Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niech od-żyje Cesarz! - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niech od-żyje Cesarz! - ebook

Doskonale zakonserwowany w lodowatych wodach Morza Północnego, wyłowiony przez rybaków,

a następnie rozmrożony Napoleon Bonaparte wraca do życia tuż po zamachach islamistów w Paryżu, w samą porę, by ocalić świat…

Napoleon nie umarł na Wyspie Świętej Heleny, jedynie zapadł w śpiączkę, a w Pałacu Inwalidów spoczywają popioły kogoś innego, podczas gdy ciało wielkiego Cesarza oraz jego konia uratowały przed rozkładem lodowate wody Morza Norweskiego. Rozmrożony Hibernatus-Napoleon i wyrusza na Korsykę na zasłużoną emeryturę w towarzystwie mieszkańca tej wyspy, który go rozpoznał i jest gotów się nim zaopiekować. Cesarz odkrywa zmiany, jakie zaszły pod jego nieobecność, zakłada T-shirt z Shakirą, zachwyca się czarnym szampanem (coca-cola light), obserwuje z zainteresowaniem postępy technologiczne, które pozwoliłyby mu zwyciężyć pod Waterloo i, ponieważ jest bardzo inteligentny, przyswaja sobie informacje o nowej sytuacji geopolitycznej kryjące się za słowami, których znaczenie wyjaśnia mu internet: ISIS, salafista, szariat, fatwa, dżihadysta. Niejedno już widział, czuje, że może stać się na nowo superbohaterem, jakim był w dawnych czasach. Zabiera swój pieróg z Inwalidów i udaje się do Pałacu Elizejskiego, by zaoferować swoje usługi prezydentowi Francji. François Hollande cieszy się, że znalazł zaprawionego w bojach kandydata gotowego stawić czoła dżihadystom. Jednak Cesarz nie dostaje oficjalnej armii, by stoczyć nową wojnę. Nieważne, sam tworzy Nową Małą Wielką Armię…

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-046-5
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Napoleon odkrywa Coca-colę light

Pierwszym słowem wypowiedzianym przez Napoleona Bonaparte na pokładzie samolotu Scandinavian Airlines, lot SK0407, którym wracał do Francji po blisko dwustu latach nieobecności, było słowo amerykańskie.

– Coca-cola.

To słowo jeszcze nic dla niego nie znaczyło, wiło się tylko dziwną arabeską, którą tworzyły białe litery na czerwonym tle, zdobiące dziwną manierkę w kształcie walca, stojącą na stoliku jego sąsiada. I gdy stewardesa, wysoka blondynka w opiętym niebieskim mundurze, który był na nią za ciasny, i w kapelusiku w kształcie pudełka camemberta, szukała czegoś w szufladzie w swoim wózku, powtórzył po cichu to słowo, jak zaklęcie, by spróbować wychwycić całą jego istotę i wyobrazić sobie smak tego brunatnego soku, który się pienił w kubku stojącym obok, przypominając mu snopy iskier wybuchającego prochu, jakie rozświetliły fortecę Bastylii tamtego odległego wtorkowego popołudnia 14 lipca 1789 roku. Miał wówczas dwadzieścia lat, ale nigdy tego nie zapomniał.

Coca-cola.

Były Cesarz nigdy nie sądził, że kiedyś znowu przyjdzie mu mówić po angielsku, po pierwsze dlatego, że myślał, iż nie żyje, a zmarli nie mówią – a przynajmniej nikt jeszcze nie udowodnił, że jest inaczej – ani w języku Szekspira, ani w żadnym innym zresztą, a poza tym czuł do tego narodu o różowych policzkach, mówiącego z pretensjonalnym akcentem, bezbrzeżną urazę, którą długie lata wojny, a potem wygnania, zdążyły podsycić.

– Normalną, zero, light, cherry? Z lodem czy bez? Z plasterkiem cytryny? Z zieloną oliwką? Z parasolką? – spytała stewardesa w nad podziw poprawnej francuszczyźnie, z szerokim uśmiechem, pochylając się nad tą małą, bezwłosą, wbitą w fotel istotą, która przypominała raczej dziecko niż dorosłego.

A ponieważ w swojej karierze wielkiego zdobywcy Napoleon zawsze brał wszystko, co było do wzięcia, poprosił o „normalną colę zero, light, cherry, z lodem, plasterkiem cytryny, z zieloną oliwką i z parasolką” i czekał, aż zostanie obsłużony.

Jak miał w zwyczaju.Cudowny połów

Dwa tygodnie wcześniej norweski trawler „Usenkbare” („Niezatapialny”) złowił w sieci na norweskich wodach przybrzeżnych dwie olbrzymie drewniane skrzynie, w których rybacy, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, znaleźli mężczyznę i konia. Przemierzali Morze Norweskie od trzydziestu lat i przez ten czas wyciągnęli już całe mnóstwo śmieci. Pojedyncze buty, parasole z połamanymi drutami, puste kanistry i reklamówki z supermarketów z różnych zakątków świata. Dziesiątki plastikowych toreb, które morze musiałoby trawić przez całe stulecia i które dawali Mårtenowi, synowi Gunnfrøda, sklepikarza z miasteczka, bo od dawna je kolekcjonował. Znajomość geografii nastolatka ograniczała się zresztą do logotypów różnych marek, które wieszał na ścianach w swoim pokoju. Carrefour, Leclerc, Tesco, Sainsbury’s, Corte Inglés, Eroski, Lidl, Neukauf, Conad, Esselunga, Walmart, Żabka – tyle egzotycznych nazw, które na tapecie w kwiatki i w jego głowie wytyczały zarysy nowego kontynentu. Ta podróż w osiemdziesiąt marek dookoła świata byłaby czymś niezwykle sympatycznym, gdyby nie wywołała przykrych dla Mårtena konsekwencji w szkole. Jego nauczyciel do końca życia zapamięta egzamin, kiedy to poprosił uczniów, by wymienili zabytki najsłynniejszych stolic europejskich. Zamiast wieży Eiffla, Big Bena i Bramy Brandenburskiej w pracy syna sklepikarza pojawiło się Monoprix, Waitrose i Lidl.

Któregoś dnia rybacy wyłowili nawet drzwi do volva, kiedy indziej silnik, a potem opony, ale nigdy nie znaleźli dość części, by odtworzyć cały samochód. A szkoda, bo stara škoda kapitana Vebjørna Hansena odmówiła przed dwoma laty posłuszeństwa i odtąd poruszał się on wyłącznie rowerem.

Tak, zdarzało im się wyławiać dziwne rzeczy, ale nigdy, przenigdy nie wyciągnęli w sieciach dwóch olbrzymich skrzyń z człowiekiem i koniem w środku.

Czterech oszołomionych tym odkryciem Norwegów natychmiast wyjęło ciało z trumny, aby dokładniej mu się przyjrzeć, porzucając na chwilę zwierzę, bo przecież koń to tylko koń, a ten nie mógł raczej uciec galopem.

Mężczyzna miał spokojny wyraz twarzy, i gdyby nie odnaleziono go zamkniętego w skrzyni na głębokości kilkudziesięciu metrów w lodowatej wodzie u wybrzeży Islandii, można byłoby sądzić, że smacznie śpi. Bez wątpienia tym samym lodowatym wodom zawdzięczał swój znakomity stan konserwacji.

Położono go na warstwie dorszy. Ostrożnie. Bardziej ze względu na dorsze, które chcieli korzystnie sprzedać francuskiemu potentatowi mrożonych panierowanych filetów rybnych Findus, niż ze względu na trupa, który nie przyniesie im żadnego zysku. Sądząc po liczbie ryb, jaką przykrywał, był dość nędznej postury. „Metr sześćdziesiąt osiem!” – stwierdził kapitan „Usenkbare”, któremu wystarczył jeden rzut oka, by ocenić rozmiar złowionych ryb. Ubrania mężczyzny – szeroka koszula w kolorze écru zaplamiona krwią, która z biegiem lat zbrązowiała, dziwne spodnie i buciki na klamerki – wydawały się pochodzić z innych czasów.

A gdy kapitan kazał jednemu ze swoich ludzi wziąć kurs na port, zaroiło się od różnych hipotez.

– To Austriak! – rzucił jeden z rybaków.

– Oficer niemiecki! – wykrzyknął drugi.

Kapitan wskazał palcem na czarne włosy zmarłego i jego niski wzrost.

– Pochodzi z okolic Morza Śródziemnego. To Hiszpan albo Włoch. Może nawet Francuz.

– Panie kapitanie, proszę zobaczyć! – krzyknął trzeci rybak, który przedarł się do największej skrzyni, torując sobie drogę wśród rzucających się po pokładzie dorszy. Klęcząc obok konia, głaskał popękaną ręką jego miękką sierść.

Vebjørn Hansen podszedł bliżej. Oglądnął wytworne siodło z czerwonego aksamitu. To był nie byle kto. Na czapraku widniało wyhaftowane złotą nicią „N” na tle słońca. Dostrzegł tę samą literę, a nad nią koronę wypaloną rozżarzonym żelazem na lewym udzie konia. Dobrze znał ten symbol.

– Chłopaki, jeśli ten mężczyzna nie jest Napoleonem Bonaparte, to zjem swój statek! – oznajmił wówczas brodaty człowiek, kręcąc głową.

Napoleon? Pozostali marynarze spojrzeli na dowódcę wielkimi oczami smażonych wątłuszy, rozdziawiając gęby, ale wiedzieli, że historia Francji to pasja starego wilka morskiego.

– Ma pan na myśli t e g o Napoleona?

– Z tego co wiem, nie ma ich trzydziestu sześciu!

W istocie, w historii Francji zapisało się tylko czterech.

Gdy dotarli do portu, po cichu wyładowali cenny towar. I tak oto cesarz i jego wierny towarzysz Le Vizir wylądowali w chłodni firmy Hansen og Sønn, pośród dorszy, które miały trafić na półki francuskich supermarketów w opakowaniach z kartonu do ponownego wykorzystania. Zdaniem kapitana dwa ciała powinny wolno przystosować się do nowej temperatury, która mimo że niska dla każdego, kto nie jest przyzwyczajony do norweskiego klimatu, a już z pewnością niesłychanie niska dla Korsykanina, była jednak znacznie wyższa od temperatury, w której dotychczas przebywali. Przez dwa tygodnie Francuz i jego koń rozmrażali się więc w lodówce, z dala od niedyskretnych spojrzeń, za to pod czujnym okiem Vebjørna i jego syna.

Nikt nie przeżył tak wielkich zmian temperatury. Nikt, z wyjątkiem Napoleona, który widział niejedno. W sumie, czym była lodówka wobec Berezyny w środku zimy?Co wiadomo o Napoleonie

– Reasumując, życzy pan sobie colę normalną zero light cherry z lodem, plasterkiem cytryny, z zieloną oliwką i z parasolką – powtórzyła stewardesa. – Zgadza się?

Napoleon potwierdził, a wtedy ona wybuchnęła krystalicznym śmiechem.

– Jest pan ambitny czy tylko niezdecydowany? – spytała żartobliwym tonem.

Kapitan kutra Vebjørn Hansen, mężczyzna z jasną, gęstą brodą, siedzący po lewej stronie Cesarza Francuzów, natychmiast położył dłoń na ramieniu sąsiada, by nie mówił nic więcej, i sam przeprosił młodą kobietę, tłumacząc, że to pierwsza podróż jego towarzysza samolotem.

– Proszę się nie martwić – odparła z uśmiechem, który nigdy jej nie opuszczał – jestem przyzwyczajona.

Potem nalała colę light temu, którego brała za dziecko, zgodnie ze wskazówką tego, którego uważała za jego ojca.

– Gilotyna!

Napoleon był człowiekiem czynu, nie lubił długich zdań, a wypowiadał się szybko i trafnie.

– Proszę?

– Niech pan nigdy więcej nie kładzie na mnie ręki – upomniał norweskiego rybaka Cesarz, gdy kobieta poszła, pozostawiając za sobą woń tanich perfum roztaczającą się dziesięć rzędów dookoła – bo każę pana natychmiast ściąć!

– Przykro mi, Sire, ale nie miałem wyboru – usprawiedliwił się mężczyzna w języku francuskim, którego najwyraźniej nauczył się w Hawrze, przy czym na akcent z północnej Francji dodatkowo nałożył się akcent skandynawski, chyba że było odwrotnie. – Nie rozumie pan jeszcze pewnych zasad, na co najlepszym dowodem jest grożenie szafotem w dobie konformistycznego socjalizmu. Sądzę, że w pańskim kraju gilotyna nie działa już od lat siedemdziesiątych.

– Tysiąc osiemset siedemdziesiątych?

– Tysiąc dziewięćset siedemdziesiątych – poprawił marynarz. – Taka gafa mogłaby nas drogo kosztować. Dlatego właśnie prosiłbym, aby w przyszłości unikał pan rozmów z nieznajomymi. Czy muszę panu przypominać, że podróżujemy incognito i powinien się pan zachowywać jak człowiek nowoczesny? Tylko przez kilka godzin, dopóki nie dotrze pan na Korsykę. Potem uda się pan na drugą, zasłużoną emeryturę z dala od spojrzeń ciekawskich i będzie pan mógł robić, co się panu żywnie podoba.

Słowa rybaka odbiły się echem w umyśle Napoleona. Nie, nie musiał mu o tym przypominać. To nie był jego wiek. Nie zapomniał o tym. Jak mógłby zresztą zapomnieć? Wszystko, co mu się przytrafiało od dwudziestu czterech godzin, wydawało się czymś nadprzyrodzonym. Otwarł oczy i zdał sobie sprawę, że leży na ladzie w chłodni rybnej. Przywołał w pamięci twarz brodatego szaleńca, który pochylając się nad nim, zawołał, kalecząc francuski: „Witamy w dwudziestym pierwszym wieku!”, z rozbawioną miną. Trzeba było wykazać się dużą odpornością, żeby coś takiego znieść, zwłaszcza że gdy ostatni raz spoglądał na almanach pocztowy i jego śliczne, złocone ryciny, był jeszcze rok 1821.

Napoleon natychmiast rozpoznał w Hansenie Skandynawa. Nie miał nic wspólnego z ludźmi, których spotykał na brytyjskiej wyspie, gdzie wysłano go, by dożył swoich lat. Ludźmi o różowej karnacji, którzy smażyli się jak krewetki, gdy tylko wyszło słońce, a ich włosy i brody bardziej przypominały talerz tartej marchewki niż włosy i brody. W przypadku Norwegów przywodziły raczej na myśl makaron włoski gotowany al dente.

– W dwudziestym pierwszym wieku? – powtórzył Cesarz, nie wiedząc, jak potraktować tę informację.

– Wiem, Wasza Cesarska Mość, to dla pana szok. Dla nas też, wie pan. Któż by się spodziewał, że pewnego dnia wyłowię w sieci Napoleona Pierwszego! À propos, przepraszam za mój francuski, trochę się utlenił.

– Co w takim razie mam powiedzieć o swoim!

Orientując się, że jest goły, jak go Pan Bóg stworzył, Korsykanin natychmiast zakrył sobie rękami części intymne.

– Och, nie ma pan już nic do ukrycia – stwierdził rybak ze zmartwioną miną.

– Co proszę?

Dalej leżąc, Francuz podniósł głowę, przyciskając przez chwilę podbródek do piersi, i wolno rozsunął palce. Tam, gdzie spodziewał się zobaczyć swój męski członek, dostrzegł jedynie rozpaczliwie pustą, krzaczastą kępę włosów.

– Z przykrością informuję, że od pańskiej autopsji w tysiąc osiemset dwudziestym pierwszym roku nie jest pan już właścicielem swojego penisa. Pana narząd płciowy wystawiono w muzeum, a potem kupił go na aukcji amerykański urolog z New Jersey za trzy tysiące dolarów. Można powiedzieć, że przemierzył długą drogę!

W oczach Napoleona pojawił się błysk przerażenia.

– Nie rozumiem.

– Po pańskiej śmierci, to znaczy, gdy zapadł pan w śpiączkę, bo tak naprawdę pan nie umarł, zrozumiał pan to, tak?

– Tak myślę.

– Nie wystarczy rozmrozić paluszki rybne, by przywrócić rybom życie. Na szczęście zresztą. Niech pan sobie wyobrazi zemstę panierowanych ryb, gdyby chciały podbić planetę. Wojna światów w wersji Findus z Tomem Cruise’em w roli eksterminatora olbrzymich dorszy pożerających ludzi. Horror! No cóż, odbiegam trochę od tematu. A więc pana członek został starannie odcięty przez chirurga Francesca Antommarchiego, któremu powierzył pan delikatną misję przeprowadzenia pańskiej sekcji zwłok, na rozkaz księdza, który dał panu ostatnie namaszczenie.

– Ten gnój Vignali! Ale dlaczego odcięto mi…

– Podobno panowie się nie lubili. A pańska reakcja utwierdza mnie w tym przekonaniu.

– To zbyt słabe słowo. Ale żeby aż…

– Równie dobry sposób, jak każdy inny, by się zemścić i zarobić trochę pieniędzy pańskim kosztem, a właściwie kosztem pańskiego… Chociaż ostatecznie go nie sprzedał. Jego rodzina przechowywała pański członek przez kilka pokoleń. A potem przechodził z rąk do rąk, jeśli wolno mi to tak określić. Między innymi w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym roku trafił do amerykańskiego księgarza Rosenbacha, który przekazał go potem French Arts Museum w Nowym Jorku. Tam właśnie kupił go w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku doktor Lattimer, bo taki miał kaprys.

– Kaprys?

– Mówimy tu o jednej z największych prywatnych kolekcji trofeów wojskowych i cywilnych. Rysunki Hitlera, pistolety z drugiej wojny światowej, zakrwawiony kołnierzyk koszuli, którą nosił prezydent Lincoln tego wieczoru, gdy został zamordowany. A do tego pański penis, który doktor Lattimer trzymał podobno pod łóżkiem w puszce po herbatnikach.

Napoleon nie miał pojęcia, kim też mogli być Hitler i Lincoln, a tym bardziej, co to była druga wojna światowa (nikt nie powiedział mu nawet o pierwszej), ale wiedział doskonale, co to jest puszka po herbatnikach, i myśl, że jego członek w niej wylądował, bynajmniej go nie zachwycała. Postanowił być ponad to, gdyż najwyraźniej jego narząd płciowy, krążąc po aukcjach i muzeach, stał się prestiżowym przedmiotem kultu.

– A tak w ogóle, to nie ma się pan czym przejmować, jest pan znany z tego, że miał pan małego penisa! – mówił dalej kapitan trawlera Vebjørn Hansen, z taktem właściwym kapitanom norweskich trawlerów. – Stwierdzono wręcz, że to bardzo interesujące z psychoanalitycznego punktu widzenia, iż mężczyzna, który dokonał tak wielkich rzeczy, może mieć tak niepozornego… Freud opracował na tej podstawie podwaliny teorii, która obiegła świat.

Napoleon nie wiedział, co odpowiedzieć. Wbijał tylko paznokcie w oparcie siedzenia.

– Naprawdę mi przykro, że mówię panu to wszystko prosto z mostu, ale myślę, że mam obowiązek poinformować pana, co obecnie żyjący ludzie wiedzą o panu, zanim dowie się pan tego z Google’a.

– Z czego?

– Z Google’a, czyli z Internetu. To rodzaj wielkiej encyklopedii ludzkiej wiedzy.

– Jak ta Diderota i d’Alemberta? To ciekawe, wie pan o mnie więcej niż ja o sobie samym. Słuchając pana, trudno uwierzyć, że jest pan tylko prostym rybakiem z zapadłej dziury w Norwegii.

Mężczyzna dzielnie zniósł cios.

– Mimo to nikt mnie nie zagnie, jeśli chodzi o historię Francji – bronił się – a więc o pana. W czasie wojny mój ojciec pracował przez jakiś czas we francuskiej marynarce, stąd wzięło się moje zamiłowanie do bitew morskich stoczonych przez pański kraj.

Cesarz zadrżał na myśl, że cała wiedza tego mężczyzny na jego temat sprowadza się do klęsk, od bitwy pod Trafalgarem do tej koło Zielonego Przylądka, poprzez Basque Roads i Abu Kir. Napoleon na morzu to szesnaście klęsk i dwa zwycięstwa. Bilans dokonań godny raczej Olympique Marseille niż geniusza wojny.

– A poza tym wystarczy wystukać pańskie imię w Wikipedii, żeby dowiedzieć się o panu wszystkiego.

– I tyle naród francuski zapamiętał na mój temat? – powiedział w zamyśleniu rozmrożony. – Nieudacznik od bitew morskich i posiadacz mikropenisa…

– Och, nie! Proszę się nie martwić, wiele mówiło się też o pańskich hemoroidach. Żartuję. Pańskie sukcesy wojskowe zna cały świat. Zapamiętano pana jako człowieka błyskotliwego, wytrawnego stratega, jednego z największych francuskich generałów. W pańskim kraju społeczeństwo zawdzięcza panu setki reform, nowych ustaw, jeden z najlepszych systemów edukacyjnych na świecie. Licea, matura, Legia Honorowa, Banque de France to pana zasługa. Zafascynował pan wszystkie narody i był źródłem inspiracji duchowej dla wielu przywódców państw. Teraz stawiają pana nawet za wzór na szkoleniach firmowych. Wspomina się o panu, cytując jednocześnie Paula Coelho i Sun Zi, aby zwiększyć motywację pracowników. Od McDonalda po IBM. Nie, naprawdę, proszę się nie przejmować z powodu… to znaczy… – Hansen wskazał palcem krocze Napoleona. – …Z powodu takiej błahostki. Wie pan, są wręcz tacy, którzy za to płacą. Zwłaszcza Brazylijczycy. A poza tym nie będzie już panu potrzebny, gdy będzie się pan wygrzewał na słońcu na emeryturze. Korsyka czeka na pana. Niech pan pomyśli o leniuchowaniu, wieczorach spędzonych na grze w kule, wędlinach.

– Korsyka – powtórzył Napoleon z wyrazem szczęścia na twarzy, jakby to jedno słowo mogło wymazać wszystkie potworności, jakie właśnie usłyszał.

Potem, aby to uczcić, wypił pierwszy w życiu łyk coca-coli i omal się nie udławił.Wspaniała epoka

Podczas gdy Napoleon Bonaparte wycierał papierową serwetką swoje cesarskie nozdrza, przez które soda wyszła równie szybko, jak weszła, Vebjørn Hansen z przyjemnością chrupał batonik noszący imię króla dżungli.

– Wie pan, co sobie pomyślałem, gdy znalazłem pana i pańskiego konia pośrodku Morza Norweskiego?

– Nie.

– Że to największy błyszczyk cesarski i największy konik morski, jakiego udało mi się złowić! – odparł marynarz i uśmiechnął się szeroko, tak że poruszyła się jego broda Świętego Mikołaja. – Błyszczyk cesarski to ryba, zwana także tetrą cesarską.

Korsykanin uśmiechnął się uprzejmie; nie rozśmieszył go tani żart rybaka. Potem jego wzrok poszybował w pustkę, daleko za okno samolotu, w stronę gigantycznych pól białych chmur. W tej epoce było wiele ciekawszych rzeczy niż błyszczyk cesarski. Na przykład ten samolot. W jaki sposób maszyna, w której siedział wraz ze stu pięćdziesięcioma innymi osobami, mogła mknąć z szybkością ośmiuset kilometrów na godzinę? Napoleon był bardzo inteligentny, ale to przerastało granice pojmowania. Ponad dziesięć razy szybciej niż Marengo, najmocniejszy z jego koni. Rybak poinformował go, że podróż potrwa tylko trzy godziny. Trzy godzinki, by dotrzeć z Norwegii do Francji. To szaleństwo! W jego czasach zajęłoby to kilka dni. Cesarz spojrzał na skrzydła samolotu. Nie poruszały się, w przeciwieństwie do skrzydeł ptaków. Skąd brała się więc ta niewidzialna siła, która wystrzeliła ich w niebo? Jak uwierzyć, że żadna część stalowej konstrukcji nie dotyka ziemi? To był wspaniały wynalazek, wspaniała maszyna wojenna, którą chętnie wykorzystałby pod Trafalgarem przeciwko flocie brytyjskiej tego łajdaka Nelsona. Tak, gdyby podczas bitwy miał do dyspozycji samoloty, wszystko zakończyłoby się zupełnie inaczej. Atak z chmur – czy można sobie wyobrazić coś lepszego? Jesteś nietykalny. Świat leży u twoich stóp. A statki Anglików przypominają śmieszne, maleńkie mróweczki gdzieś daleko w dole.

– Gdy pana znalazłem, Sire – kontynuował Skandynaw – na początku nie za bardzo wiedziałem, co z panem zrobić. Co się stanie, jak się pan rozmrozi? Co będzie, jeśli się okaże, że nadal pan żyje? Niech pan sobie wyobrazi, jaka to odpowiedzialność! Syn zaproponował mi żartem, bym wpisał do Google’a „Napoleon odnaleziony”. To idiotyczne, prawda? A jednak się udało. Trafiliśmy na stronę internetową jakiejś CGT¹, www.lautrecgt.com. Sprawdziłem i szybko zrozumiałem, że nie ma nic wspólnego z CGT Krasuckiego. W istocie chodziło o Confrérie des grognards tristes, Bractwo Smutnych Wiarusów, starą organizację korsykańską utworzoną jeszcze za pańskiego życia. Wcześniej pomyślałbym, że to żart. Jednak z uwagi na okoliczności, zadzwoniłem.

A więc obecnie rybacy spędzają wolny czas na czytaniu encyklopedii, pomyślał Napoleon, rozbawiony, że znalazł się w świecie, gdzie byle poławiacz sardynek zdawał się posiadać taką wiedzę jak najinteligentniejszy spośród jego oficerów.

– Nawet pan sobie nie wyobraża, jak się ucieszyli – mówił dalej mężczyzna. – Czekali na ten moment od lat, co ja mówię, od wieków! Kazali mi pana przywieźć do Paryża, przynajmniej na lotnisko. Tam wszystkim się zajmą. Wysłali mi nawet paszport, żeby mógł pan bez problemu przejść przez kontrolę. Czeka na pana niejaki profesor Bartoli, który zawiezie pana na Korsykę. Nie powiedzieli mi nic więcej. Chętnie bym panu wyjaśnił, jak dotarł pan z Wyspy Świętej Heleny do Norwegii, ale nie mam bladego pojęcia. Wszyscy sądzą, że jest pan w Kościele Inwalidów, w Paryżu. To znaczy, pana szczątki…

– W Kościele Inwalidów – powtórzył mały Korsykanin i twarz mu rozbłysła jak choinka w Boże Narodzenie.

A więc spełnili jego wolę. Ta wiadomość go wzruszyła. Ożywiła tyle pięknych wspomnień. Znowu zobaczył wystawną uroczystość pierwszego wręczenia medali Legii Honorowej. To było 15 lipca 1804 roku. Siedział na tronie w prezbiterium, w pełnym blasku. Miał u stóp dwie misy wypełnione medalami, w jednej złote Legie Honorowe dla najwyższych oficerów, dowódców i zwykłych oficerów, w drugiej srebrne dla kawalerów. Zobaczył, jak przypina błyszczące krzyże do piersi zasłużonych. Żołnierzy, duchownych, naukowców, lekarzy, ale także malarzy, muzyków, wszystkich, którzy razem z nim przysparzali Francji chwały i wielkości. Zobaczył Józefinę, olśniewającą i promienną jak tysiąc słońc, pośród dam dworu w tym brzęczącym ulu.

– Myślę, że profesor Bartoli powie panu więcej na ten temat.

Cesarz westchnął. Gdyby go skremowano, a tak miało być, nigdy nie zaznałby rozkoszy powrotu po tylu latach do życia i do swojego pięknego kraju. Nie miałby także szans poznać smaku coca-coli. Ach, gdyby w jego czasach istniała cola light, bitwa pod Waterloo zakończyłaby się zupełnie inaczej! Przez całe życie pił wyłącznie szampana i burgunda, a konkretnie pięcioletnie chambertin, swój eliksir zdrowia, pół butelki do każdego posiłku, dostarczane przez firmę Soupé et Pierrugues (co też się z nimi stało?), niezależnie od tego, czy był w mieście, czy na wsi, czy spędzał czas na amorach, czy na wojnie. Raj po sześć franków sztuka. Z niesmakiem myślał o bordeaux-claret, do którego musiał się przyzwyczaić w czasie zesłania na Świętej Helenie. Prawdziwy sikacz. Żeby pozbyć się gorzkiego smaku wspomnień, Napoleon zamówił drugą puszkę coca-coli. Napój miał tę zaletę, że na moment uśmierzał zgagę, na którą cierpiał od niepamiętnych czasów. Prawdziwy cud.

– To znacznie więcej niż zwykły napój, widzę w nim lek na swoje wrzody – usprawiedliwił się Cesarz. – Szkoda, że nie działa na hemoroidy.

– Coca-cola jako lekarstwo? Może na początku. Wymyślił ją pewien amerykański aptekarz, żeby pozbyć się uzależnienia od morfiny. A czy jest skuteczniejszy sposób na zwalczenie jednego uzależnienia niż zastąpienie go innym, co? Niech mi pan wierzy, nigdy tak często nie paliłem fajki, jak wtedy, gdy skończyłem z papierosami. Ja używam coli do polerowania klamek na statku. Podobno wypala dziury. To chyba nie najlepszy lek na wrzody… Powinien pan brać rennie.

– Dowiedział się pan tego wszystkiego z Google’a?

– Nie, to z Lekopedii…

– À propos, ile stron liczy ta encyklopedia internetowa?

– Och, to nie jest książka w takim znaczeniu, jak pan to rozumie. To trochę skomplikowane. Proszę przy okazji poprosić kogoś, żeby panu pokazał. Ale ma pan rację, żyjemy we wspaniałej epoce!

Kapitan trawlera rozpoczął intensywne szkolenie na temat kodów, społeczeństwa i zwyczajów ludzi żyjących w XXI wieku. SMS-y, telewizja, komputery, kryzys europejski, bezrobocie, prawa wyborcze dla mężczyzn, a potem dla kobiet, a potem dla czarnoskórych, kino, zapłodnienie in vitro, Nespresso, pierś Sabriny, która wymyka się jej z bikini w clipie Boys, boys, boys, kredyty rewolwingowe, sprawa skażonej krwi, prawo do godnego życia dla mężczyzn, potem kobiet, potem zwierząt, potem czarnoskórych, potem homoseksualistów, budowa Muru Berlińskiego, zburzenie Muru Berlińskiego, a między jednym a drugim pierś Sabriny wymyka się jej spod sukienki w trakcie gali dobroczynnej transmitowanej przez jedną z największych włoskich stacji telewizyjnych. Ileż to rzeczy ominęło Napoleona!

– A więc teraz spółkuje się z małymi szklanymi fiolkami, by mieć dzieci? – wywnioskował mały Korsykanin, potrząsając głową, najwyraźniej pod wrażeniem.

– Na przykład, ale nie zawsze.

– To wszystko jest niewiarygodne.

– A już nie załapał się pan na Minitel. Ale wrócił wystarczająco wcześnie, by korzystać z kijków do selfie!

– Gdybym miał to wszystko do dyspozycji w tamtych czasach, podbiłbym cały świat. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Trafalgar, Berezyna, Waterloo to byłyby zwycięstwa…

– Nie wiem, w jaki sposób kijek do selfie pomógłby panu wygrać pod Waterloo! Ale jest pan dla siebie zbyt surowy, Sire. Było przecież Austerlitz, Wagram, Jena. I wszyscy to pamiętają. Więc niech się pan nie gryzie! Niektóre z najpiękniejszych ulic Paryża zawdzięczają swoją nazwę pańskim zwycięstwom. A poza tym Berezyna, choć w dzisiejszych czasach używa się jej w znaczeniu pejoratywnym, pozostała częściowym sukcesem. Bohaterstwo jednego z pańskich generałów pozwoliło panu wymknąć się z rosyjskiego okrążenia, które powoli się zamykało.

– Biedny Eblé, zmarł kilka dni później, gdy miałem go mianować hrabią. Straciłem, świat stracił tego dnia wielkiego człowieka… Cesarski ul stracił wielką robotnicę.

Wydawało się, że wspominanie własnych zwycięstw nie uspokaja Cesarza, który nigdy nie zadowalał się tym, co miał, i zawsze chciał więcej. Dobrze się składało, bo lubiące płatać figle przeznaczenie miało dać mu szansę na odniesienie kolejnego, i to znaczącego zwycięstwa, które miało ozdobić jego tablicę sukcesów wojennych.

Wielka przepowiednia o pszczole właśnie miała się spełnić.Narodziny pszczółki, która miała ocalić świat

Pewnego listopadowego ranka 1804 roku, kilka tygodni przed koronacją, Napoleon Bonaparte spacerował z rękami założonymi na plecach, ze swoim drugim konsulem Jeanem-Jakiem-Régis de Cambacérèsem po kwitnących, kolorowych alejkach Ogrodu Luksemburskiego, gdy ujrzał dziwne widowisko. Mężczyzna, którego jedyną ochronę stanowił słomkowy kapelusz i siatka na twarzy, zdawał się pochłonięty bardzo niebezpieczną pracą. Uzbrojony w zwykły skrobak, zbierał do cynkowego wiaderka miód spływający z drewnianej, okratowanej płytki. Ponad nim unosiła się gęsta, groźna chmura pszczół. A on z całkowitą obojętnością kontynuował swoje dzieło, nie przejmując się ich wojowniczym tańcem.

– Pszczoła – powiedział doradca, wskazując polakierowanym paznokciem ul, który stał kilka metrów dalej, na skraju drogi.

– Co pszczoła?

– Pytał mnie pan, jakie zwierzę, obok orła, mogłoby znaleźć się na pańskim herbie. Odpowiadam, że pszczoła. To jeden z najstarszych symboli francuskich suwerenów.

– Pszczoła? – powtórzył Napoleon, nie wiedząc, czy powinien się obrazić, czy uznać to za kolejną fantazję swojego przyjaciela.

Zatrzymał się i przyjrzał mu się uważnie z takim zaskoczeniem, jakby Cambacérès, wychodząc tego ranka z domu, włożył sobie na głowę rondel zamiast kapelusza. Ale z nim wszystko było możliwe.

– Mówię panu o orle, o lwie, a pan opowiada mi o owadzie? – sprzeciwił się mały Korsykanin. – Skoro tak, to może mrówka, albo karaluch?

– Sire, zdaje się pan żywić w stosunku do owadów przesądy, których pozbycie się przyniosłoby panu korzyści. Poprośmy tego dobrego człowieka, by nas oświecił.

Mówiąc to, zrobił ruch, jakby udawał się w stronę ula. Przyszły cesarz złapał go za ramię.

– Nie waż się, nieszczęśniku! Co by się stało, gdyby jedna z nich pana ukąsiła?

– Miałbym małe zadrapanie – odpowiedział tamten i uśmiechnął się.

– A gdyby wszystkie pana ukąsiły?

– Wtedy z pewnością bym umarł.

Odpowiedź zafascynowała Napoleona. Czy to możliwe, żeby jego zaufany człowiek, w dodatku homoseksualista, miał więcej odwagi od niego?

– Niech pan się nie rusza – powiedział, by nie zostać uznanym za tchórza. – Potrzebuję pana. Idiotycznie byłoby umrzeć teraz, gdy mam właśnie mianować pana arcykanclerzem.

Więc czekali. Po chwili, tak jak przewidywał Napoleon, pszczelarz podszedł do nich z wiaderkiem w ręku. Rozpoznał wówczas człowieka, o którym mówiła cała Francja, zdjął kapelusz i skłonił się z wdziękiem.

– Proszę spróbować, Sire.

Suweren zanurzył palec, a potem podniósł go do ust. Intensywny, cudowny smak akacji rozszedł mu się po podniebieniu.

– Wspaniałe – powiedział.

– Najlepsze królewskie mleczko pszczele w całym Paryżu, Sire.

– „Cesarskie” – poprawił go Cambacérès. – Niedługo trzeba je będzie nazywać mleczkiem cesarskim.

Trzej mężczyźni uśmiechnęli się.

– Powiedzcie mi, dobry człowieku, jaki macie tajemny sposób, żeby te straszliwe bestie was nie kąsały?

– Nikt nie gryzie ręki, która go karmi – odpowiedział pszczelarz, po czym dmuchnął na ramię, by odgonić pszczołę. – Trzeba im dać piękny, dobrze urządzony dom i bujny ogród, także zimą, a będzie pan mógł bez ryzyka nimi potrząsać, i nigdy nie skierują przeciw panu straszliwego żądła.

– Straszliwe żądło… – powtórzył Napoleon w zamyśleniu – zarówno niegroźne, jak i śmiertelne. Mój przyjaciel radzi mi, bym obrał tego owada za symbol cesarski w swoim herbie. Jakie jest wasze zdanie na ten temat?

– Pański przyjaciel ma poczucie smaku, Sire.

– Nigdy w to nie wątpiłem – skłamał suweren, zerkając na siwiejące loczki i zdobiony perłami i diamentami płaszcz okrywający tego, którego potajemnie nazywano Ciotą Turlurette, a który tego ranka przypominał starzejącą się śpiewaczkę operową.

Cambacérès miał lepszy gust, jeśli chodzi o młodych chłopców niż o własną garderobę.

– Mogę mu tylko przyklasnąć – odezwał się rzemieślnik, wyrywając z zamyślenia suwerena, który dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę, że nie odnosi się to do ekstrawaganckich obyczajów jego przyjaciela. – Czy wie pan, iż gdyby pszczoły zniknęły z powierzchni ziemi, człowiek żyłby jeszcze najwyżej przez cztery lata? – dodał, nie wiedząc, że sto lat później tę formułę przywłaszczy sobie niemiecki fizyk Albert Einstein.

Rozmowa robiła się interesująca. Napoleon znowu zanurzył palec w wiaderku. Przez chwilę patrzył, jak płynne złoto spływa mu po palcu, po czym wessał je hałaśliwie, jak ostrygę.

– Chcecie przez to powiedzieć, że pszczoły nas ocalą?

– To dzięki nim codziennie jemy, mości panowie. Zawdzięczamy im ponad jedną trzecią tego, co znajduje się na naszych talerzach. Dzięki ich wspaniałej pracy, polegającej na zapylaniu, mogą rozmnażać się rośliny, a pośrednio wszystkie te owoce i skarby, które niesie nam w darze natura. Bez pszczół nie ma życia. A poza tym, jeśli szuka pan symboli, są one świetnym przykładem organizacji i pracowitości. W jakimś sensie społeczeństwem doskonałym. Serce do pracy, wszystko dla ojczyzny.

– Widzi pan, Sire? – spytał doradca, aby przypomnieć, że to on wpadł na ten znakomity pomysł.

– Porozumiewają się w znacznie bardziej wyszukany sposób niż my. Pszczoła zbieraczka potrafi wskazać innym, z dokładnością do jednego metra, miejsce, w którym znalazła kwiat, dokąd wszystkie powinny się udać.

– Do jednego metra? Czy to nie za duży margines błędu? – spytał przyszły Cesarz. – Rzecz jasna dla pszczoły?

– Sire, gdyby Krzysztof Kolumb nie trafił na Amerykę, to do dziś wiosłowałby po Oceanie Atlantyckim w poszukiwaniu Indii… Metr to niewiele, nawet dla pszczoły.

Trzej mężczyźni znowu się uśmiechnęli. Cambacérès jako pierwszy przerwał milczenie.

– Jeśli dobrze pamiętam ze szkoły, królowa zapładnia jaja sama, bez żadnej pomocy samca, prawda?

– Zgadza się, ul liczy niemal pięćdziesiąt tysięcy osobników, wszystkie pochodzą od jednej i tej samej samicy, królowej. W tej żeńskiej społeczności samiec pszczoły, którego nazywa się trutniem, jest poniekąd pariasem. Ponieważ nie uczestniczy w pracach codziennych, uważany jest za pasożyta. Ma ciężkie życie.

– Rozumiem teraz, dlaczego darmozjada nazywa się trutniem – zażartował przyszły Cesarz.

– To jakby społeczeństwo doskonałe bez mężczyzn! – podsumował Cambacérès, który marzył o czymś zgoła odwrotnym.

– Dobrze, to była urocza rozmowa – odezwał się suweren, kończąc tym samym spotkanie. – Dziękuję za te cenne informacje.

I kontynuował przechadzkę z rękami założonymi na plecach, u boku drugiego konsula, który uśmiechał się, pusząc się pod zdobiącymi go wstęgami i innymi kutasikami. Nie zdążyli przejść dziesięciu metrów, gdy podbiegł do nich pszczelarz.

– Sire, Egipcjanie! – wykrzyknął, z trudem łapiąc oddech. – Egipcjanie!

– Gdzie? – spytał mały Korsykanin, przyjmując postawę obronną.

Odwrócił się w obawie, że jego wrogowie z kampanii egipskiej popędzili za nim aż do Paryża. Ale z tyłu, w pewnej odległości, kroczyła spokojnie jego gwardia. Na horyzoncie nie widać było żadnych mumii w bandażach.

– Zapomniałem panu powiedzieć – odezwał się mężczyzna. – Egipcjanie hodowali już pszczoły w czasach faraonów. Zresztą pośród ich hieroglifów można znaleźć pszczołę.

– I co z tego?

– To, Sire, że skoro szuka pan symboli, to pszczoła była dla Egipcjan znakiem nieśmiertelności i zmartwychwstania. Niech pan umieści ją w swoim herbie, to nigdy pan nie umrze…

Twarz Napoleona zajaśniała, a w jego oczach pojawił się nowy blask. Spytał doradcy, ile czasu zabrałoby wyhaftowanie motywu pszczół zamiast tradycyjnego motywu lilii, które dotąd zdobiły szaty wszystkich królów. A właściwie nie, do diaska, powinien zachowywać się jak Cesarz! Nieważne, ile czasu to zabierze. Rozkazał, by tkaniny w pszczółki haftowane złotem były niezawodnie gotowe na drugiego grudnia, dzień jego koronacji. Potem oddalił się, z rękami na plecach, łapiąc się na tym, że w marzeniach chciałby zostać cesarskim owadem, który pewnego dnia ocali świat i nigdy nie umrze.Napoleon spotyka rodaka

Prawda jest taka, że bez pieroga Napoleon Bonaparte był nierozpoznawalny. Wystrojony w marynarkę od czarnego garnituru, białą koszulę, obcisłe dżinsy slim-fit i converse’y był jeszcze bardziej nie do poznania. Tak ubrany wysiadł tego wiosennego poranka na lotnisku Paris Charles de Gaulle w towarzystwie starego rybaka.

– Oto profesor Bartoli – oznajmił Norweg, gdy dotarli do kolejnego wyjścia. – To on towarzyszyć będzie panu w drodze na Korsykę.

Wskazywał wysokiego, chudego jak pergamin mężczyznę koło pięćdziesiątki, o ciemnej karnacji, w typie śródziemnomorskim, pochłoniętego lekturą powieści Deona Meyera. Był, wypisz, wymaluj, jak na zdjęciu, które mu przysłał, z tą tylko różnicą, że zamienił płócienną czapeczkę pokrytą haczykami wędkarskimi na bardziej miejskie nakrycie głowy – czapkę z daszkiem Lakersów.

– To pański rodak, Korsykanin. Wie pan, ma pan jeszcze w różnych miejscach na świecie tysiące fanów, którzy nie mogą się pogodzić z pana śmiercią. Niektórzy nawet twierdzą, że nadal pan żyje i że widziano pana grającego w karty w kasynie z Tupakiem i Elvisem Presleyem.

To idiotyczne, Napoleon nie traciłby ani minuty swojego cennego czasu na grę w karty, wszystko jedno, czy z tym Tuptakiem i Elwisem Preslejem, czy z kimkolwiek innym, ale mieli rację co do tego, że nie umarł.

Gdy podeszli bliżej, mężczyzna, który czekał przed bramką, podniósł wzrok znad książki. Jego oczy zrobiły się wielkie jak dwa talerze.

– To niemożliwe! – wykrzyknął.

– Francuz nie zna słowa „niemożliwe” – odparł Napoleon.

Bartoli obejrzał przybysza, jak celnik uważnie oglądający torebkę Vuitton francuskiej turystki przekraczającej granicę w Ventimiglii. A więc stoi przede mną, pomyślał, ten wielki człowiek, mierzący metr sześćdziesiąt osiem… Rozumiał teraz, dlaczego Napoleon zawsze kompensował niski wzrost pragnieniem władzy i podbojów.

– To królewsko! – zakończył swoją analizę.

– Chciał pan powiedzieć: c e s a r s k o – poprawił Napoleon, obrzucając wyraźnie nieufnym wzrokiem wielką łapę, którą wyciągał nieznajomy.

– Profesor Bartoli z CGT, Bractwa Smutnych Wiarusów, nie tamtego drugiego.

Na dźwięk słowa „wiarus” Cesarz złagodniał. Jego zrzędzący wiarusi, wierni żołnierze. Bez przerwy utyskiwali, ale ciągle szli za nim do przodu, w chłodzie, błocie, chorzy czy zdrowi, aby odnosić zwycięstwa lub porażki, z nim, na polu bitwy.

Energicznie uścisnął rękę mężczyzny.

– Nie znam tamtego CGT.

– Garstka darmozjadów, którzy nic, tylko by wychodzili na ulicę. Nasze CGT to tajne stowarzyszenie założone w tysiąc osiemset dwudziestym pierwszym roku i jego jedynym zadaniem jest troska o pana szczątki doczesne i przewiezienie ich na Korsykę, gdzie miały zostać pochowane.

– Wszystko jakby nie do końca przebiegło zgodnie z planem – zażartował Napoleon.

– I dlatego dziś tutaj jestem, Sire. Aby wykonać misję, którą zapoczątkowali moi poprzednicy.

– Jeśli mowa o misji, to moja jest zakończona – odezwał się marynarz. – Wracam do kraju. Czekają na mnie dorsze!

– Jestem panu nieskończenie wdzięczny, że zechciał się pan ze mną skontaktować – powiedział profesor Bartoli. – Korsyka jest pana dłużniczką. Zawsze będzie pan tam mile widziany. Zawsze.

– Pańskie Morze Śródziemne to zupa. Za ciepła. Ale dziękuję za zaproszenie. Żegnam panów.

Stary wilk morski wyciągnął rękę do Cesarza, który uścisnął ją z szacunkiem, mocno i serdecznie.

– Dziękuję, że mnie pan wyłowił i rozmroził.

– To mój zawód – odparł Norweg z uśmiechem. – Niech pan je paluszki Findus i czasami mnie wspomina przy tej okazji. I niech pan korzysta z życia na emeryturze. Odpoczywa. Zażywa słońca. Niech pan nabierze kolorów, bo jest pan blady jak płótno.

– To cecha arystokracji.

– Już nie, Sire. W modzie jest opalenizna.

Mówiąc to, marynarz skinął głową Bartolemu, obrócił się na pięcie i zniknął w tłumie turystów.

– Nie mogę w to uwierzyć – stwierdził profesor, gdy zostali sami. – Kto by się spo…

– Gdzie mój koń? – spytał Cesarz, z obojętnością przyjmując słowa podziwu.

– Proszę się nie martwić, trwa jego tranzyt.

– Nie proszę pana o raport na temat jego procesów trawiennych, ale dziękuję za informację.

– Och! – wykrzyknął Bartoli, zdając sobie sprawę z dwuznaczności swoich słów. – Tranzyt oznacza, że wysłano go do miejsca przeznaczenia. Zobaczy go pan w Ajaccio. Nie ma to nic wspólnego z tranzytem jelitowym… ale to śmieszne! Cha, cha!

– W porządku – uciął Napoleon, który nie był w nastroju do żartów.

– Została nam jeszcze godzina z okładem do wejścia na pokład. Czy chce pan, żebym nauczył pana grać w sudoku? Zobaczy pan, to zabawne.

– Grać, zabawne? Bierze mnie pan za dziecko, które trzeba rozerwać? Niech mi pan lepiej opowie, jak znalazłem się w Norwegii, podczas gdy wszyscy sądzą, że moje prochy złożono w Kościele Inwalidów!

Mężczyzna poprosił Cesarza, by usiadł. Sam zajął sąsiedni fotel, potem odchrząknął, jak ktoś, kto zamierza właśnie opowiedzieć długą historię przy kominku.W którym dowiadujemy się, jak Napoleon się tu znalazł

– Można powiedzieć, że wraca pan z dalekiej podróży, Sire. Oficjalnie zmarł pan piątego maja tysiąc osiemset dwudziestego pierwszego roku o siedemnastej czterdzieści dziewięć w Longwood House. A tak naprawdę zapadł pan wtedy w śpiączkę. Dla lekarzy w tamtym czasie śpiączka i zgon oznaczały mniej więcej to samo. Poza tym nie mogli się doczekać, żeby pana poszatkować i poznać pana tajemnice. Niektórzy utrzymują nawet, że został pan otruty.

– Otruty? Ale przez kogo? – spytał Napoleon, wyczuwając nagle lekki posmak cyjanku w ostatnim łyku coca-coli.

– Och, jest cała masa książek na ten temat, ale nikt tego do końca nie ustalił. Tak jak w przypadku JFK (nie ma to nic wspólnego z udkami z kurczaka). Niezależnie od wszystkiego, nie mogliśmy pozwolić na tę jatkę. Mimo że to pan w pewnym sensie kazał się zmasakrować. Wyraził pan życzenie, aby wyjąć panu serce i wysłać je Marii Ludwice, pańskiej drugiej małżonce, co muszę przyznać, świadczy o wielkim romantyzmie.

– Biedna Maria Ludwika… Wcale jej nie kochałem. Nigdy jej nie kochałem. Ponieważ nie oddałem jej serca za życia, chciałem ofiarować je jej pośmiertnie.

– I dostała serce, ale było to serce wołu… Pańskie serce nadal bije tu (wskazał pierś Cesarza). Moi przodkowie wpadli na pomysł, by zamienić pana cesarskie szczątki z ciałem biednego człowieka, który zmarł na ostrą biegunkę, gdy wypowiedział te historyczne słowa: „Szybko, podajcie mi nocnik!”. Tylko że zjawiliśmy się trochę za późno… Syn Kościoła trzymał już pana członek w swoim wielkim łapsku… To znaczy, miał rękę normalnych rozmiarów, olbrzymią natomiast czynił ją rozmiar pańskiego…

– Wiem, wiem – przerwał mu lekko poirytowany Napoleon. – Józefina i Maria Ludwika, jak również wszystkie dziewczęta, które zaszczyciłem na polu bitwy czy w burdelach w czasie kampanii, nigdy nie skarżyły się z tego powodu.

Naturalnie wolał przemilczeć dzień, w którym pani Duchâtel wybuchnęła śmiechem, gdy się z nim przespała.

– To są już pańskie sprawy. Wróćmy do naszej historii. Proszę wyobrazić sobie tę scenę: ksiądz trzyma w ręce pana członek…

– Trudno mi to sobie wyobrazić.

– A oni ogłuszają go i zamieniają ciała. Mówię „oni”, bo rozumie pan, że chodzi o moich poprzedników.

– Rozumiem. Nie jestem taki głupi, by myśleć, że ktoś, kto był tam dwieście lat temu, nadal żyje i może o tym opowiadać.

– Krótko mówiąc, wsadziliśmy pana do lodu, całego, razem z koniem. Trochę jak w Hibernatusie. Nie oglądał pan Hibernatusa… to oczywiste. I nie zna pan Louis de Funèsa… No tak.

Cesarz potrząsnął głową.

– A więc zamrożono pana, żeby pana zakonserwować, CGT chciało pana porwać i przewieźć na Korsykę, żeby tam pochować, chociaż wyraził pan w testamencie życzenie, by pańskie prochy zostały rozsypane nad Sekwaną. Ale wie pan, my, Korsykanie, jesteśmy trochę jak żydowskie matki, nie umiemy dzielić naszych dzieci. Anglicy nie chcieli się na to zgodzić, żeby nie podsycać mitu, i zatrzymali pana na wyspie, to znaczy tego, którego brali za pana, a tak naprawdę gościa z problemami żołądkowymi. Nadąża pan za mną? A w tym czasie zamknięto pana w skrzyni i czekano, aż ucichnie. Nie pan, tylko sytuacja. Aż wszyscy o panu zapomną.

Napoleon żachnął się. Wolałby raczej wpaść do rowu pełnego krokodyli, niż popaść w zapomnienie.

Profesor wyjaśnił, że w czasie gdy prawdziwy Bonaparte czekał na wyspie w chłodzie, fałszywy wracał do Paryża, nie bez pewnych zawirowań. Opowiedział mu o problemach związanych z pokryciem kosztów repatriacji, o zatrzymaniu statku w Cherbourgu z powodu upadku rządu Thiersa i powołaniu nowego, na którego czele stał antybonapartysta, o budowie grobowca w Kościele Inwalidów. Budowlańcy nieźle się tu obłowili!

– A potem nadeszła kolej na pana, ale nie udał się pan w tym samym kierunku, tylko popłynął na Korsykę. Niestety, na wysokości Wysp Kanaryjskich statek, na którego pokładzie się pan znajdował, został zaatakowany przez okręt angielski.

– Znowu ci przeklęci Anglicy! Czy nigdy nie przestaną mnie prześladować?

– Holowali statek do swojego kraju, nie patrząc, co się na nim znajduje. Ale złe warunki meteorologiczne doprowadziły do zguby ich okręt, a zarazem pański. Zatonął pan u wybrzeży Szkocji, a potem pańskie skrzynie, to znaczy pan i Le Vizir, sami kontynuowaliście podróż, dryfując przez całe lata w lodowatych wodach północnej Norwegii. A potem nastała cisza w eterze. Dalszy ciąg pan zna… Bogu niech będą dzięki za ten trawler Findusa! Straciłem już nadzieję. Prawdę mówiąc, wszyscy stracili już nadzieję.

– W każdym razie wydaje się, że Bóg nadal nade mną czuwa – podsumował Cesarz. – Skoro nie CGT…

– Ale CGT pana odnalazło!

– W takim razie, niech żyje CGT!

– Niech żyje CGT! – wykrzyknął profesor, wymachując zwycięsko pięścią.

Widząc w tym jawną prowokację i zły znak przed swoją pierwszą podróżą na Korsykę, pasażer, który właśnie usiadł obok nich, deputowany Frontu Narodowego w drodze do Ajaccio, udał, że zapragnął nagle zapalić papierosa, wstał i oddalił się, zgarbiony, z podkulonym ogonem.Kobiety i spodnie

Cesarz odwrócił się i dostrzegł kątem oka patrol złożony z trzech osób w dziwnych zielonych strojach. Na szyjach wisiały im cudaczne, małe karabinki.

– Kto to jest? – spytał Napoleon.

– Vigipirate².

– Piraci? – powtórzył mały Korsykanin, wzdrygając się.

– Wręcz przeciwnie, to armia francuska. Mają nas chronić – dodał lekko zakłopotany mężczyzna.

– Żołnierze! – wykrzyknął były dowódca armii francuskiej.

Oczy rozbłysły mu jak tysiąc medali. Postanowił wstać, żeby do nich podejść, ale powstrzymała go silna dłoń profesora Bartolego. Już po raz drugi, odkąd wrócił do świata żywych, ktoś pozwalał sobie dotknąć go z taką bezczelnością.

– Na szafot!

– Proszę?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: