Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niebiosa mogą runąć - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
10 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niebiosa mogą runąć - ebook

 

 

Detektyw śledczy Max Rupert i mecenas Boady Sanden są przyjaciółmi, lecz nadchodzące wydarzenia poddadzą więzy ich przyjaźni bolesnej próbie. Max, jeden z głównych bohaterów poprzednich dwóch powieści Allena Eskensa, jest przekonany że Jennavieve Pruitt została zamordowana przez swojego męża Bena. Mecenas Sanden jest równie silnie przekonany, że Ben, jego klient, jest niewinny. W toku śledztwa i związanych z tym dramatycznych wydarzeń obaj zmuszeni będą do zweryfikowania swoich osądów i stawienia czoła osobistym demonom.

Max wciąż nie może dojść do siebie po śmierci żony, choć minęły już cztery lata, a sprawa Pruitt przywoła dawne bolesne wspomnienia. Mecenas Sanden nie przyjął żadnej sprawy od śmierci swego klienta, niewinnego człowieka, którego Boady mógł uratować, jednak tego nie zrobił. Teraz wraca do sądu z przeświadczeniem o niewinności swojego klienta, pragnąc odkupić dawną porażkę. Towarzyszy mu młoda asystentka, studentka Lila Nash, znana z debiutanckiej powieści Eskensa Pogrzebane życie. W miarę jak ujawniane są kolejne szczegóły, dotyczące tej bulwersującej sprawy, Max i Boady, ugruntowani w swych przekonaniach, z wolna poznają zaskakującą prawdę o tragicznej śmierci Jennavieve Pruitt.

 

Kolejna powieść Allena Eskensa to powrót Lili Nash, bohaterki debiutanckiej powieści Pogrzebane życie, a równocześnie rozwinięcie wątków rozpoczętych przez autora w drugiej powieści, w której dowiadujemy się o bolesnych bliznach skrywanych przez detektywa śledczego Maxa Ruperta i dramatycznych wydarzeniach z jego przeszłości.

Miłośnicy kryminałów, ale także dramatów sądowych i psychologicznych na pewno będą zachwyceni.

 

Kolejny mistrzowski thriller Eskensa to pełna napięcia, niepokojąca powieść kryminalna, którą przeczytałam jednym tchem.

Laura McHugh, autorka The Weight of Blood

 

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-230-4
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

W sali sądowej zapadła cisza, a słowa sędziego utonęły w cichym szumie pobrzmiewającym w uszach Maxa Ruperta. Max sięgnął po kubek z woskowanego papieru, stojący na blacie przy miejscu dla świadka. Uniósł go. Był lekki i pusty. Nie przypominał sobie, aby go opróżniał. Znieruchomiał z kubkiem uniesionym w pół drogi do ust, niepewny, co powinien teraz zrobić. Udawać, że pije? A może odstawić kubek na blat?

I ta cisza. Jak to możliwe w sali pełnej ludzi? Było tak cicho, że słyszał w uszach pulsowanie krwi. Jego wściekłość dudniła o bębenki, wywołując delikatną wibrację w koniuszkach palców. Walczył, by nie dać po sobie niczego poznać. Ławnicy musieli mu się przyglądać, gdy echo przesłuchania w ogniu krzyżowych pytań zapisywało się w ich pamięci.

„Spójrz na mnie, Sanden! – zawołał w myślach Max, a słowa załomotały niczym młotek z kulowym obuchem, tłukący w arkusz blachy. – Spójrz mi w oczy, sukinsynu!” W myślach nakłaniał mecenasa, aby ten podniósł głowę, ale Boady Sanden uporczywie wlepiał wzrok w notatki leżące przy jego łokciu na blacie.

Max wziął powolny, delikatny oddech i spróbował się rozluźnić. Nie chciał, aby ławnicy dostrzegli emocje, które próbowały się wyzwolić. Zauważył, że w dłoni trzyma pusty kubek. Na chwilę o nim zapomniał. Uniósł go jeszcze odrobinę, przechylając, aby się upewnić, że nie ma w nim już ani kropelki, która mogłaby spłynąć na jego spierzchnięty język. Mimo to udał, że pije, po czym delikatnie odstawił kubek na blat.

– Panu już dziękuję, detektywie – powiedział sędzia Ransom, a Rupert wychwycił w jego głosie delikatną nutę ponaglenia.

Wstał, zabrał teczkę i opuścił podium dla świadków, a gdy mijał czternastu ławników, zerknął na nich przelotnie. Tylko jeden z nich w odpowiedzi spojrzał na niego. Przechodząc obok stolika obrony, popatrzył na mecenasa Boady’ego Sandena, swojego przyjaciela. Nie, on już nie był jego przyjacielem. Już nie.

Sanden nie odrywał wzroku od żółtego bloczku do notatek. Udawał, że coś pisze, ale Max zauważył, że pióro adwokata gryzmoli kolejne kółka na marginesie strony. Chciał, aby Boady na niego popatrzył. Chciał, aby wiedział, że granice zostały przekroczone i że na zawsze zniweczyły łączące ich niegdyś więzi. Ale Boady nawet na niego nie spojrzał.

Max wyszedł z sali sądowej, rysując paznokciem kciuka po kartonowej teczce z aktami, którą trzymał w ręku. Znalazł pustą salę konferencyjną, klitkę wielkości więziennej celi, w której adwokaci karmili swoich klientów fałszywymi nadziejami; pokój, w którym desperacja oblepiała ściany warstwą równie grubą jak tłuszcz w kuchni baru szybkiej obsługi. Położył ręce na blacie, a chłód metalu osuszył pot na jego dłoniach. Poczuł, że serce zwalnia tempo, z galopu przechodzi do truchtu, kiedy tak się wpatrywał w delikatnie drżące palce. Gniew? Jasne. Skrępowanie? Może odrobinę. Ale w tym drżeniu było coś jeszcze, coś, co zaburzyło jego poczucie równowagi i co odbierał jako powątpiewanie.

Już od miesięcy nosił w sobie sprawę Pruitta. Dostrzegał jej odbicie, kiedy przeglądał się w lustrze, czuł ją w każdym oddechu, towarzyszyła mu każdej nocy, gdy kładł się spać. Poświęcił życie temu śledztwu, ożywił je w taki sposób, by było obecne w jego świecie. Czuł tę obecność u swojego boku, kiedy zajmował miejsce na podium dla świadków, ale kiedy je opuszczał, odchodził sam.

Sanden nieźle go wypunktował, sprawił, że można było odnieść wrażenie, iż od samego początku Max Rupert wziął na celownik Bena Pruitta, wykluczając wszystkich innych potencjalnych podejrzanych.

Ale czy naprawdę tak było?

Max otworzył teczkę z aktami i zaczął wertować raporty, sięgając do samego początku, do dnia, w którym znaleziono ciało. Nagle zamknął teczkę. Nie potrzebował notatek. Pamiętał ten poranek aż za dobrze. To był straszny poranek, rozdarty przez wspomnienia, które nawiedzały go każdego roku w rocznicę śmierci żony.Rozdział 2

Tego dnia, w ostatni piątek lipca, Max Rupert obudził się na długo przed świtem. Otworzył oczy i odczekał chwilę, by jawa i sen rozdzieliły się w jego głowie. Cień w kształcie krzyża kładł się na ścianie naprzeciw niego, rzucany przez przesączający się przez szybę blask ulicznej latarni. Na zewnątrz szczęknął i uruchomił się klimatyzator, jakby nastał już kolejny dzień. Ale to nie był zwykły kolejny dzień.

Sięgnął ręką do jej strony łóżka; dotknął nienaruszonego prześcieradła i wyczuł nieznaczną wypukłość materaca, na którym nie leżała od czterech lat. Przesunął palcami po miękkiej bawełnie, czując ból w piersiach, z każdym kolejnym oddechem to przybierający na sile, to słabnący.

