Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niebo nad Amsterdamem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niebo nad Amsterdamem - ebook

Agnieszka wraca do Holandii do willi w Sosnowym Lesie, którą pokochała od pierwszego wejrzenia. Razem ze Stijnem i ich córeczką dają opustoszałemu domostwu nowe życie, zgodnie z ostatnią wolą seniorki rodu de Bruin. Mijają lata, mała Annemarie dorasta i marzy o karierze pianistki tak jak jej sławna prababcia. Buntownicza natura nastolatki staje się źródłem coraz większych konfliktów pomiędzy nią a rodzicami. Pewnego ranka do sypialni Agnieszki i Stijna ktoś wrzuca spory kamień. Rozbita szyba jest początkiem lawiny zdarzeń, które są kolejnym sprawdzianem ich miłości.  Kto nienawidzi rodzinę de Bruin tak bardzo, że nie cofnie się przed najgorszym?  Kim jest tajemniczy baron van Heemstra? I wreszcie jaką to zagadkę z przeszłości  skrywają przepastne archiwa pana prokuratora Jana van der Lindena?  Zaskakująca i pełna zwrotów akcji historia, która jest dowodem na to, że życie potrafi pisać nawet najbardziej nieprawdopodobne scenariusze...

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8310-225-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

– Na litość boską, Annemarie!!!

Chwilę po wejściu do domu, obładowana po sam nos charakterystycznymi biało-niebieskimi reklamówkami z logo popularnego holenderskiego supermarketu, wyrżnęłam jak długa na śliskiej podłodze. Torby znacznie zawężały pole widzenia, dlatego nie zauważyłam porozrzucanych beztrosko w holu kolorowych sneakersów. Wciśnięte w plastikowe worki zakupy wysypały się malowniczo na wyfroterowaną posadzkę, a ja siedząc wściekła pośród paczek z makaronem i warzywami, rozmasowywałam obolałe kolana. Moja piętnastoletnia latorośl, niepomna próśb i gróźb, zawsze zostawiała swoje buty na środku korytarza.

– Anka! – zawołałam ponowie w stronę zamkniętych drzwi salonu, zza których dochodziły stłumione dźwięki fortepianu.

Melodia nagle umilkła, rozległ się trzask zamykanej klapy instrumentu i w progu pokoju stanęła moja własna córka.

– Wat is er? ¹ – zapytała z typową dla nastolatków pretensją w głosie.

– Nie widać? – prychnęłam i podpierając się obiema dłońmi o stojący pod ścianą fotel, podniosłam się z podłogi. – Ile razy prosiłam! Sprzątnij w końcu te buty z przejścia! Mogłam sobie wybić wszystkie zęby!

– Mam! Zeur niet zo aan mijn kop!² – Annemarie niedbałym ruchem poprawiła opadające na czoło jasne kosmyki. Była wierną kopią swojego ojca.

– Więcej szacunku, moja panno! I z łaski swojej pomóż sprzątnąć teraz ten bałagan! – Rozejrzałam się bezradnie po spożywczym pobojowisku zaściełającym ciemną, drewnianą podłogę holu. Annemarie posłusznie schyliła się po leżącą z brzegu siatkę z pomarańczami.

– Wat eten we vandaag?³ – zapytała z zaciekawieniem, skanując wzrokiem porozrzucane produkty.

– Od kiedy to rozmawiamy ze sobą po holendersku? Już zapomniałaś o naszej umowie? – Uśmiechnęłam się do córki, łobuzersko przymykając oko. Cała złość uszła ze mnie jak z przekłutego balonika. Nie umiałam się na nią długo gniewać.

– Po polsku nie umiem tak dobrze ripostować! A poza tym my też się umawiałyśmy, że nie będziesz więcej przynosić tych beznadziejnych plastikowych reklamówek! Czy ty wiesz, ile czasu rozkłada się taka torba? Kilkaset lat! Dlaczego nie pakujesz zakupów w papier? – Annemarie z przyjemnością wsiadła na swojego ukochanego ekologicznego konika. Już od wczesnych klas podstawówki aktywnie działała w młodzieżowej sekcji Greenpeace’u. Z typową dla nastolatków wyższością uparcie i na każdym kroku pouczała nas, rodziców, na tematy związane z ochroną środowiska. – Papa będzie dziś na obiedzie? – Zmieniła nagle temat i metodycznie zabrała się za dalsze zbieranie porozrzucanych zakupów.

Pakowałyśmy je do rozdartych toreb, po czym przeniosłyśmy do kuchni.

– Postaw wszystko na blacie. Zaraz się tym zajmę! – powiedziałam i pstryknęłam włącznikiem elektrycznego czajnika. – Najpierw napijemy się herbaty. Kupiłam twoje ulubione appelflappen⁴. Nie wiem tylko, czy przeżyły bez szwanku spektakularny upadek twojej starej matki w korytarzu.

Annemarie roześmiała się głośno i posłusznie usiadła za stołem.

– Już nie graj staruszki, mam! Nie brzmisz przekonująco! Jesteś jedną z najładniejszych matek w mojej klasie. Jak nie wierzysz, zapytaj ojca Brama. Kto jak kto, ale on zna się na rzeczy. Jest właścicielem firmy producenckiej w Hilversum – mówiąc to, łakomie sięgnęła do stojącej na stole cukierniczki. Podobnie jak jej dziadek uwielbiała cukier w kostkach.

Udałam, że nie słyszę komplementu, ale zaczerwieniłam się po samą nasadę włosów jak pensjonarka.

– Kto to jest Bram? – zapytałam od niechcenia, przygotowując herbatę i kładąc ciastka na talerzyki.

– Kolega! Ze szkoły muzycznej. Nie ma za grosz talentu, ale jego starzy uważają, że muzyk w rodzinie przyniesie sławę nazwisku. No i podniesie jego prestiż! A to się liczy w tej branży – powiedziała głosem starego znawcy i jednym gryzem unicestwiła połowę ciastka.

– A to, czego pragnie sam Bram, się nie liczy? – Spojrzałam na nią uważnie.

– On chce być programistą komputerowym! Albo filmowcem. W jednym i w drugim jest świetny! – Z trudem ukrywała w głosie entuzjazm. – Niedawno udało mu się zrobić włam do szkolnej bazy danych, ongelooflijk!⁵ A teraz będzie kręcił film… – W intensywnie błękitnych oczach Annemarie rozbłysły tysiące miniaturowych ogników. Znałam to spojrzenie. Tak samo patrzył na mnie przed laty jej ojciec. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały najwyraźniej na to, że moja mała córeczka po raz pierwszy się zakochała. Pogładziłam czułym gestem jej miękkie włosy. Odchyliła szybko głowę. Od jakiegoś czasu unikała czułości. A przecież tak niedawno jeszcze wdrapywała się na moje kolana i lepką od słodyczy buzię przytulała do mojego policzka, mówiąc „kocham cię, mamusiu”.

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – Moja prawie dorosła córeczka patrzyła na mnie ze złością.

Otrząsnęłam się błyskawicznie ze wspomnień.

– Oczywiście! – Upiłam szybko łyk herbaty. – Zawsze cię słucham.

– Pytałam, czy papa będzie dzisiaj na kolacji.

Westchnęłam.

– Doskonale wiesz, gdzie wisi roster ojca. – Poczułam nagłe zniecierpliwienie. – Od kiedy pamiętam, zapisuje tam wszystkie bieżące i planowane loty.

– Mamo, a kiedy ostatnio sprawdzałaś ten jego roster? – Patrzyła na mnie pozornie niewinnym wzrokiem, w którym czaił się wyrzut.

– Nie pamiętam… chyba wczoraj. – Zerknęłam za okno. Właśnie zaczął padać rzęsisty deszcz.

– Gdyby to była prawda, wiedziałabyś, że papa już od dwóch tygodni nie robi w nim żadnych zapisków! – wykrzyknęła Annemarie i dodała z triumfem: – Leugens hebben korte benen! ⁶

Annemarie miała rację. Nie powinnam ściemniać. Tym bardziej że doskonale wiedziałam, dlaczego Stijn przestał informować rodzinę o grafiku swojej pracy. Ostatnia zażarta dyskusja między nami dotyczyła właśnie tego cholernego rostera.

– Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że wypełniam go wyłącznie dla siebie i mojej córki. Ciebie kompletnie nie interesuje, czy jestem w domu, czy na drugiej półkuli – mówił podenerwowany Stijn. – Mam nawet podejrzenie, ba, nawet nie podejrzenie, a niezbitą pewność, popartą faktami, że ty nawet wolisz, kiedy mnie nie ma! – Podszedł do stojącego w rogu pokoju małego owalnego stolika, na którym stała karafka z jego ulubionym trunkiem. Nalał sobie do szklanki sporą porcję whisky i spojrzał wyczekująco w moim kierunku.

– Mogłabym poznać te fakty, które rzekomo są dowodem prawdziwości twoich słów? – Spojrzałam na niego smutno.

– Bardzo proszę! – Stijn zawahał się przez chwilę, ale najwidoczniej doskonale przygotował się do tej rozmowy, bo po sekundzie namysłu słowa popłynęły wartkim strumieniem wyrzutów. – Kiedy ostatnio zjedliśmy wspólną kolację? Kiedy byliśmy razem w kinie, w teatrze albo choćby na najzwyklejszym spacerze po plaży? – Szybko dopił trunek. – Nie musisz nic mówić! – Odstawił z brzękiem szklankę na stolik. – Oboje doskonale znamy odpowiedz! Większość wolnego czasu pochłania ci opieka nad Janem, pomimo że ma do pomocy Anneke i profesjonalną pielęgniarkę! Bywasz w Heemstede częściej niż w Sosnowym Lesie!

– Jan jest moim przyjacielem. Ma tylko mnie – powiedziałam cicho.

Stijn jednak wiedział, gdzie uderzyć, żeby zabolało najbardziej, i jak zwykle posłużył się swoim ulubionym argumentem.

– Jan nie ma prawa wymagać od ciebie, żebyś każdą wolną chwilę spędzała w tej ponurej kamienicy przy Pasteurstraat!

– Wcale tego ode mnie nie wymaga! Doskonale zdajesz sobie z tego sprawę! I dobrze wiesz, że Jan w przeszłości wiele mi pomógł. Jestem mu to winna!

– Agnieszka! To było kilkanaście lat temu! Zamierzasz do końca życia spłacać dług wdzięczności, bo pan prokurator wysłał ci parę pocztówek i opłacił mieszkanie, do którego zresztą nigdy potem nie wróciłaś?

– I może to był błąd – powiedziałam cicho i zacisnęłam mocno powieki, odgradzając się tą cienką jak skrzydło motyla zaporą od świata, który mnie nie rozumiał. Tym światem był teraz mój mąż.

– Gaan jullie scheiden?⁷ – Z zamyślenia wyrwał mnie zatroskany głos Annemarie. Wzdrygnęłam się. Czyżby córka umiała czytać mi w myślach? Albo tylko doskonale potrafiła wyczuwać mój nastrój.

Siedziała teraz z podkurczonymi pod siebie nogami i patrzyła na mnie wyczekująco. Wyglądała tak bezbronnie. W jej oczach zobaczyłam niepewność przemieszaną z lękiem. Lękiem dziecka, które boi się, że bezpowrotnie straci poczucie bezpieczeństwa i miłość któregoś z rodziców. Annemarie kochała swojego ojca równie mocno jak mnie. A czasem odnosiłam wrażenie, że nawet bardziej. Byli tak do siebie podobni. Po moich bliskich odziedziczyła miłość do książek i słowiańską, niezłomną naturę wojownika. Rodzina de Bruin dała jej znacznie więcej: nazwisko, majątek i absolutny słuch muzyczny, dzięki któremu dostała się z pierwszą lokatą do jednej z najbardziej prestiżowych szkół w Królestwie Niderlandów, amsterdamskiego konserwatorium.

– Skąd ci to przyszło do głowy, kochanie? – zapytałam miękko.

– Często się sprzeczacie! W mojej klasie są tylko dwie dziewczynki, które mają oboje rodziców. Reszta mieszka na dwa domy. W ciągu tygodnia u mamy, w weekend u ojca. Na początku to jest nawet fajne. – Annemarie uśmiechnęła się blado.

– Co jest fajne, córeczko? – Położyłam rękę na jej drobnej dłoni. Tym razem jej nie wyrwała. Przylgnęła długimi szczupłymi palcami pianistki do mojego kciuka. Zauważyłam, że znacznie zapuściła swoje zazwyczaj krótko opiłowane paznokcie. Mimowolnie zmarszczyłam brwi.

– Masz dwa domy, dwa pokoje, dwie szafy. Podwójne urodziny, prezenty, wakacje w ciepłych krajach, narty dwa razy do roku. Wszystko razy dwa. Starzy starają się podwójnie, żeby ci niczego nie brakowało. Tylko… – urwała nagle.

Patrzyłam na nią uważnie.

– Mów dalej, kochanie.

– Tylko miłości jakby mniej. Jej nie możesz podwoić. Od tej pory musisz ją dzielić na pół…

Zrobiło mi się gorąco. Wstałam szybko i podeszłam do okna. Otworzyłam je na oścież. Do środka wpadło ożywcze, pachnące deszczem i hortensjami powietrze.

Dotknęły mnie słowa mojej małej, dorosłej córeczki. Nikt nie miał prawa odzierać dzieci z miłości. A już na pewno nie rodzice. Ponownie spojrzałam na siedzącą przy stole Annemarie. Uśmiechnęłam się do niej ciepło.

– Nie martw się. Twój tata i ja bardzo się kochamy. A sprzeczki, cóż, są nieodłączną częścią każdego związku. Ale ty masz jeszcze czas na takie przemyślenia. Teraz chodź, schatje⁸, pomożesz mi usmażyć naleśniki!

Annemarie skrzywiła śmiesznie buzię i pokazała mi język. W tym samym momencie przez otwarte okno usłyszałyśmy dobiegający z sąsiedniej posesji okrzyk.

– Kurwa, Zeflik, pieronie, mie się już cierpliwość kończy! Złaź z tego dachu!

Spojrzałyśmy na siebie z bezbrzeżnym zdumieniem.

– Ja chyba śnię! – powiedziałam i chwytając wiszącą na drzwiach kuchni sztormówkę, wybiegłam z domu. Annemarie żwawo podążyła za mną.

------------------------------------------------------------------------

1. Co się stało? (hol.)

2. Mamo, nie truj mi nad głową! (hol.)

3. Co dzisiaj jemy? (hol.)

4. Ciastko z jabłkami (hol.)

5. Nie do wiary! (hol.)

6. Kłamstwo ma krótkie nogi! (hol.)

7. Rozwiedziecie się? (hol.)

8. Kochanie (hol.)Rozdział drugi

Na środku mojego wypielęgnowanego trawnika leżał gigantyczny kawał ohydnej brudnej papy izolacyjnej, a jej strzępki poniewierały się wokół rosnących na obrzeżach ogrodu białych jak śnieg hortensji, z których byłam najbardziej dumna.

– Godverdomme!¹ – zaklęłam w języku tubylców i czym prędzej chwyciłam za ogrodową motykę stojącą tuż przy kamiennej tarasowej podmurówce.

– Mam, wyglądasz, jakbyś chciała kogoś zabić! – powiedziała tuż za moimi plecami rozbawiona Annemarie.

– Żebyś wiedziała – mruknęłam, po czym uzbrojona w narzędzie ogrodnicze pognałam w kierunku sąsiedniej posesji. Przed oczami migotały mi czerwone plamy. Byłam gotowa do krwawej bitwy o hortensje.

Odkąd sięgam pamięcią, nie lubiłam prac ogrodowych, tego grzebania w ziemi, upapranych rąk, zniszczonych paznokci, piekących od długiego klęczenia kolan. Ale kiedy stałam się właścicielką domu z ogrodem, musiałam zająć się również jego utrzymaniem. Przez kilka pierwszych lat bez zapału sadziłam i pielęgnowałam kwiaty, przycinałam wybujały żywopłot i wyrywałam pleniące się na podatnym gruncie chwasty. Jedynym zajęciem, które sprawiało mi niekłamaną przyjemność, było koszenie trawy. Robiłam to metodycznie, pas za pasem, na tak zwaną zakładkę, ale każdy pas w przeciwnym kierunku. Raz w miesiącu do pomocy w cięższych pracach ogrodowych przychodził sędziwy tuinman² zatrudniony jeszcze przez dziadka Stijna, Etienne’a de Bruina. Staruszek miał problemy ze wzrokiem i powykręcane artretyzmem ręce, ale nie miałam serca go zwolnić, był wpisany w historię tego domu. Chcąc, nie chcąc, sama wykonywałam więc większość prac. Ale pewnego słonecznego poranka odkryłam, że to właśnie w zaciszu ogrodowych alejek potrafię, jak nigdzie indziej, błyskawicznie rozładować stres. Rośliny nie znosiły podzielności uwagi, a całkowite skupienie na nich pomagało pozbyć się napięcia, odprężyć i spowolnić pęd codzienności. Polubiłam nawet dotyk wilgotnej ziemi na nagiej skórze, dlatego nigdy nie naciągałam na dłonie rękawiczek. Dzięki nowej pasji ogród w Sosnowym Lesie niewątpliwie stał się moim oczkiem w głowie i należał do jednych z najpiękniejszych w okolicy.

Z zaciętą więc miną stanęłam przed posiadłością sąsiadów i zdecydowanym ruchem pchnęłam kutą w wymyślne wzory wysoką furtę. Dwukondygnacyjna rezydencja nosiła imię Magnolia. W Holandii tego typu domy nazywano herenhuizen. Willa pochodziła z lat trzydziestych ubiegłego wieku, jak większość wybudowanych w tej okolicy. Drzwi wejściowe znajdowały się dokładnie pośrodku budynku, a po obu ich stronach umieszczono symetrycznie osiem dużych szczeblinowych okien z okiennicami z ciemnego drewna. Ta imponująca rezydencja należała do zmarłego przed kilkoma miesiącami emerytowanego bankowca z Amsterdamu. Kilkanaście dni po jego śmierci pracownik agencji nieruchomości umieścił przed wejściem tabliczkę: te koop³. Stijn twierdził z przekonaniem, że spadkobiercy nie znajdą rychło nabywcy z powodu zbyt wygórowanej ceny, jaką zażądali za budynek wraz z przylegającym do niego sporym gruntem. Dom bez wątpienia był architektoniczną perełką, ale bardzo zaniedbaną i aby powrócił do dawnej świetności, wymagał ogromnych nakładów finansowych. Oplatające go gęsto rusztowania, rozrzucone wokół bele trzciny oraz stojący przed wejściem samochód z napisem: Klussenbedrijf Bouwman ⁴ niezbicie dowodziły, że mój mąż się mylił. Dom najwyraźniej szybko znalazł nowego właściciela, który właśnie rozpoczął remont.

Chwyciłam mocniej za motykę i żwawym krokiem ruszyłam w głąb ogrodu. Na dwóch przeciwległych połaciach czterospadowego dachu dostrzegłam kilku robotników ubranych w zielone kombinezony.

– Goedemorgen, heren! – krzyknęłam i zadarłam głowę. W tym momencie tuż obok mnie wylądowała spora płachta ohydnej papy, takiej samej jak ta na moim trawniku. Kiedy runęła na ziemię, w powietrze uniósł się gigantyczny tuman pyłu. Ha! Schyliłam się i kaszląc przeraźliwie, z triumfem chwyciłam corpus delicti, który spadł mi właśnie z nieba.

– Co tam robisz, głupia babo! – wrzasnął nagle po polsku jeden z ludzików w zielonym kubraku. – Życie ci niemiłe?

– Daj spokój, Rudek, toć to tubylcza kobita, ona po naszemu nie gada!

Już nabrałam powietrza w płuca, żeby opieprzyć budowlańców w ich rodzimym narzeczu, gdy wtem drzwi rezydencji otworzyły się i stanął w nich barczysty mężczyzna w bryczesach i butach do jazdy konnej.

– Wat doe jij hier in godsnaam? Kan je niet lezen? ⁵ – powiedział podniesionym głosem i dobitnie wskazał na wbitą pośrodku podjazdu niebieską aluminiową tabliczkę z napisem: Verboden toegang voor onbevoegden!⁶

Cholera, nie zauważyłam tego ostrzeżenia. Zmieszałam się, ale po kilku sekundach błyskawicznie odzyskałam rezon. Jakim prawem ten nabzdyczony dupek śmiał mnie pouczać tym moralizatorskim tonem!

– Jestem pańską sąsiadką! – Lekceważąc holenderskie zwyczaje, które dopuszczały zwracanie się również do nieznajomych na per ty, celowo użyłam formalnego zwrotu „pan”. Nie chciałam skracać dystansu między mną a tym bufonem w bryczesach. Niezrażona wrogim przyjęciem ciągnęłam dalej: – Pańscy ludzie zanieczyszczają moją posesję tym paskudztwem! – Na potwierdzenie wypowiedzianych właśnie słów uniosłam z obrzydzeniem kawałek papy i krzywiąc się niemiłosiernie, zademonstrowałam mężczyźnie. Dostrzegłam jednak, że nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Spojrzał na mnie z jeszcze większą złością.

– I tylko dlatego nachodzi mnie pani i naraża na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale i moich pracowników?! – Również i on postanowił zwracać się do mnie w formalny sposób, zachowując jednak pogardliwy ton. Gdybym mogła, roztrzaskałabym mu z niekłamaną satysfakcją motykę na głowie.

– A co według pana powinnam zrobić? – Ujęłam się pod boki.

– Posprzątać ogródek i wrócić do swoich zajęć! – wypalił z grubej rury bufon i odwracając się na pięcie, rzucił: – Tutaj traci pani cenny czas. A teraz proszę opuścić moją posesję! Żegnam. – I wszedł do domu, zatrzaskując za sobą drzwi.

– Pies ci mordę lizał! – rzuciłam po polsku i pogroziłam motyką zamkniętym wrotom rezydencji.

Wtem z góry dobiegł mnie tubalny śmiech pracowników. Jeden z nich zawołał:

– Rany Julek! To nasza kobita! Ernest! Frydek! Zeflik! Chodźcie tu chopy! Przywitajcie się z panią. Tylko uważajcie, żeby was nie pożarła, bo to ostra sztuka jest!

Cała czwórka zarechotała z ukontentowaniem, po czym jeden po drugim sprawnie zeszli po drabinach z dachu.

– Co tutaj robicie, chłopaki? – zapytałam ich przyjaźnie, choć złość na gburowatego sąsiada jeszcze mi nie przeszła.

– Jak to co? Pracujemy! Usuwamy stare pokrycie dachowe i kładziemy strzechę. Taka nowa moda. U nas w Bytomiu roboty nie ma, to przyjechaliśmy za chlebem do żabojadów.

– Te, Rudek, głupi jesteś – żachnął się niewysoki, grubiutki jak baryłka blondyn. – Żabojady to Francuzi. Na tych tutaj inaczej mówią, ale za pierona nie wiem jak. Szanowna pani na pewno wie, prawda?

Roześmiałam się głośno.

– Podobno statystycznego Holendra nazywają potocznie kaaskop. Szczególnie w Belgii – powiedziałam.

– Co to znaczy? – zapytał wysoki, lekko zgarbiony i przeraźliwie chudy.

– Dosłowne tłumaczenie to „serowy łeb”, a w wolnym przekładzie „zakuta głowa” – wyjaśniłam.

Chłopaki ponownie zarechotały.

– Sera to u was rzeczywiście pod dostatkiem! Żółtego to jeszcze zjem, ale żeby mi nie śmierdział.

– Oszczędź szanownej pani tych szczegółów, bo chyba niespecjalnie ich ciekawa – zarządził Frydek. – Dobra, wracamy do roboty, chłopaki. Fajrant się skończył! Inaczej pan baron odetnie nam z dniówki!

– Baron? O kim mówicie? – zapytałam zdziwiona.

Frydek ściszył głos i obejrzał się za siebie w kierunku posiadłości.

– Właściciel tej hacjendy. To dziany gość. Doktor. Majster nam mówił, że podobno arystokrata. Ale czort go tam wie!

„Arystokrata! Chyba farbowany! Bez podstawowej znajomości dobrych manier! Nawet się nie przedstawił”, pomyślałam ze złością i pomachawszy moim nowym znajomym na pożegnanie, opuściłam nieprzyjazny teren. Wyglądało na to, że trafił nam się wyjątkowo antypatyczny sąsiad.

Wróciłam na swoje włości. Wytarłam na wycieraczce zakurzone buty i weszłam do domu. W korytarzu stała Annemarie. W ręku trzymała moją komórkę.

– Gdzie ty byłaś tak długo? – zapytała z pretensją w głosie. – Papa dzwonił trzy razy!

– Co się stało? – Z trudem zzułam buty, rozmasowałam ścierpnięte nieco stopy i spojrzałam na córkę.

– Nigdy nie masz dla niego czasu! – rzuciła oskarżycielsko. – A kolację zjemy dzisiaj same. Papa zostaje na noc w Berlinie! Tego chciałaś? Ja w każdym razie straciłam apetyt! Idę ćwiczyć! – Annemarie obróciła się na pięcie i obrażona pomaszerowała do salonu. Trzasnęła drzwiami, aż zadrżały szyby, a po chwili moich uszu dobiegł Polonez g-moll Fryderyka Chopina.

Westchnęłam głośno. U wylotu korytarza pojawiła się jak na zawołanie majestatyczna sylwetka Kociołka, mojego drugiego kota. Zbliżył się nieśpiesznie i z głośnym miauknięciem otarł o moje nogi.

– Chodź do mnie, kocurku – szepnęłam i pogładziłam aksamitną, srebrzystoszarą sierść zwierzaka. – Coś mi się wydaje, że dziś wieczorem jesteśmy skazani wyłącznie na siebie.

------------------------------------------------------------------------

1. Cholera! (hol.)

2. Ogrodnik (hol.)

3. Na sprzedaż (hol.)

4. Firma budowlana Bouwman (hol.)

5. Co tu robisz, do diaska? Nie umiesz czytać? (hol.)

6. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony (hol.)Rozdział trzeci

Budzik zadzwonił bezlitośnie o szóstej trzydzieści. Otworzyłam oczy, przeciągnęłam się leniwie w pościeli i jak co dzień niezmiennie od czternastu lat spojrzałam na ogromną czarno-białą fotografię wiszącą dokładnie na wprost łóżka. Przedstawiała Stijna i mnie tuż po ceremonii zaślubin na holenderskiej wyspie Texel. Miałam na sobie długą koronkową sukienkę w kolorze écru. Stijn założył prostą lnianą koszulę, która pięknie kontrastowała z jego opaloną skórą. Fotograf zrobił genialne zbliżenie naszych twarzy. Udało mu się zakląć w migawce aparatu wyjątkowy moment, kiedy dwoje ludzi bezpamiętnie wierzy, że są sobie przeznaczeni. Staliśmy naprzeciw siebie, trzymając się mocno za ręce, a ukośny promień słońca padający z boku wplótł się dokładnie pomiędzy nasze usta. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. W nich odbijał się cały świat i nadzieja, że od teraz już wszystko będzie dobrze.

Nieprzypadkowo wybraliśmy wyspę na miejsce naszego ślubu. Traktowaliśmy Texel jak drugi dom. To tu właśnie zaczęła się nasza miłość i to tutaj kochaliśmy się po raz pierwszy. Wszystko zdawało się wyglądać tak jak wtedy. Ukryty wśród rozległych wydm hotel de Witte Brug, niezmierzone połacie wrzosowisk i stalowoszare niebo z milionem poszarpanych wiatrem chmur. Tylko my byliśmy już inni. Beztroskie zakochanie do utraty tchu zastąpiła trudna, dojrzała miłość, która podarowała nam najpiękniejszy prezent. Na silnym ramieniu Stijna leżała nasza mała córeczka. To ona ponownie nas do siebie zbliżyła. Dla niej chcieliśmy stworzyć pełną, kochającą się rodzinę. Ubrałam ją w miniaturową sukienkę z gipiurowej koronki z wyhaftowaną na karczku srebrzystą nicią datą 1916. W tym roku urodziła się prababcia naszej córki, Annemarie de Bruin, po której mała odziedziczyła nie tylko imię, ale również ogromny talent.

Niechętnie zerknęłam na zegarek. Najwyższa pora obudzić moją śpiącą królewnę. Uśmiechnęłam się do siebie i odrzuciłam ciepłą kołdrę. Nagie stopy z lubością dotknęły miękkiej, grubej wykładziny. Nałożyłam cienki szlafrok i pobiegłam boso do pokoju córki. Podobnie jak ja nienawidziła wstawać skoro świt. Budziłam ją zawsze w ostatniej chwili, wiedząc, jak ciężko pracuje. Annemarie miała o wiele więcej obowiązków niż jej rówieśnicy. Rozpoczęła edukację szkolną w wieku czterech lat, jak większość holenderskich dzieci.

Początkowo uczyła się w publicznej podstawówce. Wszystko zmieniło się w dniu jej piątych urodzin. Wtedy po raz pierwszy dotknęła klawiatury stojącego w salonie fortepianu Steinway & Sons, na którym od wielu już lat nikt nie grał. Wcześniej instrument stanowił dla małej jedynie mało interesujący element wyposażenia wnętrza. Lubiła ukrywać się pod fortepianowym pudłem i godzinami budować wieże z klocków. Nigdy jej nie tłumaczyliśmy, do czego służy instrument. Tego dnia po raz pierwszy świadomie do niego podeszła. Pogładziła delikatnym ruchem lśniącą klapę i uniosła ją do góry, odkrywając klawisze. Z powagą zasiadła na stołeczku, podkładając pod pupę dużą aksamitną poduszkę i spod jej drobnych palców popłynęły najczystsze dźwięki miniatury fortepianowej Dla Elizy Ludwiga van Beethovena. Zagrała tę melodię z pamięci. Słyszała ją często, gdyż to właśnie ten kawałek ustawiłam na dzwonku swojej komórki.

Kiedy Stijn zobaczył swoje dziecko siedzące przy fortepianie, kołyszące się w rytm muzyki, którą sama wykonywała, po jego twarzy pociekły łzy. Po wielu latach ciszy w Sosnowym Lesie znowu ktoś grał. Za sprawą babci Annemarie, muzyka i miłość były od zawsze duszą tego domu. Choć właśnie dla rodziny rzuciła dobrze zapowiadającą się karierę pianistki, nigdy nie żałowała swojego wyboru i nie uważała tego za poświęcenie. Twierdziła, że ukochany mąż, syn i ciepły dom, do którego chce się wracać, są warci o wiele więcej niż ulotne życie grzejącej się jedynie w światłach reflektorów gwiazdy. „Miłości nie znajdziemy na największych nawet salach koncertowych świata. Do niej potrzebne są dwa serca” – mawiała. „A tam, gdzie tylko jedno serce, jest samotność”. Pomimo rezygnacji z kariery estradowej lubiła grać dla rodziny i przyjaciół. Dopiero w dniu, kiedy zginął jej syn, ojciec Stijna, na zawsze pożegnała się z klawiaturą. Powtarzała, że los podziurawił jej serce, strzelając na oślep. Ona jednak nigdy nie szukała dziury w całym, tylko wśród dziur choćby najmniejszego skrawka całego i nim łatała ból po stracie ludzi, których kochała najbardziej na świecie. Codziennie czułam jej wsparcie i dobrą energię. Potrafiła obdarowywać nawet po śmierci. Od niej dostaliśmy prezent z zaświatów, pobłogosławiła prawnuczkę swoim talentem.

Kiedy to odkryliśmy, Stijn błyskawicznie przeniósł małą do prywatnej montessoriańskiej szkoły w Amsterdamie, w dzielnicy Jordaan. Byłam przeciwna tak brutalnemu wyciąganiu córki z przyjaznego środowiska, do którego przywykła, ale mój mąż pozostał nieugięty. Uważał, że system Montessori w naturalny sposób pomoże jej w rozwijaniu talentu. Annemarie była jeszcze dzieckiem i wszystkie nowości i zmiany przyjmowała ze stoickim spokojem jako coś naturalnego. Wkrótce w willi w Sosnowym Lesie pojawili się prywatni nauczyciele. Po zakończeniu edukacji w szkole podstawowej w wieku dwunastu lat¹ bez trudu dostała się do elitarnego gimnazjum i nadal z zapałem rozwijała swoją muzyczną pasję. Obok normalnych lekcji w szkole dochodziła jej popołudniowa nauka muzyki w konserwatorium i dodatkowe ćwiczenia w domu. Granie przychodziło jej bez trudu, ale mozolne ćwiczenia kosztowały wiele czasu i wymagały żołnierskiej dyscypliny. Do tej pory doskonale sobie radziła.

Bezszelestnie uchyliłam drzwi pokoju córki. Leżała w łóżku na wznak z ramionami skrzyżowanymi nad głową. Weszłam do środka i rozejrzałam się z dezaprobatą po wnętrzu. Jeden z najpiękniejszych i najbardziej słonecznych pokoi w całej willi wyglądał, jakby przeszło przez niego tornado. Ten chaos kompletnie nie pasował do Annemarie. Dotychczas utrzymywała nienaganny porządek.

Podeszłam do stojącego pod ścianą biurka. Piętrzyły się na nim pootwierane niedbale opakowania płyt CD z jej ulubioną muzyką. Wzięłam do ręki leżącą na wierzchu stosu płytę i zmarszczyłam brwi. Karl-Heinz Stockhausen? A to nowość. Od kiedy to Annemarie interesuje się tym ekscentrycznym niemieckim kompozytorem? Nie przepadałam za nim od czasu, kiedy określił zamach na WTC w Nowym Jorku największym dziełem sztuki wszech czasów. Ale cóż, de gustibus non est disputantum². Na muzyczne gusta mojego dziecka nie miałam absolutnie żadnego wpływu.

Tuż przy stosie płyt dostrzegłam nagle dwie buteleczki z czarnym lakierem do paznokci.

– Już się napatrzyłaś? Od kiedy to grzebiesz w moich prywatnych rzeczach? – Zza pleców dobiegł mnie rozzłoszczony głos Annemarie. Drgnęłam gwałtownie, a płyta wyślizgnęła się z moich rąk i z trzaskiem spadła na blat biurka.

– Od kiedy to malujesz paznokcie? – Nie pozostałam córce dłużna i odwróciłam się w jej kierunku. – Co na to twój pianodocent?³ O ile się orientuję, Miriam de Jong nie akceptuje koloru na paznokciach swoich uczennic? I możesz mi z łaski swojej wytłumaczyć, dlaczego panuje tutaj taki bałagan?

Annemarie jak sprężyna wyskoczyła z łóżka. Bez słowa mnie ominęła i podeszła do szafy z ubraniami.

– Zadałam ci pytanie – powtórzyłam spokojnie. – I oczekuję odpowiedzi…

Córka jednym ruchem ściągnęła krótką koszulkę nocną i stanęła przede mną zupełnie naga. Jej przeraźliwie szczupłe i nieproporcjonalne do wzrostu długie nogi pokryte były fioletowymi siniakami. Zamarłam z przerażenia.

– Dziecko, co się stało?!

Wzruszyła obojętnie ramionami.

– Nic. Przewróciłam się, biegnąc do autobusu. Od tego ciągłego siedzenia przy piano stałam się kompletną niezdarą. Powinnam uprawiać jakiś sport. Ale papa i ty oczywiście nigdy mi na to nie pozwolicie. Jesteście saai! ⁴

– O czym ty mówisz! – Nie mogłam uwierzyć, że moja córka zwraca się do mnie w tak lekceważący sposób.

Annemarie tupnęła nogą jak mała dziewczynka, która domaga się nowej lalki.

– Słyszałam, jak mówiłaś do papy, że przed konkursem w szkole muszę ograniczyć wszelką aktywność i skupić się wyłącznie na graniu!

– To kompletna bzdura! – obruszyłam się. – Chodziło mi o to, że musimy z ojcem uważać, żebyś nie brała w tym okresie na siebie zbyt wielu zajęć dodatkowych. Na przykład tych lekcji hiszpańskiego.

– Lekcje zostają! Dobrze wiesz, że zamierzam wyjechać na studia do Barcelony!

– Tak, wiem – powiedziałam stanowczo. – A teraz koniec dyskusji, ubieraj się i schodź na śniadanie!

W kuchni wszystko leciało mi z rąk. Coś niedobrego działo się z moim dzieckiem, a ja nie wiedziałam, jak powinnam z nim rozmawiać. Wahania nastrojów Annemarie przybrały ostatnio gwałtownie na sile. Jednego dnia była wesoła jak skowronek, a drugiego opryskliwa i niegrzeczna jak chmura gradowa. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że jest w trudnym okresie dojrzewania. Moja intuicja podpowiadała jednak, że za dziwnym zachowaniem Annemarie kryje się coś więcej. Po chwili namysłu chwyciłam komórkę.

Kiedy wracasz? Musimy pilnie porozmawiać. Chodzi o naszą córkę.
X

Po kilku sekundach telefon zadźwięczał krótkim sygnałem.

Będę dziś wieczorem.

Wyciągnęłam z torebki agendę i pośpiesznie otworzyłam ją na stronie z dzisiejszą datą. Za godzinę musiałam być u Jana w Heemstede, a po południu w szpitalu Spaarne Gasthuis w Haarlemie. Już od kilku lat pracowałam jako tłumacz przysięgły. Oprócz specjalistycznych tekstów i oficjalnych pism, które przekładałam na zlecenie klientów, udzielałam się również społecznie w stowarzyszeniu Tolken zonder Grenzen⁵. Bywałam częstym gościem zarówno w klinikach, jak i na posterunkach policji, gdzie nieodpłatnie pośredniczyłam w wymianie informacji między personelem a rodakami, którzy nie mówili po holendersku. Wolontariat był w Holandii niezwykle popularny i stanowił w tym kraju swoisty przepis na zdrowe życie. Nie chodziło wcale o działania na wielką skalę, a raczej o aktywne angażowanie się w życie lokalnej społeczności i dzielenie swoimi umiejętnościami czy talentem z drugim człowiekiem. Zasada: „Bądź pożyteczny nie tylko dla siebie, ale i dla innych”, przemawiała również do mnie, gdyż głęboko wierzyłam, że dobro wraca jak bumerang. Praca społeczna i tłumaczenia pochłaniały większość mojego czasu, ale nadal pisałam artykuły do „Halo Polonia”, choć byłam w redakcji raczej rzadkim gościem. Na szczęście zaawansowana technika umożliwiała mi spokojne pisanie przy własnym biurku i przesyłanie zamówionych tekstów mailem.

Zawahałam się przez moment, a potem wystukałam na klawiaturze telefonu:

Goed.
Zrobię dobrą kolację.
Kocham cię i tęsknię…
A.

W kuchni pojawiła się w końcu naburmuszona Annemarie. Ostentacyjnie milcząc, podeszła do szafki i wyjęła z niej karton z ulubionymi płatkami czekoladowymi.

– Przepraszam, kochanie, ale zapomniałam kupić mleka! Zrobię ci grzanki, chcesz? – zagaiłam wesoło i zaczęłam szybko przepisywać do notesu dane pacjentki, której miałam dzisiaj pomóc.

Córka wzruszyła ramionami, usiadła za stołem z kartonem w garści i niechlujnie wsypywała suche płatki prosto do buzi.

Udałam, że tego nie widzę. Annemarie zaczęła wojnę podjazdową i tylko czekała, aż zwrócę jej uwagę, żeby ponownie się na mnie obrazić. Pośpiesznie wrzucałam do torebki ostatnie drobiazgi. „Znowu nie zdążę zrobić makijażu”, pomyślałam z rezygnacją, ale machnęłam na to ręką. Moje tutejsze koleżanki rzadko się malowały. Preferowały naturalną urodę, nazywaną potocznie aqua & sapone, czyli woda i mydło, bez żadnych kolorowych ulepszaczy. Nie lubiły także seksownych sukienek, krótkich spódnic czy bluzek z dekoltem. Lata spędzone w tym kraju zdecydowanie „zrobiły” ze mnie Holenderkę, gdyż w mojej szafie przeważały dżinsy, wygodne, ciepłe bluzy i idealne na rower kurtki parki. Miałam zaledwie jedne szpilki, za to dziesięć par różnokolorowych kaloszy.

Z przyjemnością włożyłam na nogi swoją ulubioną parę czerwonych hunterów, po ustach przejechałam bezbarwną pomadką ochronną, pocałowałam siedzącą nadal przy stole córkę w policzek (skrzywiła buzię i wytarła ją z obrzydzeniem wierzchem dłoni) i wybiegłam z domu.

Zerknęłam jeszcze szybko na ekran komórki.

Był pusty.

------------------------------------------------------------------------

1. Holenderski system szkolnictwa różni się od polskiego (przyp. aut.)

2. O gustach się nie dyskutuje (łac.)

3. Nauczyciel gry (hol.)

4. Nudni (hol.)

5. Tłumacze bez granic (hol.)Rozdział czwarty

Pedałowałam zawzięcie tak, że koła mojego wysłużonego batavusa¹ skrzypiały złowieszczo przy każdym obrocie. Tuż przy samym wyjeździe na główną drogę do Heemstede nagle rozległ się huk. Verdomme! Tyle razy prosiłam, żeby Stijn sprawdził stan jakości opon w rowerze, a przynajmniej dopompował koła. Jak grochem o ścianę! Zeskoczyłam szybko z siodełka i z rezygnacją przyglądałam się przeciętej dętce w przednim kole. Nie miałam czasu, żeby wracać piechotą do domu z rowerem w garści. Postanowiłam przypiąć go do metalowego stojaka na przystanku i pojechać do Heemstede autobusem. Mocno chwyciłam kierownicę i popychając batavusa, z werwą ruszyłam w kierunku miasta.

Niespodziewanie na drodze pojawił się jadący w stronę Sosnowego Lasu stary błękitny citroën. Widząc auto, uśmiechnęłam się mimowolnie pod nosem. Dokładnie takim modelem jeździł legendarny żandarm z Saint-Tropez, sierżant Cruchot. Uwielbiałam takie samochody. Nieżyjący już kuzyn babci Annemarie prowadził lata temu „klinikę”, w której przywracał podobne cacka do dawnej świetności. Ciekawe, do kogo należał ten samochód? Nie widziałam go wcześniej w okolicy, a znając moje zamiłowanie do starych aut, na pewno zwróciłabym na niego uwagę.

Citroën minął mnie, zdecydowanie przekraczając dozwoloną prędkość i wzbijając malowniczy tuman kurzu na drodze. Ale kilkadziesiąt metrów dalej usłyszałam pisk hamulców. Odwróciłam się zaciekawiona. Kierowca citroëna wrzucił wsteczny bieg i auto zawróciło z taką prędkością, że z silnika wydobył się ostrzegawczy jęk. Przystanęłam zaintrygowana. Drzwi auta otworzyły się i z kabiny wyskoczył… mój gburowaty sąsiad od papy!

– Goedemorgen! – zawołał wesoło, po czym mina mu zrzedła. – Aaa, to pani… – wyrwało mu się, ale zaraz się poprawił. – Miło mi poznać! – mówiąc to, wyciągnął w moim kierunku rękę. – Nazywam się David van Heemstra. Czy mogę w czymś pomóc?

Zignorowałam zarówno wyciągniętą rękę, jak i pytanie. Zamiast tego wypaliłam:

– Już się poznaliśmy! I nie było to bynajmniej miłe spotkanie!

– To pani wtargnęła na teren mojej posiadłości! – Van Heemstra uniósł gęste brwi.

– W rzeczy samej! – potwierdziłam. – I zostałam potraktowana jak przestępca! A ja jedynie chciałam zapytać, jakim prawem zanieczyszcza pan mój ogród resztkami z pańskiego dachu!

Sąsiad poczerwieniał ze złości.

– Ta rozmowa nie ma sensu – wycedził. – Zatrzymałem się w dobrej wierze, widząc, że potrzebuje pani pomocy, ale najwyraźniej się pomyliłem. Doskonale poradzi pani sobie sama. Miłego dnia! – Van Heemstra wsiadł do auta, błyskawicznie uruchomił silnik i odjechał.

– Pan baron z bożej łaski! – wymruczałam. – Szlachetny rycerz na białym koniu! Tylko zajął mój cenny czas! Teraz już na pewno spóźnię się do Jana! – Poprawiłam dłonie na kierownicy i szybkim krokiem pomaszerowałam do centrum.

Na szczęście miałam w kieszeni OV-chipkaart² i pojawiłam się na przystanku dokładnie w momencie, w którym zatrzymał się na nim turkusowy bus linii Connexxion. Z ulgą usiadłam na wyściełanym miękkim materiałem fotelu i spojrzałam w okno. Patrząc na przesuwający się za nim idylliczny krajobraz holenderskich równin, wróciłam myślami do okresu, kiedy przyjechałam tutaj po raz pierwszy. Te czasy wydawały mi się tak odlegle, że aż nierealne. Czy piętnaście lat w Kraju Tulipanów upoważniało mnie już do nazywania go swoją ojczyzną? Czy mogłam bez wahania powiedzieć, że to właśnie tutaj jest moje miejsce? Znałam samą siebie jak nikt inny. Nie przyzwyczajałam się do miejsc. Przystosowywałam się do nich, oswajałam i meblowałam na swoją modłę. Przywiązywałam się wyłącznie do ludzi. I dziś z perspektywy czasu wiedziałam jedno: nieważne, gdzie przez te lata zaniósł mnie wiatr przeznaczenia i wybory, jakich dokonałam, najważniejsze, że byli ze mną ci, których kochałam.

Za oknem pojawiły się pierwsze ceglaste domy Heemstede. Ta niewielka, bo licząca niewiele ponad dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców, miejscowość leżała nad rzeką Spaarne. Podobno amerykańskie Hempstead w stanie Nowy Jork wzięło swą nazwę właśnie od tego holenderskiego miasteczka. Nie było w tym fakcie nic dziwnego, zważywszy że to holenderscy osadnicy, religia i kultura stanowiły jeden z najważniejszych filarów powstawania Nowego Świata, jak określano czasami Amerykę.

Autobus zatrzymał się niemal naprzeciw domu Jana. Kamienica z wysokimi, wąskimi oknami stała w zabudowie szeregowej. Od ulicy Pasteurstraat oddzielał ją miniaturowy ogródek pełen kwitnących hortensji.

Zastukałam mosiężną kołatką do drzwi wejściowych. Otworzyły się prawie natychmiast, tak jakby Janowa gospodyni stała pod nimi w oczekiwaniu na moje przyjście.

– Goedemorgen, Anneke! – powiedziałam cicho i objęłam ją serdecznie, poklepując lekko po plecach. – Hoe gaat het met Jan vandaag? ³

Anneke pokręciła przecząco głową i wskazała mi drzwi prowadzące do gabinetu pana domu. Sama udała się do kuchni, zapewne, jak zwykle, zaparzyć nam dobrej herbaty. Weszłam do ciemnego wnętrza wypełnionego przeszklonymi witrynami i regałami uginającymi się od książek. W powietrzu czuć było intensywny zapach lekarstw. Na środku pokoju stał elektryczny wózek inwalidzki, na którym siedział Jan odwrócony do mnie plecami. Jego ciało było nieznacznie przechylone w lewą stronę.

– Witaj, Janie! – powiedziałam przesadnie głośno i wesoło. – Ogromnie się cieszę, że znowu cię widzę! Mam nadzieję, że masz ochotę na kolejny rozdział Dziejów Rzymu? – Naszym rytuałem stały się już czwartkowe popołudnia z książką.

Jan musnął palcem miniaturowy joystick umieszczony pod leżącą na oparciu dłonią i wózek jak na zawołanie gładko obrócił się w moją stronę. Spojrzałam prosto w wyblakłe oczy starego przyjaciela. Dzisiaj czaiły się w nich strach i rezygnacja. Ten zły nastrój, apatia i zobojętnienie na rzeczywistość powtarzały się ostatnio coraz częściej. A ja naiwnie myślałam, że uchronię Jana przed depresją. Minęło już prawie pół roku od dnia, kiedy siedząc z nim przy partyjce szachów, dostrzegłam niepokojące objawy: w pewnym momencie zaczął niezrozumiale bełkotać, a prawa część jego twarzy wykrzywiła się nienaturalnie.

– Co się dzieje? – zapytałam wystraszona, ale Jan nie potrafił wykrztusić nawet słowa. Tego dnia byliśmy w domu sami, bo Anneke miała wychodne. Wezwałam ambulans i zadzwoniłam do Stijna, żeby nie czekał na mnie z uroczystą kolacją.

– Ale co się stało? – zapytał zniecierpliwiony, gdyż właśnie wtedy obchodziliśmy czternastą rocznicę naszego ślubu.

– Nie wiem – powiedziałam bezradnie. – Z Janem dzieje się coś niedobrego. Podejrzewam udar… – Rozpłakałam się. Tak bardzo wtedy chciałam, żeby mój mąż powiedział: „Nie martw się, będzie dobrze, zaraz do ciebie przyjadę”. Zamiast tego usłyszałam krótkie sterkte⁴ i odgłos odkładanej słuchawki. Właściwie nie powinno mnie to zdziwić. Stijn nigdy nie lubił Jana. W irracjonalny, kompletnie niezrozumiały sposób był zazdrosny o czas i uwagę, którą mu poświęcam. Nie wiem dlaczego, ale dokładnie w tym momencie pomyślałam, że gdyby na miejscu Stijna był Jeroen, już siedziałby w samochodzie w drodze na Pasteurstraat.

W szpitalu natychmiast przejął Jana sztab specjalistów. Wykonano tomografię komputerową i wszystkie niezbędne badania. Szybka interwencja lekarzy uratowała mu życie. Werdykt potwierdził moje najgorsze przypuszczenia. Zdiagnozowano udar niedokrwienny. Początkowo Jan trafił na oddział neurologiczny, gdzie przebywał kilka tygodni. Po okresie długiej i żmudnej rehabilitacji w szpitalu należało podjąć decyzję, co dalej.

Nie wyobrażałam sobie Jana w jednym ze specjalistycznych ośrodków zajmujących się takimi przypadkami. Wspólnie z Anneke postanowiłyśmy, że wróci na Pasteurstraat, a my podzielimy się obowiązkami w opiece nad nim. Byłam przekonana, że w swoim ukochanym domu prędzej dojdzie do zdrowia i choćby częściowej sprawności. Najnowsze osiągnięcia medycyny nie mogły wprawdzie niczego zagwarantować, ale wierzyłam, że wiara, czułość i miłość najbliższych oraz znajome otoczenie pomogą mu w zwalczeniu choroby. Razem z pielęgniarkami i rehabilitantami staraliśmy się cierpliwie i uważnie zapewnić mu jak najlepsze warunki rekonwalescencji.

Początkowo, na skutek uszkodzenia aparatu mowy i porażenia mięśni, Jan nie mógł słownie porozumiewać się z otoczeniem, ale rozumiał wszystko, co do niego mówiliśmy, i potrafił napisać na kartce, czego potrzebuje. Z czasem terapeuta nauczył nas komunikowania się z pacjentem prostymi zwrotami: „Chcesz jeść – tak. Chcesz pić – nie”. Wypowiadane słowa podpieraliśmy gestem, który ułatwiał zrozumienie pytania. Z czasem zachęcaliśmy Jana do kończenia słów. Na przykład mówiłam do niego: „Chcesz wo…” i wskazywałam szklankę z wodą. Długo opierał się i odwracał głowę, aż w końcu zaczął dodawać brakujące końcówki wyrazów.

Anneke z kolei wzięła na siebie metodę stymulacji i na nowo uczyła go wyrazów i zdań. Zadając pytanie, jednocześnie wystukiwała palcem na jego przedramieniu rytm i wyśpiewywała przy tym dźwięcznie wyrazy: „Czy – ty – chcesz – jeść”. W powodzeniu tych działań najważniejsza była jednak współpraca pacjenta. A ten, jak ostatnio zauważyłam, nagle przestał chcieć. Obawiałam się, że w grę wchodzi depresja poudarowa.

– Jan… – Podeszłam do niego i delikatnie dotknęłam wiotkiego przedramienia przyjaciela. – Jak mogę ci pomoc? – zapytałam cicho i przycupnęłam przy wózku. Położyłam głowę na jego kolanach przykrytych ciemnym pledem i zamknęłam oczy. Po chwili poczułam delikatny jak trzepot motyla dotyk na mojej głowie. Jan gładził nieporadnie moje włosy, plącząc je spastycznymi rękoma. Podniosłam głowę i spojrzałam na niego. Próbował coś powiedzieć, ale z jego ust dobywał się tylko niezrozumiały bełkot.

– Poczekaj chwilę… – Zerwałam się i chwyciłam leżący na biurku papier z drewnianą podkładką, a pomiędzy palce Jana włożyłam gruby ołówek. – Napisz tutaj, co mogę dla ciebie zrobić.

Na Janowe czoło wystąpiły kropelki potu. Przy pomocy moich dłoni, które podtrzymywały ołówek, nakreślił na kartce dwa koślawe słowa…

Znajdź ją.

------------------------------------------------------------------------

1. Rower marki Batavus (przyp. aut.)

2. Doładowywana karta na przejazdy transportem publicznym w Holandii (przyp. aut.)

3. Jak się dzisiaj czuje Jan? (hol.)

4. Trzymaj się (hol.)Rozdział szósty

Podeszłam do okna i zdecydowanie rozsunęłam jasne lniane zasłony. Do środka wpadły nieśpiesznie pierwsze promienie słońca przebijającego się przez kapryśne holenderskie chmury. Otworzyłam na oścież drzwi balkonowe i wyszłam boso na zewnątrz. Pod stopami czułam chropowaty dotyk zimnej posadzki. Zamknęłam oczy i z lubością wciągnęłam w nozdrza zapach mokrej trawy. Poranna kołdra z rosy szczelnie przykryła cały gród. Stałam przez chwilę nieruchomo, a wiatr muskał delikatnie zimnymi ustami moją cienką koszulkę. W oddali słyszałam niecierpliwe nawoływania mew, które każdego ranka uważnie patrolowały szerokie plaże kąpieliska Bloemendaal aan Zee. Zapowiadał się wyjątkowo piękny dzień. Poprawił się również mój humor.

Wczorajsza rozmowa z Anoek wyjaśniła przyczynę coraz częstszych konfliktów z córką. Okazało się, że od jakiegoś czasu Annemarie miała chłopaka, który kompletnie zawrócił jej w głowie. Młody pochodził z bogatej i wpływowej rodziny i podobno obiecał dziewczynie, że pokaże jej krótszą i łatwiejszą drogę do kariery i sławy niż wielogodzinne, monotonne i pracochłonne stukanie w klawiaturę fortepianu.

– Czy ten cudotwórca nie nazywa się przypadkiem Bram? – spytałam Anoek, przypominając sobie niedawną rozmowę z moją córką, która wspomniała o „genialnym” koledze.

– Bram Peters! Czyli jednak coś wiesz!

Gwizdnęłam pod nosem jak chuligan.

– TEN Peters?

– W rzeczy samej… – potwierdziła Anoek. – Najprawdopodobniej w poprzedniej szkole synalek sprawiał niemałe problemy i ojciec postanowił ukrócić nieco samowolkę jedynaka. Ponieważ Bram od dziecka chodził na lekcje fortepianu, stary Peters wymyślił sobie, że rygor i dyscyplina panujące w szkole muzycznej utemperują wybujały temperament juniora.

– I przyjęli go tak od razu? Bez żadnego egzaminu? – zdziwiłam się.

Anoek pokiwała pobłażliwie głową.

– Peters może wszystko. To główny sponsor amsterdamskiej Concertgebouw¹. Dzięki jego pieniądzom mogą odbywać się tam tak spektakularne imprezy na światowym poziomie. Podobno ufundował też fortepian koncertowy warty kilkaset tysięcy euro. Annemarie zapewnie będzie kiedyś na nim grała…

Nie mogłam w to uwierzyć. Nie miałam pojęcia, że moja córka chodzi do jednej klasy z synem jednego z najbardziej wpływowych ludzi w Holandii. Rodzina Petersów należała obok klanu de Mol do twórców prawie wszystkich najpopularniejszych produkcji telewizyjnych i filmowych w tym kraju.

– Dlaczego ja nic o tym nie wiem? – zafrasowałam się. – Wydawało mi się, że znam przynajmniej z widzenia wszystkich rodziców koleżanek i kolegów Annemarie.

– Bram dołączył do klasy niedawno – uspokoiła mnie przyjaciółka. – Gdyby nie to, że potrafię umiejętnie pociągnąć Lisę za język, prawdopodobnie jeszcze przez jakiś czas żyłabyś w nieświadomości. Moja córka twierdzi, że to liefde op het eerste gezicht². Annemarie spędza z Bramem każdą wolną chwilę. Podobno pokłóciły się nawet z Lisą o jakieś wspólne wyjście do kina. Annemarie poszła na film z ukochanym, a moją córkę zostawiła na lodzie.

1. Sala koncertowa (hol.)

2. Miłość od pierwszego wejrzenia (hol.)

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: