Niebko - ebook
Niebko - ebook
Marzena Niemców nie lubi. Właśnie dlatego, uciekając z Polski w latach osiemdziesiątych, wybrała Anglię. Ale Polacy zawsze mają pecha (i Polki też) – do mieszkania pod nią wprowadził się Niemiec i godzinami słucha starych szlagierów. Piosenki brzmią znajomo, podobne słyszała je kiedyś od ojca: "Alles hat ein Ende, nur die Wurst hat zwei." Wiele różnych piosenek nucono w jej rodzinie. Czas je sobie przypomnieć.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-185-5 |
Rozmiar pliku: | 494 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Willi kolekcjonuje zające wielkanocne. W latach osiemdziesiątych wybudował z bratem na przedmieściu Szczecina skromny bliźniak, obok którego wyrosło mu kilka lat temu niczym grzyb po deszczu centrum handlowe Real, a potem wyskoczyła jeszcze Castorama z napisem „Budujesz, remontujesz, urządzasz”. W domu tym, na drewnianym regale w jadalnią, gęsiego ustawia zające – w równym rzędzie, od najmniejszego do największego. Najbardziej podobają mu się te z firmy Lindt, w złotym złotku, z małym dzwonkiem i z czerwoną kokardką na szyi. Nikomu nie pozwoli ich zjeść.
Baczność! Wara nam od zajęcy.
*
Basia. Basia, Basia... Wiecznie się śpieszy, potyka, balansuje na krawędzi dnia, czasem nawet przewraca się na jakimś progu! Ani kręgosłup jej nie trzyma, ani ziemia nie daje oparcia. Czasem myślę, że wystarczyłoby dotknąć jej palcem, a rozsypałaby się w drobny mak. Brak jej oddechu, powietrza. Głowa boli.
Wciąż jej coś się przypala. Bo wiecznie goni, ucieka.
Wyciąga z szuflady vitaral, żeby ratować chociaż dzieci. To mamy Wunderwaffe – śmieje się Ewa. Niby się śmieje, ale posłusznie łyka podsuwaną jej przez mamę tabletkę za tabletką w krwistoczerwonej polewie, bo po pierwsze mamie odmówić nie wypada, a po drugie sama już uwierzyła, że będzie bardziej witalna. Marzena też zresztą łyka, jeszcze jak. Aż jej się uszy trzęsą.
*
Willi ma czternaście lat. Bardzo wątpi, że wyjdzie z tego cało. Ogarnia wzrokiem niebo.
Są jak chmary komarów. Opędzić się nie można. Zwinne, roztańczone niemieckie myśliwce pikują, nurkują, ostrzeliwują nacierające na uciekinierów sowieckie czołgi i ciężarówki – monstra, UF-a, kobyły, słonie. Na nich piechurzy, chłopcy malowani, ze wzniesionymi jak do modlitwy lufami karabinów maszynowych. Walą prosto w niebo. Ryczą seriami wystrzały. Ryczą ludzie. Huczą bombowce. Czołgi stają w płomieniach. Turla się z nich postrzelony, jeden, drugi. A gąsienice jak roboty suną dalej, sołdaty, wpieriod. Giną jak muchy, ale niestrudzenie prą dalej, na Berlin, za rodinu, za Stalina, sami już nie wiedzą za co. Czarni jak Murzyni od kurzu i brudu, nieprzytomni od alkoholu, znieczuleni i znarkotyzowani, w transie, w paskudnym, brudnym śnie, z beczkami ropy, z zaklęciem job, mać, bladź na ustach. Ruscy.
Dopadną ich w Niechanowie pod Gnieznem, Willi dobrze zapamięta tę nazwę. Spadać, bujać się z obładowanej furmanki, po której za chwilę zostanie tylko sen. Willi zeskoczy na jedną stronę, w jakąś bruzdę czy rów, jak go szkolili, matka z Heinzem i z Kowalczykiem na drugą, przycupną za kupą piasku. Będą czekać na śmierć.
Na Willika chlapnie coś brązowego, wielkiego i ciężkiego, jakiś kawał mięcha, jakaś absurdalnie ciężka kołdra, monstrualny placek, płaszcz kostuchy. Przydusi go, przygniecie, zrobi mu się wilgotno i ciemno, nie będzie mógł złapać oddechu. Poczuje ciepło, przyjazne nawet, błogie – przy dwudziestu pięciu stopniach mrozu.
Tatuś, opowiesz, jak to było?Wunderwaffe
Tatuś.
Marzena zamyka oczy i otwiera komputer, tę zaczarowaną skrzynkę, elektroniczny notes, ekran, na który można rzucić swój film, to, co kręci nas, i to, co kręci nami. Wrzucić do gara, co ci w duszy gra, zamieszać, przeżegnać się, trzy razy splunąć i zobaczyć, jaki z tego wyjdzie miks.
Pisze.
Jako jedna z pierwszych spośród przyjaciół i znajomych odkryła zalety laptopa – jakże zaimponowała wtedy szczecińskim znajomym, jakież to oczy zrobili. Po raz pierwszy zobaczyła takie cudo u znajomych w Londynie, i od razu zapragnęła mieć taki, chociaż wszyscy jej odradzali, że wątły ekran, mikroskopijna klawiatura, że oczy sobie zepsuje, palce połamie i takie tam.
Ona wiedziała swoje. Od razu stał się jej najlepszym przyjacielem i nie rozstawała się z nim nigdy, zastąpił jej kota, który dawno już nie żyje, psa, którego nigdy nie miała, i chomika, który prysnął do sąsiadów. Kiedy otwiera komputer i przed jej oczami rozjaśnia się biały ekran, tańczyć jej się chce. A ekran, jak to ekran, nigdy naszymi harcami się nie znudzi. Najpierw my mówimy do niego.
*
Dobrze, a więc los geht’s, dawaj, dawaj, come on, zaczynamy.
Marzena zamyka oczy i otwiera komputer.
*
Na ekranie babcia Krystyna.
„Krystyna Kowalczyk ur. w r. takim a takim, zm. w r. takim a takim, niech spoczywa w pokoju”, wygrawerowano złotkiem na czarnym, skromnym nagrobku na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie. Nic więcej. Nawet nazwiska rodowego?
Marzena nie wie, co robić przy grobie. Więc jak zwykle robi znak krzyża świętego. Odmawia Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie. I jeszcze: Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie. Wszystko po trzy razy. A żeby modlitwa nie była zbyt skąpa dodaje jeszcze Ojcze nasz, Zdrowaś Mario i Aniele Boży, Stróżu Jej, Ty zawsze przy Niej stój. Bo i w niebie Anioł nie zaszkodzi, a pomóc przecież może.
Bierze konewkę i krok po kroku człapie po wodę do studni.
Wracają do niej ostatnie słowa babci: „Dziękuję za te warzywa, serdecznie dziękuję”. A potem talerz z okrągłymi pulpecikami, przy których gotowaniu dopadła Krysię śmierć.
Babcia umarła za wcześnie i nie zdążyła Marzenie zbyt wiele opowiedzieć. Tak szczerze mówiąc, to nic. Zdążyła pohuśtać na kolanie. Podtuczyć markizami z kremem, pokąpać w cynowej wannie. Marzena zaś zdążyła skosztować jej gołąbków ziemniaczanych. Wchłonąć głębokie westchnienia, dotknąć siwych włosów spiętych w kok. Tak naprawdę to Krystyna Kowalczyk nazywała się kiedyś inaczej.
Marzena dowiedziała się o tym bardzo późno.Eins, zwei, drei
Tatuś, skąd masz takie dziwne nazwisko? – pytała czasem Marzena, nagabywała Ewunia. O Boże, skąd! Waldek wzruszał ramionami. Normalnie, jacyś przodkowie, ale ludzie, kiedy to było, jacyś przodkowie byli Austriakami, bo ja tam zresztą wiem? Dajcie mi święty spokój i do nauki! Poza tym czyja to dzisiaj kolej wynieść śmieci?
Oczywiście niczyja. A już na pewno nie Ewy.
Ale Marzena badała sprawę dalej: Tatuś, a skąd ty umiesz po niemiecku?
Boże, skąd! Uczyłem się w szkole.
Wiesz co, bo ja – tupała nogą Marzena – bo ja to nigdy nie będę uczyć się po szwabsku. Nienawidzę tego języka.
A kiedy Willi raz coś napomknął nieostrożnie o emigracji do RFN, trzynastolatka wrzasnęła, aż zadrżały cienkie ściany miniaturowej kuchni w socjalistycznym M3: To beze mnie! To, kurczę, beze mnie! To jedźcie sobie sami! Ja nigdzie nie pojadę! Nienawidzę tego szwargotu! Zostaję tutaj, tu jest moja ojczyzna. Do hitlerowców NIGDY.
*
Aha.
Waldek, czyli tak naprawdę Willi, który właściwie miał zostać rolnikiem i cieślą, jak jego ojce i dziady, który miał poślubić Hildę albo Susannę o nazwisku Bischoff, Börstler albo Koch, a synowi dać na imię Heinrich albo Ludwig, utknął w Polsce socjalistycznej, ożenił się z Basią, a dzieciom dał imiona Marzena i Ewa. Szybko podążał naprzód. Niewiele brakowało, a zostałby majorem, może i generałem. Gdyby jego planu w pewnym momencie nie pokrzyżowała przeszłość, gdyby to, co wyparte i zapomniane, nie wypłynęło pewnego dnia na wierzch i nie zmusiło go do oddania w depozyt, z bólem serca, munduru kapitana Ludowego Wojska Polskiego z czterema gwiazdkami na pagonach. Starannie dotąd przechowywanego w czeluściach wbudowanej we wnękę przedpokoju szafy, pomalowanej białą farbą olejną, do której co jakiś czas, skrzypiąc drzwiami, potajemnie zakradała się jego mała córeczka.
*
Waldkowi trochę przykro było, gdy córka krzyczała takie rzeczy, że do hitlerowców nigdy.
Bo Waldek bywał kiedyś kimś w rodzaju Niemca. Jeśli przyjąć, że istnieje coś takiego jak Niemiec.
Teraz już nie wie, czy jest Niemcem, czy Polakiem. W zasadzie można by go uznać za Polaka, gdyby nie to, że podczas meczów piłkarskich Polska–Niemcy serce mu jednak jakby wbrew woli bardziej bije za Niemcami i Waldek niespokojnie zaczyna wiercić się w swym ulubionym fotelu przed telewizorem, mocno nadwyrężonym przeciągającymi się nocnymi seansami.
Był w swoim życiu tak bardzo jednym i drugim. Zmieniał skórę, najpierw, aby przeżyć, uniknąć razów i upokorzeń, potem, aby do czegoś dojść, dobić się uznania i znaczenia, zapewnić rodzinie byt.
Wcale nie zmieniałem skóry – prostuje i wzrusza ramionami. – Zawsze byłem taki sam.
Był dzieckiem, kiedy dopadła go wojna, kiedy nad kolonią S. zakołowały niemieckie samoloty i zrobiło się jasno jak w sądny dzień. Nie miał jeszcze dziewięciu lat. Bacznie obserwował dorosłych i wszystko, co się działo dokoła. Bystry był.
Marzenka przechowywała gwiazdki z pagonów taty w pudełku od zapałek. Co jakiś czas sprawdzała, czy wszystkie są, przeliczała na nowo. Jeden, dwa, trzy, cztery. Po niemiecku liczyć nie umiała. Najwyżej do trzech, nauczyła się na podwórku: Eins zwei drei, wypieprzaj.
Umiała też powiedzieć: Guten Morgen, butem w mordę.Kolonia S.
S. w okolicach Bandrowa!
Kiedy pewnego pięknego letniego popołudnia w latach trzydziestych ubiegłego wieku przybył tu z wizytą niejaki Otto Mack ze Lwowa, członek Niemieckiej Rady Narodowej, zakrzyknął ponoć z zachwytem: „To najpiękniejsze miejsce na świecie, z wodą, lasem i słońcem, istny kurort!”.
Z tego to miejsca na ziemi, z małej bieszczadzkiej wioski, po której dzisiaj nie zostało nic, pochodzi właśnie tatuś. Ślady po S. leżą na ziemi niczyjej. Tuż przy pasie granicznym między Polską a Ukrainą. Trawa tam teraz rośnie po pas. Trawsko raczej. Willi urodził się w krainie hobbitów, malowniczo rozłożonej wzdłuż rwącego potoku. Stebnik wartko mknął do rzeki Strwiąż, a z nią dalej, aż do Dniestru, na wschód. Dziwna to była wieś i w niezwykłym miejscu położona, bardzo daleko od balkonu, na którym Marzena teraz energicznie i odganiając lęk przed marnowaniem czasu na głupoty, na zbędne luksusy, na niezarabianie pieniędzy, wstukuje litery w nadwerężoną klawiaturę i przygląda się, jak gęstnieją na ekranie, piętrzą się niczym słupy ognia, słupki rachunków, bilans życia.
Nieopodal dziewiczego boru-lasu, w cichej dolinie z widokiem na porośnięte bogato drzewostanem liściastym i iglastym zbocza strumyki Nanówka i Królówka z werwą i pluskiem wpadały do Stebnika. Tak to sobie Marzena wyobraża. Taki obrazek święty. Tak piszą o tym Niemcy we wspomnieniach. Regularna idylla, powiadają, chociaż trochę wstydzą się tego słowa. Ileż tam baraszkowało pstrągów, raków i niezwykłych ryb, zdarzał się nawet kiełb.
Kolorowa szachownica pól ze zbożem wszelkim. Zaraz obok ukraiński Stebnik, dochodzące stamtąd rwące za serce pieśni obrabiających ziemię Ukraińców. I Ukrainek w szerokich kolorowych spódnicach, pod którymi mógł się ukryć cały świat.
Jezus Maria, to były czasy.
Dzisiaj mają tam kurort przede wszystkim krowy i konie. Zresztą kto wie, co tam jest dzisiaj. Na pewno nie Marzena. Do tej pory zajmowała się w życiu zupełnie czym innym.
*
Jasne. Bo bardzo często zajmujemy się w życiu czymś zupełnie innym.
I nie wie, czy pokona inercję, żeby kiedykolwiek tam pojechać.
Chociaż właściwie ma już tyle lat, że powinna robić tylko to, co ważne. „Czyń to, co konieczne. I nic poza tym!”, przeczytała ostatnio w gazecie.
A więc czyni. A raczej – chciałaby czynić.
*
A to jest jednak różnica.
Willi wcale nie urodził się na zachodzie dzisiejszej Polski, wcale nie na terenach, które po wojnie wróciły do macierzy, nie w Gdańsku ani w Szczecinie, ani w żadnym tam innym Wrocławiu. Co do tego, że był Niemcem, nie ma jednak raczej wątpliwości, sprawdzili to dokładnie hitlerowcy, a Republika Federalna im wierzy. Zmierzyli jego mamie obwód czaszki i zweryfikowali kształt nosa, zlustrowali pochodzenie i przynależność rasową, wystawili stosowny dokument, na podstawie którego jego przedsiębiorcza córka Ewa wiele dziesięcioleci później uzyska status niemieckiego przesiedleńca, kartę wstępu do raju. Dzisiaj Erika Steinbach, postrach polskich patriotów i całkiem atrakcyjna babka, liczy ją w poczet wypędzonych.
Willi nie urodził się w Niemczech, a jego najbliżsi o Niemcach z Rzeszy, czyli z Reichu, najlepszego zdania nie mieli. Przyszedł na świat w mitycznej Galicji, w miejscu, do którego w 1783 roku kilkunastoma furmankami przywędrowali jego protoplaści znad Renu w poszukiwaniu chleba. Niemieccy koloniści. Wezwał ich na te ziemie przede wszystkim głód, wezwał ich także Święty Cesarz Rzymski Joseph II, obiecując ulgi podatkowe i różnego rodzaju udogodnienia. Było ich dwunastu osadników, niczym apostołów nieznanego Boga. Między nimi Emmel, Götz i Becker. Na ziemi obiecanej czekała ich najpierw harówa, ciurkiem lał się pot – karczowanie lasu, stwarzanie miejsca dla siebie. Usuwanie starego, żeby mogło narodzić się nowe. A może to tylko legenda.
Potem z pobliskiej Makowej dobili do nich około roku 1850 Meier, Bischoff, Wolf, Volz i Keller. Wżenili się w S., bo gospodarstwa dziedziczyły tu córki. Atutem synów było rzemiosło, fach w ręku, gdyż z samej roli człowiek nie wyżyje. Nazywało się to kolonizacja józefińska – wyrzuca Marzenie internet. Wyszukiwarka – śmieszne polskie słowo. Coś jak wiertarka i koparka.
Polski nie było wtedy na mapie, wiodła wirtualny żywot, była zbiorowym wysiłkiem, zjawą, widmem, ciągłym ukłuciem w sercach. Osadnicy wędrowali więc do kraju niemieckojęzycznego, do Księstwa Austriackiego w Świętym Cesarstwie Rzymskim, a wędrując, przysięgali sobie, że nigdy nie zapomną swej ukochanej niemieckiej ojczyzny, że będą pielęgnować jej tradycje i zwyczaje, jej protestancką religię.
Pielęgnację wzmogli jeszcze, gdy sto pięćdziesiąt lat później dalekim, lecz wyraźnym echem dotarła do nich nazistowska propaganda, specjalnie zresztą w nich wymierzona, gloryfikująca ich niemieckie cechy: zamiłowanie do porządku, uczciwość i pracowitość. Cechy, z których byli dumni.
Pradziadowie małego Willika – rolnicy, cieśle i piwowarzy – po wielu tygodniach wyczerpującej wędrówki zatrzymali więc furmanki, prrrrrr, gdzieś na południowym wschodzie dzisiejszej Polski, na jej drugim końcu, lecąc po przekątnej od Szczecina, siedemdziesiąt kilometrów od Lwowa, pięćdziesiąt kilometrów od Drohobycza, na północ od Ustrzyk Dolnych, na południe od Krościenka, ledwie kilka kilometrów od dzisiejszej linii granicznej z Ukrainą, może nawet na samej granicy, stój. Zatrzymali swe furmanki w najpiękniejszym zakątku świata, zwanym małą ojczyzną. Tam, gdzie dzisiaj nie ma nawet płyty nagrobnej po nich. Nie zawyje nawet pies. Ich szczątki, niepotrzebne nikomu, wsiąkają w ziemię nieopodal prochów rozstrzeliwanych tu później Żydów.
Osadnicy pobudowali wieś na regule niemieckiej łańcuchówki, z jednej strony szosy, na łagodnym zboczu. Za drewnianymi domkami krytymi dachówką każdy miał ogród służący za pastwisko, po drugiej stronie szosy ogród drugi. Łańcuch niemal identycznych domków w środku wsi zaginał się, tworzył kąt prosty, i ciągnął się beztrosko dalej.
Przez wieś wielokrotnie przetoczyła się bieda, przelał się nieurodzaj, przebujał się z hukiem front. Teraz zatrzyma się tam czasem na kilka godzin jakiś autobus z okolic Wolfsburga, wysypią się z niego bardzo starzy, bardzo czyściutcy i jasno ubrani Niemcy zrzeszeni w stowarzyszeniu Bund der Galiziendeutschen.
Tak przynajmniej twierdzą – że tam już gdzieś byli w okolicy.
*
Jak do tej pory Willi nie pojawił się wśród nich. Chciałby, ale nie aż tak, żeby podjąć konkretne działania. Gdyby ktoś go wsadził w samochód i zawiózł, na pewno by nie odmówił. Sam nie ma już tej determinacji. Nie jest najmłodszy, chociaż, jak podkreśla, o lasce jeszcze nie chodzi i zamiaru takiego nie ma, sam nawet w ogrodzie na drzewo wejdzie, jeśli trzeba przyciąć wierzchołek, na nikogo się nie ogląda, ani na córki, ani tym bardziej na zięcia, który zresztą nigdy go do siebie nie przekonał. Willi całe życie radził sobie sam – z upokorzeniem i przemocą. Parł do przodu, wspinał się po szczeblach kariery, jedynej, jaka była dla niego dostępna, jaką mogła mu zaoferować Polska Rzeczpospolita Ludowa, w którą rzuciło go w przebraniu Polaka, masce, co przyrosła mu do twarzy.
To nie była żadna maska. Czułem się już wtedy Polakiem. Nie myślałem o swoim pochodzeniu. Urodzony jestem przecież w Polsce. Nie opowiadaj głupot.
Bo co to znaczy Niemiec. Co to znaczy Polak. Co to znaczy niemiecka krew. Konia z rzędem temu, kto mi to wytłumaczy.
Jako nastoletni chłopiec przeżył sromotną klęskę Niemiec, nieudaną próbę ucieczki do Rzeszy przed sowieckimi czołgami, wywózkę na roboty przymusowe do Związku Sowieckiego, razy i poniżenia, a potem podnoszenie kraju z gruzów, akcje rozminowywania prowadzone z narażeniem życia na terenach wyzwolonej Polski, żebyśmy mogli teraz stąpać bez lęku po ziemi, przeżył straszne wypadki, oderwane nogi, rozerwane na strzępy ciała i urwane nosy, z którymi trzeba było lecieć do szpitala, przyciskając je komuś do twarzy... Odznaczony medalem wzorowego sportowca ciężarowca, pontoniarza, Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, który miał zapewnić mu dwadzieścia pięć procent dodatku do emerytury, ale tak się złożyło, że nie zapewnił.
Przeżył i to, że ktoś mu sprzątnął te ordery, że jego dokonania poszły w las. Że wypada o nich raczej milczeć.
Nic go już zdziwić ani zaskoczyć nie może. Jest zahartowany. I od innych hartu wymaga. Nie ma co się mazać. Nie ma co rankami przesiadywać godzinami w łazience, zwłaszcza jeśli jest się mężczyzną. Ani tym bardziej oblewać się perfumami – raz-dwa i sprawa załatwiona. Mężczyzna powinien być szybki, sprawny i efektywny. Nie powinien zapuszczać długich włosów. Nosić spodni spadających z tyłka. Zarzucać kaptura na głowę i wyglądać jak kat przed egzekucją. Nie powinien... Lista jest długa.
Na szczęście Marzena mężczyzną nie jest.
Chociaż miała nim być! Los jednak swoim zwyczajem spłatał ojcu figla. Nie szczędził mu przykrych niespodzianek.
Willi bardzo wcześnie stracił ojca, pewnie dlatego tak bardzo pragnął syna.
Ojca szukał przez całe życie. Jego substytutów, erzaców. W męskich organizacjach, gdzie zawsze umiał zapracować sobie na uznanie najwyższych autorytetów. Najlepszy, najambitniejszy, zawsze pierwszy. Wszędzie numer jeden, prymus prymusów. W Wojsku Polskim natychmiast wybił się wysoko ponad przeciętność. Można powiedzieć, że zabłysnął. Gdyby nie ciągnąca się za nim historia, gdyby nie łzy matki, dziwny los brata, niepokojące nazwisko, miałby dzisiaj emeryturę generała.