Zwykle budziła się pierwsza – była skowronkiem, a on był sową. Pod wieloma względami wprowadzała do jego życia równowagę. Nikt oprócz Jenni nie potrafił przeniknąć przez mur jego samokontroli, by odsłonić dziecięcą radość, którą w sobie skrywał. Nigdy nie śmiał się bardziej niż wtedy, gdy byli sami, a ona dawała upust swemu ciętemu dowcipowi. Kochała piękne rzeczy. Porcelanowe laleczki, srebrne lichtarze i małe filiżanki wciąż stały na półkach i na kominku. Nauczył się dbać o jej kwiaty, chryzantemy, które zasadziła przed domem. Gdy zakwitły pierwszego roku, miał ochotę potraktować je kijem golfowym, ścinając kolejnymi uderzeniami jeden kwiat po drugim, jak Bill Murray w Golfiarzach. Oczywiście, nie zrobił tego, a teraz, każdego roku, zajmował się tymi kwiatami, tak jak kiedyś ona.

Pod wieloma względami Jenni i Max nie tyle się równoważyli, ile stanowili idealnie dobraną parę. Uwielbiała łowić ryby, tak jak on. Oboje przepadali za starymi czarno-białymi filmami i prażoną kukurydzą z porządnym dodatkiem masła. Lubili też spędzać czas w zupełnej ciszy. Gdy chodziło o czytanie czy bujanie się na huśtawce na ganku, cisza nie miała większego znaczenia, o ile była tam Jenni.

Te chwile spokoju przypominały mu niekiedy o ich pierwszej randce i o tym, jak się w niej zakochał. Nie pamiętał już ani szkolnego balu, ani wcześniejszej kolacji, ale doskonale pamiętał, że wyglądała olśniewająco. Pamiętał, że prosta sukienka podkreślała jej naturalne piękno w taki sam sposób, w jaki poranna rosa sprawia, że róża zdaje się lśnić. Ale tamten wieczór zapadł mu w pamięć głównie ze względu na to, co wydarzyło się po balu.

Wybrali się na imprezę do domu kolegi. Część dzieciaków rozmawiała, część się obściskiwała, inne błądziły między rozwinięciem związku a zerwaniem.

Pamiętał, że siedział z Jenni na kanapie, uwięziony w jednej jedynej chwili niezręcznej ciszy, jaka zapadła w ciągu tego wieczoru. Próbował ją objąć; jego palce tańczyły w powietrzu. Chciał ją pocałować. Jego myśli obracały się wokół działań logistycznych: jak sprowokować dogodną sytuację, czy powinien to zrobić z zamkniętymi, czy z rozchylonymi ustami. Zastanawiał się, jak powinien się zachować, gdyby odwzajemniła pocałunek lub, uchowaj Boże, gdyby tego nie zrobiła. Nigdy nie był bardziej zdenerwowany.

I wtedy ona się poruszyła, odwracając ku niemu tak, by oprzeć głowę na jego ramieniu. Położyła dłoń na jego piersi i westchnęła – ale to nie było westchnienie znudzonej licealistki, lecz westchnienie młodej, zadowolonej z życia kobiety. Wątpliwości Maxa prysły w okamgnieniu. Pragnął tylko siedzieć i trzymać ją w ramionach. Opuścił zawieszoną w powietrzu dłoń, aż spoczęła na jej biodrze, a palce zacisnął na miękkiej bawełnie sukienki. W tej chwili uczucia, jakie żywił wobec niej, były silniejsze niż wszystkie inne w przeszłości. Czule pocałował ją w czubek głowy i to mu wystarczyło.

Ile razy przez te wszystkie lata siedzieli w tej samej pozycji – czy to bujając się na huśtawce na ganku, czy oglądając telewizję na kanapie. Ile razy całował ją w czubek głowy i mówił, że ją kocha, a w duchu obiecywał sobie, że zawsze będzie ją chronił. Że nie pozwoli, aby stało jej się coś złego.

Minęły cztery lata od dnia, w którym złamał tę obietnicę.

Pierwszego ranka, kiedy się obudził bez niej, ledwie był w stanie zwlec się z łóżka, a kiedy wreszcie mu się udało, podpełzł do jej szafy i owinął się w jej swetry i bluzki, rzeczy, które nosiła, a które czekały na upranie w dniu, gdy zginęła. Przykładał tkaninę do twarzy, chłonąc jej zapach, aż wypłakał ostatnią łzę i mógł znów przywdziać maskę niezłomności i siły, jaką nosił na użytek wszystkich innych osób. Wracał do tej szafy jeszcze kilkukrotnie w ciągu pierwszych miesięcy, powtarzając ten rytuał, dopóki zapach Jenni nie ulotnił się z jej ubrań za sprawą kurzu i nieubłaganego upływu czasu.

W miarę jak miesiące przeszły w lata, znalazł sposób, aby jakoś żyć z tym smutkiem, nigdy jednak nie nauczył się żyć z poczuciem winy. Zdjęcie na ścianie, uśmiechnięta twarz żony, przypominało mu każdego dnia, że zagadka jej śmierci pozostała nierozwiązana. To nie była sprawa, którą prowadził. Nie mógł jej prowadzić. Jako mąż nie mógł się angażować w śledztwo. Został z niego wykluczony, zgodnie z zasadami, i tak zabójca, który potrącił jego żonę, a potem zbiegł z miejsca wypadku, nigdy nie został odnaleziony i wciąż pozostawał na wolności.

Max wstał, poszedł do łazienki i przemył twarz zimną wodą. Z doświadczenia wiedział, że już nie uda mu się zasnąć. Postanowił pobiegać. Pokona osiem kilometrów, wsłuchując się w rytm własnego oddechu oraz odgłos kroków na chodniku, nic więcej.

Lipcowe poranki w Minnesocie były idealne do takich przebieżek.

***

Po joggingu Max wziął prysznic, zaparzył kawę i wyszedł na ganek, by posiedzieć na huśtawce, podjadając ciastka. Z tego miejsca patrzył na budzący się dzień i słońce wstające za dachami domów w pobliskim Logan Park. W ciszy chłonął spokój i piękno powolnego obracania się Ziemi. Jenni powiedziała mu kiedyś, że jej ulubioną porą dnia jest wschód słońca. W jego przypadku teraz też tak było.

Kończył ciasteczka i dopijał letnią kawę, gdy rozległ się dzwonek jego komórki. Dzwoniono z centrali.

– Tu Max.

– Przepraszam, że pana budzę, detektywie. Mówi Carmen James z centrali.

– Nie obudziłaś mnie, Carmen. Co jest?

– Ciało w Kenwood, prawdopodobnie zabójstwo.

– W Kenwood?

– Tak. Denatka to biała kobieta. Funkcjonariusze, którzy są na miejscu, potwierdzili zgon. – Carmen mówiła formalnym tonem, używając języka charakterystycznego dla dyspozytorek łączących się przez policyjne radio: ten spokój, wrażenie, że nic nie jest w stanie wyprowadzić ich z równowagi. W taki sam sposób przekazywały informacje o morderstwie i o kradzieży roweru. Podała Maxowi adres; to była uliczka odchodząca od Dwudziestej Pierwszej Zachodniej, a Max próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek słyszał o morderstwie w Kenwood. Zwłoki znajdowano w zaułkach północnego Minneapolis, nie w Kenwood.

– Czy teren został odgrodzony?

– Właśnie się tym zajmują, detektywie.

– Skontaktuj się z moją partnerką, Niki Vang, i przekaż jej, że spotkam się z nią na miejscu. A potem powiadom koronera i techników. Niech przyjadą jak najszybciej.

– Tak jest.

Max zakończył rozmowę, wsiadł do nieoznakowanego wozu służbowego i ruszył w kierunku Kenwood, gdzie czekały na niego zwłoki kobiety. Jechał i czuł się jak potwór – miał wrażenie, że powinien zostać potępiony, bo w głębi serca cieszył się z tego wezwania. Przez tych kilka minut, gdy przemierzał szare ulice Minneapolis, naprawdę cieszył się, że jego umysł zaprzątnęła inna śmierć, śmierć kobiety, która nie jest jego żoną. Z radością powitał myśli, które uciszyły w nim tamte wspomnienia.Rozdział 3

Dzielnica Kenwood, niczym wspaniała porcelanowa zastawa pośród kamionkowych naczyń, była początkowo pełnymi komarów bagnami, rozciągającymi się na południowym krańcu Minneapolis. W końcu dziewiętnastego wieku jakiś myślący perspektywicznie planista dostrzegł ich potencjał i przekonał miasto Minneapolis, aby poszerzyło swój obszar. Przebagrowano sporą połać moczarów, by stworzyć Lake of the Isles, Jezioro Wysepek, a wybrany grunt wykorzystano na niżej położonych terenach, które podniesiono, by stworzyć tam parki, korty tenisowe i brukowane ulice. Kiedy bogacze zobaczyli, co się szykuje, w te pędy pospieszyli do Kenwood, by pobudować tam swoje eleganckie rezydencje.

Max jechał teraz uliczkami dzielnicy, przy których można było dostrzec eklektyczną mieszaninę wielkich i jeszcze większych domów wzniesionych dzięki starym fortunom. Nie wszystkie były rezydencjami, ale nie było również wśród nich ani jednej rudery. Kenwood nie miało głównej ulicy, centrum, rynku ani galerii handlowych. Brakowało tu tak oczywistych punktów usługowych jak warsztaty samochodowe czy chińskie restauracje. Kenwood było dzielnicą, która szczyciła się zamożnością i spokojem; dzielnicą, która lubiła, gdy zostawiano ją w spokoju.

Zanim Max dotarł na miejsce, mundurowi zablokowali Dwudziestą Pierwszą Zachodnią i rozciągnęli taśmy przy zaułku, w którym zamożni miejscowi ukrywali co bardziej wstydliwe aspekty swojego życia w rodzaju kontenerów na śmieci czy rzędów garaży stojących ciasno jeden przy drugim. Max zaparkował przecznicę dalej, założył ochraniacze na buty oraz lateksowe rękawiczki i ruszył powoli w stronę zaułka, rozglądając się uważnie dokoła.

Dwudziesta Pierwsza Zachodnia była jedną z nielicznych ulic w Kenwood, przy której znajdowały się sklepiki lub – jak konkretnie w tym przypadku – księgarnia i galeria sztuki. Max odwiedził tę księgarnię jeden raz – kiedy Jenni szukała książki w języku Odżibwejów na prezent dla kogoś, prawdopodobnie dziecka. Uważała zawód pracownika socjalnego za powołanie, a nie zwykłe zajęcie. Przypomniał sobie tę księgarnię; zapach bzów w ten wiosenny wieczór i to, jak po wyjściu ze sklepu wzięła go za rękę. Takie fale myśli przepływały przez jego głowę co roku w rocznicę jej śmierci.

Wylot zaułka znajdował się na wschód od księgarni, dając dostęp do parkingu na tyłach sklepiku. Idąc uliczką, Max dostrzegł swoją partnerkę Niki Vang, rozmawiającą z technikiem od badania miejsc zbrodni, znanym jako Robal Thomas. Na widok Maxa Niki skinęła głową na powitanie, po czym wskazała leżący u jej stóp tobół. Nie rzuciła żadnego żarciku, jak to miała w zwyczaju, co oznaczało, że zdawała sobie sprawę z tego, iż w tym dniu Max dźwigał brzemię tysiąca bolesnych wspomnień.

Po drugiej stronie parkingu, przy wylocie zaułka, mieszkańcy zasadzili drzewa, krzewy i winorośle, które wspólnie tworzyły tylną ścianę, mającą uniemożliwić klientom księgarni i innym postronnym zaglądanie na teren posesji. Max rozejrzał się wokół i zaczął się zastanawiać, czy nie było to czasem najbardziej odludne miejsce w całym Kenwood.

Robal Thomas ukląkł przy kontenerze na śmieci, szukając śladów stóp i innych materiałów dowodowych. Klapa kontenera była uniesiona, a jego wnętrze wypełniały worki i puste pudła, więc nie sposób było ukryć tam ciała. Max oparł dłonie na kolanach, by przyjrzeć się tobołowi złożonemu z koca w koniki i gwiazdki, ozdobionego różową falbanką. Tego typu kocyk pasowałby do małej dziewczynki. Nie ulegało wątpliwości, że w koc zawinięte było ciało.

– To chyba jeden z najczystszych zaułków, jakie kiedykolwiek widziałem – powiedział Max.

– To Kenwood – odparła Niki. – Nawet zbrodnie są tu schludniejsze niż gdziekolwiek indziej.

– Kto znalazł ciało?

– Miłośnik porannych przebieżek – odparła Niki, wskazując na mężczyznę w opasce w stylu lat siedemdziesiątych, stojącego tuż za terenem odgrodzonym taśmą.

Max odgarnął róg koca, by odsłonić głowę kobiety. Jej włosy, w odcieniu czerwonej papryki, miały tę samą barwę co włosy Jenni i przez krótką chwilę widział twarz żony wyzierającą spod tych splątanych rudych kosmyków. Opuścił róg koca i wyprostował się, czując w piersiach nerwowe trzepotanie, jakby właśnie podszedł do skraju głębokiego urwiska.

Gdy brzegi koca się rozchyliły, przekonał się, że ta kobieta nie była Jenni. Spojrzał na Niki, aby sprawdzić, czy zauważyła jego reakcję. Jeżeli tak, to nie dała tego po sobie poznać. Zakrył ciało. Musieli zaczekać na koronera.

– Hej, Robal, nie znalazłeś tu gdzieś przypadkiem torebki albo dokumentów?

Zaledwie dwudziestokilkuletni Robal wyglądał jak żywcem wyjęty z filmu Dziennik sierżanta Fridaya, a to z powodu charakterystycznej fryzury i okularów o grubych szkłach w czarnych oprawkach. Naprawdę miał na imię Doug, ale wszyscy mówili na niego Robal. Max słyszał, że zyskał ten przydomek po tym, jak opublikował ważną pracę naukową z entomologii. Wolał to wyjaśnienie niż ewentualność, że jakiś dupek zaczął go tak nazywać z uwagi na dość dziwaczne cechy jego zachowania: to, jak pogrążając się w myślach, odruchowo stukał kciukiem w opuszki pozostałych palców, lub to, że miał kłopoty z nawiązywaniem luźnej rozmowy.

Robal przerwał oględziny parkingu i znieruchomiał, jakby potrzebował czasu na sformułowanie odpowiedzi. Wreszcie podniósł się i skupiając całą uwagę na Maxie, odparł:

– Niczego jeszcze nie znalazłem.

Max chciał powiedzieć „spocznij” albo „kontynuujcie”, by Robal wiedział, że ma wrócić do swoich zajęć, ale zamiast tego pokiwał głową i spojrzał na zawiniątko.

– To wygląda jak dziewczęcy kocyk, a nie coś, co mogłaby mieć na łóżku dorosła kobieta.

– Odniosłam takie samo wrażenie – przyznała Niki.

Nagle za nimi rozległo się szuranie ciężkich, zmęczonych stóp i obydwoje się odwrócili, by ujrzeć zmierzającą w ich stronę doktor Margaret Hightower, królową biura koronera hrabstwa Hennepin. Choć miała dopiero sześćdziesiąt parę lat, poruszała się jak osiemdziesięciolatka. Trudy życia odcisnęły piętno na jej twarzy i stanowiły niemałe brzemię. Już od sześciu lat nosiła naszyjnik trzeźwości, srebrny nieśmiertelnik z wygrawerowanym napisem „Dzień po dniu”, i nie przychodziła już na miejsce zbrodni z oddechem przesiąkniętym wonią alkoholu.

– Hej, Maggie! – rzucił Max. – Nie za wcześnie na początek dziennej zmiany?

– Znasz mnie, Max, budzę się bladym świtem. Poza tym cierpimy na niedobór personelu, więc kiedy trzeba, to mnie wzywają. Co my tu mamy?

Niki odgarnęła koc, odsłaniając bladoskórą kobietę, atrakcyjną, wysportowaną, z gęstą czupryną rudych włosów zasłaniających jej twarz. Na wpół otwarte oczy wyzierały spomiędzy pajęczyny włosów, a na gałkach ocznych, w miejscu, w którym zaczęły już wysychać, tworzyły się ciemnożółte linie. Gruba, rozmazana smuga krwi otaczała ranę z prawej strony jej szyi. Kobieta była naga.

– Kobieta, biała – powiedziała Niki. – Mniej więcej po czterdziestce. Jedna wyraźna rana na szyi, z prawej strony.

Maggie podeszła bliżej, od strony głowy denatki, i już miała przyklęknąć, ale się rozmyśliła.

– Jezu Chryste, kolana mi wysiadają. Max, pomożesz? – Max przytrzymał Maggie za rękę, gdy przyklękała, a potem klapnęła na tyłek. – Wiesz, byłam kiedyś tancerką… baletnicą. Mówiłam ci o tym?

Owszem, mówiła, ale Max odparł:

– Nie wydaje mi się.

– Tak, jeszcze w college’u. Mogłam robić piruety od rana do nocy. Byłam giętka jak diabli. A teraz nie mogę nawet przyklęknąć bez pomocy dźwigu, który podniesie później mój tłusty tyłek. Nigdy się nie zestarzej, Max.

– Postaram się.

Maggie ostrożnie odgarnęła włosy kobiety, aby przyjrzeć się ranie.

– Tak, mamy tu główną przyczynę śmierci. – Delikatnie dotknęła skóry wokół rany. – Prawdopodobnie od noża. To doskonałe miejsce, jeśli chcesz uszkodzić żyłę lub tętnicę szyjną. Przecięcie każdej z nich wystarczyłoby, aby ją zabić. Sprawca musiał wiedzieć, co robi, lub dopisało mu szczęście. – Uniosła rękę denatki; nie było to łatwe. – Są oznaki stężenia pośmiertnego. Czy moglibyście odwrócić ją nieco na bok?

Max chwycił kobietę za ramię, a Niki za biodro. Skóra na plecach denatki nabrała ciemnoczerwonego odcienia.

– Zsinienie pośmiertne – rzuciła Maggie. – Pomóżcie mi wstać, dobrze?

Max i Niki chwycili ją pod ręce i dźwignęli na nogi.

– Na początek powiedziałabym, że to nie jest miejsce zbrodni – zaczęła Maggie. – Za mało śladów krwi. Rozcięcie gardła w ten sposób… Jeżeli doszło do wewnętrznego uszkodzenia naczyń, krwawienie nie byłoby zbyt obfite, ale przy rozpłataniu tętnicy szyjnej… Uważam, że została zabita gdzie indziej, tam się wykrwawiła, a następnie ciało podrzucono tutaj. Poza tym po co ktoś zawinął ją w koc, jeśli nie po to, aby ją tu przenieść? – Maggie wciąż wymachiwała palcem nad ciałem. – Stężenie i zsinienie wystąpiły już tutaj, na parkingu. Musiała spoczywać w tej pozycji przez godzinę lub dwie. Z grubsza szacuję, że musiała umrzeć godzinę przed północą lub godzinę po niej, ubiegłej nocy. Kiedy tylko trafi na stół sekcyjny, będę mogła zbadać temperaturę jej wątroby. Po autopsji powinnam być w stanie podać dokładniejszy czas zgonu.

Max pokiwał głową.

– Możemy z nią zostać jeszcze przez chwilę?

– Jak najbardziej. Jest wasza. – Maggie cofnęła się, by dać Maxowi i Niki pełen dostęp do ciała.

Przyklęknęli obok kobiety, po obu stronach. Max skinął głową do Niki, aby rozpoczęła oględziny. Zaczęła od stóp.

– Wypielęgnowane stopy, miała zrobiony pedikiur. – Przesunęła przyobleczonym w lateks palcem po nodze kobiety, a potem go powąchała. – Balsam do ciała… waniliowy. – Uniosła dłonie denatki, jedną po drugiej. – Drogi manikiur, czysto, nie ma szans na wyskrobiny spod paznokci. Żadnych ran obronnych. – Przyjrzała się uważniej dłoni denatki. – Ten ślad na palcu serdecznym sugeruje, że zwykle nosiła pierścionek, a może obrączkę. Teraz jej nie ma. To może wskazywać na motyw rabunkowy, ale cała ta sprawa z podrzuceniem ciała zdaje się wykluczać tę ewentualność.

Max z nieskrywaną przyjemnością przypatrywał się Niki przy pracy. Jej uwagi i spostrzeżenia były celne i pewne, jakby pracowała w wydziale zabójstw nie od trzech lat, lecz od trzech dekad. Ona sama nie mogła być bardziej zadowolona z tego, że zdołała się wyrwać z obyczajówki, gdzie często była obiektem mizoginicznych żarcików.

Jej przełożony nazwiskiem Whitton, facet o grubym karku, powiedział kiedyś Maxowi, że jego zdaniem Niki wygląda jak idealna azjatycka prostytutka, jedna z tych dziewczyn – gejsz – które ma ochotę przelecieć każdy komiwojażer. To było w czasach, kiedy Whitton walczył, by ją u siebie zatrzymać.

Poznał Niki, kiedy komendant Murphy tymczasowo przydzielił ją do wydziału zabójstw, w związku ze sprawą licznych morderstw w północnym Minneapolis trzy lata temu. Zostali wezwani do apartamentowca, w którym w sypialni mieszkania na trzecim piętrze znaleziono zwłoki kobiety. Budynek miał system monitoringu, ale zapisy z kamer potwierdziły to, że ani do mieszkania nikt nie wchodził, ani nikt z niego nie wychodził w czasie, gdy według koronera doszło do zabójstwa.

Max nie potrafił pojąć tego, w jaki sposób intruz mógł niepostrzeżenie wejść do mieszkania lub z niego wyjść, i wtedy Niki zwróciła uwagę na to, że ślady kurzu na żaluzjach sugerują, iż nie znajdowały się one w normalnym położeniu. To odkrycie doprowadziło do aresztowania mieszkańca sąsiedniego budynku, który przeszedł przez okno ze swojego mieszkania do mieszkania ofiary, używając w tym celu specjalnie zaprojektowanej teleskopowej tyczki. Facet ukrywał się tam, kiedy nieszczęsna kobieta wróciła do domu po zamknięciu baru.

I tak zaczęła się zabawa w przeciąganie liny. Whitton powiedział komendantowi, że Niki jest mu potrzebna jako przynęta, a kiedy zdał sobie sprawę z tego, że ten argument nie jest dostatecznie przekonujący, zaczął się upierać, że od jej obecności zależy integralność jednostki, którą starał się przedstawić jako jedną wielką rodzinę. Whitton przegrał walkę, kiedy Max poprosił, aby wymówił rdzenne imię Niki w języku Hmongów. Nie był w stanie. Nigdy nie interesował się Niki do tego stopnia, by wiedzieć, że tak naprawdę miała na imię Ntxhi, ale zmieniła je na Niki, bo większość ludzi z Zachodu nie potrafiła go wymówić. Max podał jej imię w oryginalnym brzmieniu i tym sposobem przypieczętował jej przeniesienie.

Niki pochyliła się nad głową denatki.

– Pachnie szamponem, jakby dopiero co umyła włosy i wzięła prysznic. – Odgarnęła kolejne pasemka włosów i odsłoniła atrakcyjną twarz kobiety, bez makijażu czy śladów szminki. – Bierze prysznic… Możliwe, że owija włosy ręcznikiem… Smaruje ciało balsamem… I zostaje dźgnięta w szyję, zanim zdąży się uczesać.

Max potakująco kiwał głową, gdy nagle jego wzrok przykuł lekki błysk.

– A co my tu mamy… – Odchylił płatek małżowiny usznej kobiety, w którym tkwił sztyft kolczyka z dużym brylantem. Kamień musiał mieć co najmniej dwa karaty. – Miałaś rację, nie mogło chodzić o rabunek. – Nachylił się, żeby lepiej się przyjrzeć kolczykowi, po czym odgarnął włosy kobiety z drugiej strony, odsłaniając drugi, do pary. – Czy kobiety chodzą w kolczykach pod prysznic?

– Czasami… Jasne.

– Myślę, że twoja hipoteza ma ręce i nogi. – Max odwrócił się do Robala, który robił zdjęcia kolczyków. – Podaj mi szczypczyki i torebkę na materiały dowodowe.

Gdy Robal sięgnął do pudełka z przyborami i podał Maxowi żądane przedmioty, ten ostrożnie wyjął kolczyk i wrzucił do papierowej torebki.

– Prezent dla małżonki? – rzucił Robal z wymuszonym chichotem.

Max zamknął oczy. Robal najwyraźniej nie wiedział o jego żonie i o tym, że właśnie tego dnia wypada rocznica jej śmierci. Chciał rozładować atmosferę, a że trudno było mu się wysilić na dowcip, więc nie wytknął technikowi tego faux pas, starając się przejść nad nim do porządku dziennego; nie oznaczało to jednak, że te słowa nie uraziły go do żywego.

Kiedy ponownie otworzył oczy, dostrzegł Niki, która na boku mówiła coś po cichu do Robala. Nie usłyszał jej słów, ale zauważył, że technik wyraźnie drgnął, skulił się i czym prędzej się oddalił. Maksowi było żal chłopaka, więc spróbował skupić uwagę wszystkich na dochodzeniu.

– W tej chwili możemy jedynie powiedzieć, że mamy martwą kobietę, którą dźgnięto w szyję, kiedy wyszła spod prysznica. Zabójca przeniósł zwłoki, zamierzając pozostawić je w kontenerze na śmieci, ale ostatecznie porzucił je na parkingu. A zatem kim ona jest i gdzie ją zabito?

– I czy są inne ofiary – dodała Niki. – Sądząc po odciśniętym śladzie na jej palcu serdecznym, miała rodzinę.

– Musimy znaleźć miejsce zbrodni.

– Rozejrzę się trochę. Może ktoś coś widział lub któryś z mieszkańców ją rozpozna. – Niki wyjęła z kieszeni komórkę i zrobiła zdjęcie twarzy kobiety w dużym zbliżeniu. – Fotka może nie najlepsza, ale wystarczy.

Max odwołał karetkę i zamówił przewóz zwłok do biura koronera hrabstwa Hennepin.

– Zamierzam pożyczyć Robala. Mam pomysł, jak moglibyśmy ustalić tożsamość ofiary – rzucił, po czym wsunął torebkę z kolczykiem do kieszeni i delikatnie ją poklepał.Rozdział 4

O ósmej rano, czyli kiedy normalnie zaczynałby zmianę, Max wjechał na parking przy laboratorium balistyki. Trupy nie czekały, aby się ujawnić, a nieprzewidywalność stanowiła nieodłączny element tego fachu i była jedynym aspektem pracy Maxa, który nie podobał się Jenni. Któregoś razu świętowali rocznicę w miłej restauracji, ale zanim podano zamówione dania, on otrzymał wezwanie.

Próbował rozszyfrować wyraz jej twarzy, gdy całował ją na do widzenia. Wiedział, że na pewno nie była zadowolona, iż musiała zrezygnować z tak wytwornego i drogiego posiłku i spędzić resztę rocznicowego wieczoru samotnie w domu. No i jeszcze ta historia, kiedy urządzili bożonarodzeniową kolację dla jej rodziny. Max wyszedł z domu mniej więcej w tym momencie, kiedy Jenni wstawiała do piekarnika ośmioipółkilogramowego indyka dla dwunastu gości.

Spodziewał się, że będzie na niego zła, gdy wrócił do domu dziewięć godzin później, jeśli jednak miała do niego żal, nie dała tego po sobie poznać.

Swoje wątpliwości Jenni wyrażała tylko wtedy, gdy podejmowali temat dzieci. Zastanawiała się, czy dziecko potrafiłoby zrozumieć, dlaczego tatuś musiał wyjść w trakcie szkolnego przedstawienia albo meczu. Jak by się poczuło, gdyby zamiast dumnego taty zobaczyło puste miejsce? Wszystkie te rozmowy sprowadzały się jednak do ich pierwszej randki, jeszcze w liceum, kiedy Max podzielił się z Jenni swoim marzeniem o karierze detektywa śledczego w wydziale zabójstw. Przyklasnęła tej inicjatywie, a później, już jako żona, gorąco go wspierała.

– Rozumiem, choć nie musi mi się to podobać – mawiała, kiedy nagle znikał.

Koniec końców, te rozmowy nie miały znaczenia, bo nie będzie żadnych dzieci.

Robal użył swojej karty magnetycznej i weszli do laboratorium balistyki. Było oddzielone od głównej części, laboratorium kryminalistyki, i ekspertyzy, jakie w nim przeprowadzano, koncentrowały się na dopasowywaniu pocisków do broni lub narzędzi do śladów obrażeń. Max nie miał ani pocisku, ani narzędzia, ale miał brylant, a w laboratorium był mikroskop.

Robal usiadł przy jednym z mikroskopów i włączył ekran komputera, a Max podał mu pakiecik z cennym kolczykiem.

– Spójrzmy na to. Jeżeli jest prawdziwy, może być oznakowany.

Kiedy Max poprosił Robala, aby z nim pojechał do laboratorium, ten nie powiedział ani słowa. Milczał też wówczas, kiedy poprosił go o włączenie jednego z mikroskopów. Teraz, gdy Robal starał się umieścić brylant pod obiektywem, palce mu się trzęsły i wydawał się bardziej zdenerwowany niż zazwyczaj.

– Wszystko gra?

Robal przestał majstrować przy brylancie. Mięśnie jego żuchwy poruszyły się, jakby próbował coś powiedzieć.

– Zapomniałem, że pańska żona nie żyje. Nie chciałem… – wydusił w końcu, a potem zamilkł i wziął głęboki oddech.

Max położył rękę na ramieniu kolegi i delikatnie postukał w mięśnie zesztywniałe od paraliżującego strachu.

– Już dobrze. To było dawno. Nie zadręczaj się tym.

Robal wyraźnie się rozluźnił i ponownie skupił na pracy. Kiedy tylko ułożył brylant na mechanicznym stoliku mikroskopu, ustawił okular tak, by soczewka była skierowana na boczną ściankę kamienia, płaski cienki pasek oddzielający koronę brylantu od pawilonu. Max wpatrywał się w monitor, aż na ekranie pojawiła się laserowa inskrypcja. Najpierw zobaczył wizerunek ptaka o długich, imponujących skrzydłach. Obok umieszczono słowo „Hercinia” oraz numer seryjny.

– Bingo – wyszeptał. – Słyszałeś kiedykolwiek o Hercinia Diamonds?

– Nie – odparł Robal, po czym podjechał na krześle do sąsiedniego stanowiska i wpisał nazwę w wyszukiwarkę. – To firma z Toronto… Wykorzystują diamenty wydobywane w kopalniach w tundrze. Nie tykają tych krwawych.

– Powinniśmy do nich zadzwonić.

Robal skorzystał z telefonu w laboratorium, by wybrać numer podany na stronie internetowej firmy, po czym oddał słuchawkę Maxowi.

– Hercinia Diamonds SA, w czym możemy pomóc?

– Detektyw śledczy Max Rupert. Dzwonię z Minneapolis w Minnesocie. Chciałbym rozmawiać z kimś z waszego archiwum. – Pauza. – Albo z waszym szefem. – Słowa te zabrzmiały jak groźba, choć to nie było zamierzone.

– Proszę zaczekać.

Kliknięcie, kilka sekund Karen Carpenter śpiewającej Close to You, a potem kolejne kliknięcie.

– Mówi Richard Holerman z działu do spraw kontaktu z klientami. W czym mogę pomóc?

– Panie Holerman, jestem Max Rupert, detektyw śledczy z wydziału zabójstw w Minneapolis w Minnesocie. Prowadzę dochodzenie w sprawie morderstwa.

Cisza.

– Panie Holerman?

– Tak… Nie jestem pewien, jak mógłbym…

– Ofiarą jest kobieta, która nosiła kolczyki z brylantami z waszej firmy. Mamy numer seryjny kamienia. Chcemy ją zidentyfikować. Gdyby mógł nam pan powiedzieć, komu je sprzedano…

– Eee… panie… Jak godność?

– Rupert. Detektyw śledczy Max Rupert.

– Detektywie Rupert, nie sądzę, abym mógł panu pomóc. Nie mamy firmowego sklepu. Nie prowadzimy sprzedaży detalicznej dla klientów indywidualnych.

– Ale zaopatrujecie salony jubilerskie, zgadza się? Gdybyśmy wiedzieli, do którego z nich trafiły te konkretne kolczyki, moglibyśmy spróbować popytać na miejscu.

– Bardzo chciałbym pomóc, ale nie jestem pewien, czy mogę udzielić tej informacji. To dość nietypowa prośba.

– Nie proszę o to, aby zdradził mi pan wasze firmowe sekrety, panie Holerman. Chodzi mi tylko o punkt zaczepienia, od którego mógłbym zacząć. To bardzo pilna sprawa.

– Będę musiał się skontaktować z naszymi prawnikami. Oddzwonię do pana. Nie chcę złamać prawa.

Max poczuł, że jego dłoń mocniej zaciska się na słuchawce. Zamknął oczy, wypuścił powietrze i rozluźnił chwyt.

– Panie Holerman, mamy tu martwą kobietę i nie wiemy, kim ona jest. Nie mamy pojęcia, czy są gdzieś jeszcze jakieś inne ofiary, dajmy na to mąż lub dziecko, które mogą rozpaczliwie walczyć o życie, czekając na pomoc. Możliwe, że właśnie teraz, kiedy tak sobie rozmawiamy, morderca sprząta miejsce zbrodni. Jeżeli musi się pan skontaktować z prawnikami, proszę to zrobić, ale na miłość boską, niech się pan pospieszy. Te kolczyki są szansą na ustalenie jej tożsamości. Musimy iść dalej tym tropem i tylko pan może nam w tym pomóc.

– Ja… eee… przepraszam. Chodzi o to, że nigdy… Niedługo oddzwonię. Na ten numer?

– Nie, proszę zadzwonić na moją komórkę.

Max podał Holermanowi swój numer, podziękował i rozłączył się. Następnie zapisał numer seryjny brylantu na świstku papieru i ruszył w stronę ratusza, zostawiwszy kolczyk Robalowi.

Gdy dotarł do biura, zabrał się do wypełniania formularza wezwania administracyjnego, wpisując do odpowiednich rubryk informacje, których nie miał za wiele. Chciał, aby wszystko było gotowe, kiedy – lub raczej: jeżeli – Holerman oddzwoni. Potem zatelefonował do biura prokuratora hrabstwa Hennepin i porozmawiał z prawniczką z Wydziału do spraw Osób Dorosłych, z którą nigdy dotąd nie pracował, informując ją, że kiedy tylko otrzyma odpowiedź od Holermana, prześle jej e-mail z papierami do podpisania. Potem rozłączył się i czekał, stukając palcami w stolik w kantorku, który dzielił z Niki Vang. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić ponownie do Holermana, ale ostatecznie zatelefonował do Vang.

– Masz już coś? – spytał.

– Nic, co mogłoby nam pomóc. Zapukałam do drzwi każdego domu w najbliższej okolicy, ale nikt nic nie słyszał ani nie widział. Żadnych kamer. Żaden z sąsiadów nie rozpoznał kobiety ze zdjęcia. Właścicielka księgarni stwierdziła, że nasza ofiara wygląda znajomo, jakby bywała w tym miejscu i buszowała wśród książek, jednak nie potrafiła sobie przypomnieć jej nazwiska, o ile w ogóle je znała. Skoro bywała w księgarni, możemy śmiało przypuszczać, że jest w jakiś sposób związana z Kenwood. A tobie się poszczęściło?

– Na razie nie, ale czekam, aż oddzwoni do mnie handlarz diamentami z Kanady. Kolczyki są oznakowane i mają numer seryjny. Gdyby udało się nam pójść tropem tego numeru, moglibyśmy ustalić nazwisko denatki. Ale z jakiegoś powodu ten facet z Kanady waha się, czy… – Nagle komórka zabrzęczała. Detektyw spojrzał na ekran: Toronto. – Muszę kończyć. To chyba on – rzucił i przełączył rozmowę. To była kobieta.

– Mówi Victoria Lowell, wiceprezes do spraw kontaktów z klientami w Hercinia Diamonds. Mam panu pomóc zlokalizować salon jubilerski, w którym sprzedano parę naszych kolczyków z brylantami. Jeżeli poda mi pan numer seryjny, będę wiedziała, który z naszych detalistów je sprzedał, ale nie będę w stanie podać panu nazwiska klienta.

– Nic nie szkodzi – odparł Max, po czym odczytał numer seryjny i wsłuchał się w odgłos stukania w klawiaturę.

– Te kolczyki kupił od nas salon Galibay Jewelry z Minneapolis.

Max nigdy nie słyszał o tym salonie, ale sprawdził w internecie i dowiedział się, że jest usytuowany w Północnej Dzielnicy i specjalizuje się w obsłudze wyjątkowo zamożnych i wymagających klientów. Nie miał regularnych godzin otwarcia, należało się wcześniej umówić. Na stronie internetowej widniał numer, pod który można było zadzwonić, ale nie podano adresu e-mail ani numeru faksu.

– Pani Lowell, nie ma pani przypadkiem w swoim archiwum numeru faksu Galibay Jewelry?

– Owszem, mam.

Podała numer Maxowi, a ten wpisał go do rubryki formularza wraz z innymi istotnymi informacjami. Kiedy skończył rozmowę, przesłał wypełniony formularz wezwania do biura prokuratora hrabstwa, a potem zadzwonił do Galibay Jewelry. Telefon odebrała kobieta. Miała miły głos.

– Detektyw śledczy Max Rupert z policji w Minneapolis. Czy mógłbym rozmawiać z właścicielem albo kierownikiem?

– Miriam Galibay. Jestem właścicielką salonu.

– Pani Galibay, próbuję ustalić tożsamość kobiety, której zwłoki znaleziono dziś rano.

Pani Galibay cichutko westchnęła.

– Potrzebuję pani pomocy.

– Oczywiście, ale jak…

– Denatka nosiła kolczyki z brylantami z firmy Hercinia Diamonds. Skontaktowaliśmy się z nimi i poinformowali nas, że kolczyki zostały zakupione przez pani salon. Musimy się dowiedzieć, kto je nabył.

– Och… Obawiam się, że nie mogę panu pomóc. Nasi klienci bardzo sobie cenią prywatność i nie chcą, byśmy rozpowszechniali poufne informacje, jakie nam powierzają. Chodzi mi o to, że jest pan tylko głosem w telefonie. Nie mogę podawać informacji o naszych klientach każdemu, kto do nas zadzwoni. Rozumie pan, prawda?

Max zerknął do skrzynki e-mailowej.

– Pani Galibay, zaraz pani przefaksuję oficjalne wezwanie. Upoważnia mnie ono do uzyskania od pani nazwiska osoby, która kupiła kolczyki. Rozumiem pani stanowisko, ale sprawa jest bardzo poważna. – Podszedł do drukarki z telefonem komórkowym przy uchu, wyjął z niej formularz i nie przerywając rozmowy, przefaksował pismo do pani Galibay.

– Ale skąd mam wiedzieć, że jest pan tym, za kogo się podaje, detektywie? Nie wiem, czym jest wezwanie administracyjne. Muszę dbać o dobre imię firmy.

– Pani Galibay, proszę zadzwonić do policji w Minneapolis i zapytać o detektywa Ruperta. Połączą panią ze mną i będzie pani wiedziała, że jestem tym, za kogo się podaję. Gdybym mógł, wręczyłbym pani osobiście to pismo, ale czas mnie nagli. Mogłaby pani po prostu do mnie oddzwonić? Przekona się pani, że jestem tym, kim mówię, że jestem.

– Dobrze, tak właśnie zrobię – rzuciła i przerwała połączenie.

Max wrócił do swego kantorka i czekał, aż jego telefon zadzwoni. Pół minuty. Minuta. Półtorej. Dwie. Po dwóch minutach i piętnastu sekundach telefon zadzwonił.

– Max Rupert.

– Detektywie Rupert, mówi Miriam Galibay. Mam dla pana tę informację. Nazwisko osoby, która nabyła te kolczyki, to Benjamin Pruitt.

Max prawie upuścił komórkę.

– Ben Pruitt, ten adwokat?

– No cóż, nie wiem, czy jest adwokatem, ale mam jego adres. Mount Curve Avenue, jeżeli to panu pomoże.

Max zapisał adres, podziękował pani Galibay i zakończył rozmowę. Poczuł chęć, by splunąć, więc mocno zacisnął usta.

Gdy wpisał nazwisko Pruitta do wyszukiwarki, ta wypluła tysiące odpowiedzi. Były tam dziesiątki fotografii mężczyzny, o którym wiedział, że był Benem Pruittem. Mniej więcej w połowie strony natrafił na zdjęcie Bena stojącego obok ślicznego rudzielca – kobiety z zaułka. Kliknął link i odczytał podpis: Ben i Jennavieve Pruittowie podczas politycznego spotkania połączonego ze zbiórką funduszy.

Wybiegając z kantorka, Max zadzwonił do Niki, by jej podać nazwisko i adres ofiary. Zamierzał się spotkać z partnerką na miejscu.Rozdział 5

W drodze do Kenwood Max rozmyślał o tym, gdzie ostatni raz widział Bena Pruitta. To było dwa lata temu, w niewielkiej sali konferencyjnej w biurze Komisji Odpowiedzialności Zawodowej Minnesoty. Przesłuchanie dyscyplinarne Pruitta trwało ledwie ponad godzinę, ale droga, która go przywiodła w to miejsce, była bardzo długa.

Zaczęło się od procesu dekarza Rogera Carlsona, który strzaskał czaszkę swojej dziewczyny toporkiem dekarskim, wyjątkowo złowieszczo wyglądającym narzędziem, które miało głownię zaopatrzoną z jednej strony w młotek, a z drugiej w niewielką siekierkę. Jej grzech polegał na tym, że pocałowała innego mężczyznę, jednego z pracowników Carlsona, faceta, który także miał młotek dekarski. Podczas składania zeznań Carlson przysięgał, że nigdy jej nie dotknął. Nie miał pojęcia, skąd na jej ramionach i nogach pojawiły się otarcia i zadrapania oraz inne ślady mogące świadczyć o tym, że została wyrzucona z jadącego samochodu.

Jeden z kierowców odkrył ciało kobiety leżące przy drodze i zanim wstał kolejny dzień, Max znajdował się przed domem Rogera Carlsona.

Znalazł go śpiącego na kanapie, a ze wszystkich porów jego ciała dobywała się woń mocnego alkoholu. Odkrył też młotek dekarski z przylepionymi doń włosami dziewczyny i śladami krwi. Leżał na widoku, na siedzeniu w furgonetce Carlsona. Max był sam, kiedy go znalazł, a jeden z techników przeszedł obok furgonetki, nie zauważywszy narzędzia.

Podczas przesłuchania adwokat Carlsona, Ben Pruitt, przygwoździł Maxa, sugerując, jakoby znalazł młotek na szosie, w pobliżu miejsca, w którym odkryto zwłoki, i podrzucił go do furgonetki jego klienta. Był na miejscu, kiedy znaleziono ciało. Nikt go nie obserwował. Był sam, gdy – jak twierdził – znalazł młotek w furgonetce, którą specjalistka od badania miejsc zbrodni minęła, nie zauważywszy dużego narzędzia. Max zbijał skierowane pod jego adresem pytania niewzruszoną szczerością. Było tak, jak było, i nie musiał niczego więcej wyjaśniać.

Gdy Pruitt poprosił, aby mu pozwolono podejść do świadka, sędzia się zgodził.

– Oto zgłoszony przez obronę dowód numer czterdzieści dwa. Poznaje pan ten dokument? – zapytał, trzymając w dłoni kartkę.

Max potrzebował paru chwil, aby przeczytać treść, po czym odparł:

– Nigdy wcześniej nie widziałem tego pisma.

– Nie pamięta pan nagany od przełożonych w związku ze sfałszowaniem dowodu w sprawie dwa lata temu?

Max popatrzył na zastępcę prokuratora hrabstwa i zaczął się zastanawiać, dlaczego tamten nie zgłosił sprzeciwu. Tymczasem Pruitt mówił dalej:

– Sfałszowanie dowodu, tak jak podrzucenie dowodu, to poważny zarzut dla śledczego.

Max spojrzał gniewnie na Pruitta. Miał ochotę wepchnąć mu sfałszowany dokument do gardła.

– Panie Pruitt, nie widziałem wcześniej tego dokumentu, ponieważ go nie było. Nigdy nie otrzymałem…

– Sprzeciw, wysoki sądzie! To bezpodstawny zarzut. Pozbawiony cienia autentyczności. Ten dokument nie został ujawniony! – zawołał prokurator.

– Proszę podejść! Natychmiast! – rozkazał sędzia.

Przedstawiciele obu stron, obrony i oskarżenia, podeszli do stołu sędziowskiego. Sędzia wcisnął przycisk, który sprawił, że salę wypełnił szum, dzięki czemu ławnicy nie mogli usłyszeć treści rozmowy. W miarę jak wymiana zdań nabierała coraz gwałtowniejszego i bardziej emocjonalnego charakteru, Maxowi udało się wychwycić kilka słów.

– To przesłuchanie w krzyżowym ogniu pytań. Nie musiałem ujawniać wszystkiego.

– Ten dokument musi być podrobiony. Detektyw Rupert powiedział, że nigdy wcześniej go nie widział.

– Detektyw Rupert to cholerny kłamca.

Sędzia wskazał Pruitta palcem. Max nie usłyszał jego słów, ale gniewna czerwień widoczna na twarzy była aż nadto wymowna. Po odesłaniu obrońcy i oskarżyciela sędzia pouczył ławników, aby nie brali pod uwagę dowodu numer czterdzieści dwa ani związanych z nim słów mecenasa Pruitta. Poprosił ich, aby wyrzucili z pamięci stwierdzenie Pruitta, jakoby Max otrzymał naganę w związku ze sfałszowaniem dowodu w sprawie. Prosząc ich o to po raz kolejny, jeszcze wyraźniej zapisał słowa Pruitta w głowach ławników.

Pod koniec składania zeznań ogłoszono krótką przerwę, w trakcie której Max przekonał prokuratora, aby nakłonił sędziego, by ten zmusił mecenasa Pruitta do przekazania kopii dowodu numer czterdzieści dwa stronie oskarżenia, czyli stanowi.

Dowód numer czterdzieści dwa okazał się starannie spreparowanym pismem zawierającym naganę i potwierdzającym to, że detektyw Max Rupert został przyłapany, gdy próbował podłożyć strzykawkę do torebki kobiety, której współlokatorka zmarła w wyniku przedawkowania heroiny. Takiej sprawy w ogóle nie było. Nagana na piśmie została sfałszowana przez kogoś zdesperowanego i doprowadzonego do ostateczności. Ale przez kogo?

Podczas przesłuchania dyscyplinarnego Pruitt zeznał, że to jego współpracownik, wynajęty prywatny detektyw, przedstawił ów dokument jako pismo wykryte w trakcie standardowego prześwietlenia przeszłości Ruperta. Następnie zasugerował, że to jego klient musiał mu zapłacić, aby je spreparował.

Prywatny detektyw wyparł się tego i wkrótce on także stanął przed komisją dyscyplinarną. Komisja Odpowiedzialności Zawodowej na dwa miesiące odebrała Pruittowi licencję na wykonywanie zawodu oraz ukarała go naganą. Jej członkowie uznali, że Pruitt wiedział, albo powinien był wiedzieć, że ów dokument stanowił falsyfikat. Zarzucili mu, że nie dołożył wszelkich starań, by potwierdzić autentyczność pisma, zanim zdecydował się przedstawić je w sądzie. Ostatecznie jego poczynania zostały uznane przez sąd za oszustwo.

Nagana Pruitta została ogłoszona publicznie, na łamach „Minneapolis Star Tribune” i „St. Paul Pioneer Press Dispatch”. Max sądził, że to zakończy raz na zawsze karierę mecenasa, jednak jakimś cudem efekt był dokładnie odwrotny.

A teraz żona Pruitta została znaleziona naga i martwa na parkingu w Kenwood. W głowie Maxa zaczęła powoli kiełkować pewna teoria.Rozdział 7

Max nakazał mundurowym, żeby jeden stanął przy budynku od frontu, a drugi na tyłach, po czym zadzwonił do Robala, by go poinformować, że znaleźli miejsce zbrodni. Robal i jego partner, Dennis, właśnie skończyli przeczesywać zawartość kontenera na śmieci na parkingu za księgarnią. Tak jak się spodziewali, nie znaleźli nic ciekawego, więc wkrótce mieli dotrzeć do domu Pruittów.

Max poszedł do służbowego auta, dodge’a chargera bez oznaczeń, i wyjął z kieszeni marynarki cyfrowy dyktafon. Następnie użył telefonu, by w internecie wyszukać numer kancelarii Bena Pruitta. Trwało to tylko chwilę.

Włączył dyktafon i wybrał numer. Odebrała kobieta.

– Kancelaria prawna Pruitta. Czym mogę służyć?

– Chciałbym mówić z Benem Pruittem.

– Przykro mi, ale pan Pruitt jest nieosiągalny. Czy mam mu coś przekazać?

To wcale nie zaskoczyło Maxa. Zdziwiłby się, gdyby zastał Pruitta w kancelarii.

– Czy jest w sądzie albo czy spodziewa się pani, że niedługo wróci?

– Przepraszam, ale nie mogę wypowiadać się na temat rozkładu dnia mecenasa. Czy mam mu przekazać jakąś wiadomość? A może chciałby pan się nagrać na jego pocztę głosową?

– Mogłaby pani podać mi numer jego komórki? To bardzo ważne.

– Przykro mi, ale nie mogę podawać numeru jego telefonu. Przełączę pana na jego…

– Proszę pani, mówi detektyw Max Rupert z policji w Minneapolis. Nie dzwonię w związku ze sprawą prowadzoną przez mecenasa Pruitta. Chodzi o sprawę życia i śmierci, którą się obecnie zajmuję i która jest bezpośrednio związana z panem Pruittem. Muszę się niezwłocznie z nim skontaktować. Nie jest to wiadomość, którą mógłbym mu przekazać, nagrywając się na pocztę głosową. Jest pani w stanie się z nim skontaktować czy nie?

– No cóż… Mogłabym go poprosić, aby do pana oddzwonił.

Tego Max się nie spodziewał.

– A więc wie pani, gdzie on teraz jest?

– Wiem, ale nie mogę tego wyjawić, skoro nie mam pewności, kim pan jest. Proszę podać mi swój numer, a ja przekażę mu wiadomość i poproszę, aby do pana oddzwonił. To wszystko, co mogę zrobić.

Max podał jej numer i rozłączył się, czekając na telefon, choć w głębi duszy nie spodziewał się, że zadzwoni. Pięć minut później jednak zadzwonił. Włączył dyktafon i odebrał.

– Detektyw Rupert?

– Pan Pruitt?

– Tak.

– Muszę z panem porozmawiać i chciałbym w tym celu spotkać się z panem osobiście.

– Nie ma sprawy. Proszę mnie odwiedzić, pokój numer 414 w hotelu Marriott przy Michigan Avenue.

– Michigan Avenue?

– Tak. W Chicago. W tej sytuacji może pan albo przylecieć tutaj, aby ze mną pomówić, albo powiedzieć mi przez telefon, o co chodzi.

– Czy córka jest z panem?

– Co takiego? – Głos Pruitta stracił wcześniejszą zadziorność. – Moja córka? Czemu pyta pan, czy jest ze mną? Nie, nie ma jej tutaj. Co się stało? Czy Emma zaginęła?

– Proszę się uspokoić, panie Pruitt.

– Przeraża mnie pan, detektywie. O co…

– Panie Pruitt, próbujemy odnaleźć pańską córkę. Czy wie pan…

– Gdzie jest moja żona? Chcę pomówić z Jennavieve. Ona będzie wiedziała. Musi wiedzieć.

Max wsłuchał się uważnie w ton głosu Pruitta, usiłując wychwycić fałszywą nutę, ale mecenas wydawał się szczerze zdenerwowany i zaniepokojony.

– Panie Pruitt, pańskiej żony tu nie ma. Musimy się dowiedzieć, gdzie może przebywać pańska córka. Domyśla się pan, gdzie ona może teraz być?

– Nie. Nie wiem, gdzie jest Emma… Ja… nic nie rozumiem.

– Panie Pruitt. – Max przerwał na chwilę, aby poukładać w myślach słowa, zanim je wypowie. – Panie Pruitt, dziś rano znaleziono ciało… zwłoki kobiety. Uważamy, że to pańska żona.

– Moja… ale… ale… Boże… nie mogę oddychać. Proszę dać mi chwilę. Muszę… nabrać powietrza.

– Czy domyśla się pan, gdzie może przebywać Emma? Gdzie może teraz być?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: