Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niedaleko pada trup od denata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2020
Ebook
34,95 zł
Audiobook
34,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,95

Niedaleko pada trup od denata - ebook

W bibliotece w małym miasteczku dochodzi do incydentu. Pewien mężczyzna, wściekły na żonę za to, że zamiast podać mu obiad, czyta romanse, próbuje udusić twórcę powieści zagrażających małżeńskiemu szczęściu. Kilka dni później w domu Emilii, czekającej na koniec świata prepperki, zostają odnalezione zwłoki kolejnego pisarza, który – tak się składa – był też kiedyś jej mężem. Następna autorka ginie w miejscowym pensjonacie tuż przed spotkaniem z czytelnikami.

Prywatne śledztwo w sprawie rozpoczynają Magda, żywo zainteresowana pewnym młodym policjantem, jej były chłopak Paweł, początkujący dziennikarz, a także grupa starszych pań, które pod wpływem filmików z YouTube’a zaczynają wierzyć w demona mordującego pisarzy..

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8172-292-6
Rozmiar pliku: 822 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dochodziła już prawie siedemnasta. Trwało rados­ne, pełne podniecenia wyczekiwanie. Na ustawionym z boku stoliku stała kawa w dzbankopodobnych termosach, była też wrząca woda do zalewania torebek herbaty i nieco pokruszone, kruche ciasteczka, które sprzedawano w pobliskim markecie po obniżonej cenie. Na drugim, o wiele większym, pośpiesznie dostawionym stoliku piętrzyły się ciasta wszelakie. Była blachofalista karpatka, jakaś szarlotka z lekkim zakalcem, nieodzowny i nieodmienny sernik na zimno i inne, nieco weselne wypieki przygotowane przez obecne w pomieszczeniu panie.

Wszystkie liczyły na to, że ich ciasto będzie jedyne w swoim rodzaju. Miały nadzieję, że nikt poza nimi nie wpadnie na pomysł przyniesienia własnych wypieków na spotkanie z autorem, ale bardzo mocno się przeliczyły, co sprawiło, że stos słodkości był pokaźny, pachnący i o wiele bardziej kuszący niż ciasteczka od dyrekcji.

Pomieszczenie, wypełnione po brzegi miłośniczkami ­literatury romantycznej, z wypiekami zarówno w rękach, jak i na twarzach, było salą wystawową biblioteki publicznej. Co prawda, przebywał wśród nich jeden mężczyzna i choć wyglądał na bardzo podekscytowanego, było w nim coś, co wyraźnie dawało do zrozumienia, że do fanów tego typu książek nie należał.

Oczekiwanie gęstniało jak kożuch na mleku, wylewało się wraz z piskiem i westchnieniami z damskich ust i piersi, tych młodszych i tych starszych, bo w pomieszczeniu zebrało się wiele kobiet w bardzo różnym wieku i w wielu odmiennych stanach skupienia. Chude, szczupłe, grube, rubensowskie, tęgie, duże, a nawet wielkie – wszystkie z drżeniem wpatrywały się w drzwi wejściowe, przez które miał wejść oczekiwany autor. Były tam zarówno młode, podlotkowate wręcz dziewczęta w kwiecistych sukienkach, jak i dostojne panie w kostiumach z tutejszego bazaru.

Każda z nich miała przy sobie po kilka, a niektóre nawet po kilkanaście książek niezwykle poczytnego autora Marka Artskiego, według nich pisarza wszech czasów. Nie był to autor znany wszystkim, a raczej kręgowi wtajemniczonych, przede wszystkim miłośniczkom literatury romantycznej, romantyczno-erotycznej i romansów wszelkiej maści. Miał na koncie kilka bardzo znanych powieści, od których topniały damskie serca i (w niektórych sytuacjach) męskie portfele.

Ruch przy drzwiach spowodował lekkie poruszenie pośród oczekujących czytelniczek.

– Proszę nas przepuścić, drogie panie, proszę nie tarasować przejścia! – Od wejścia dał się słyszeć piskliwy głos dyrektorki, która torowała sobie i gościowi drogę przez tłumek stojących przy wejściu wielbicielek.

Nagle dało się słyszeć odgłos kilku pękających serc, gasnących z sykiem płomieni nadziei i pełnych zawodu westchnień.

O tym, że w sercach czytelniczek umarły romantyczne ideały i cudne wyobrażenia (dwóch Gregorych Pecków, jeden George Clooney, sześciu Mattów Bomerów i Woody Allen – bo jakimś cudem jedna z pań uważała go za przystojnego romantyka, co niespecjalnie dobrze świadczyło o jej poczuciu własnej wartości), nie dowiedział się nikt, choć dotkliwie odczuła to każda z pań z osobna.

Bo jakże to tak? Niemożliwe!

To nie powinno być dozwolone!

A jednak!

Te piękne marzenia umarły dokładnie w momencie, w którym kobiety obecne w bibliotece, oprócz oczywiście dyrektorki, zdały sobie sprawę, że wchodzący do sali mężczyzna – nijaki, łysawy pan z brzuszkiem – jest właśnie tym oczekiwanym autorem.

– Nieeeee! – krzyknęła jedna z nich ze łzami w oczach. Potem twierdziła, że dotyczyło to dodatkowej kostki cukru do herbaty.

I to było straszne. Straszne, niecne i nie do pomyślenia, bo o porywach serc i wzniosłych uczuciach powinien pisać ktoś, kto się na tym zna, ktoś, kto je przeżył, a więc ktoś romantyczny i przystojny. Nie ma szans, żeby poetycka dusza, to romantyczne, pełne wzniosłych porywów serce mieściło się w kimś takim…

Nie był wysoki, nie był przystojny i w żadnym wypadku nie nadawał się na autora romansów. W najlepszym razie wydawał się przeciętny, a i to stanowiło w jakimś sensie pochlebstwo w stosunku do jego powierzchowności.

Wszystkie panie były mocno rozczarowane, niejedna pożałowała dodanej do szarlotki dodatkowej porcji prawdziwego masła czy autentycznej wanilii do sernika.

Dlaczego? Otóż mężczyzna piszący takie książki musiał (albo choć powinien być) przystojny i romantyczny. Łysina, nawet ta celowa (o tej zwyczajnej, związanej z wiekiem albo dziedziczeniem nie mówiąc), romantyczna nie jest i nigdy nie będzie.

Brzuszek i płaskostopie też nie.

Kobiety z wielkim żalem przyglądały się autorowi. Na plus można by mu policzyć na przykład piękny głos, ale i tym nie grzeszył, skrzeczał jak zarzynana żaba. Ale miał coś, czego nie mieli inni. Talent do otwierania i rozpalania niewieścich serc, o co u mężczyzn trudno. Przecież romanse piszą zazwyczaj egzaltowane panie, a nie faceci na schwał.

Dyrektorka wzięła mikrofon, po czym chrząknęła znacząco, chcąc uspokoić tłumek, i powiedziała:

– Drogie panie, o, przepraszam, drodzy państwo, pragnę przedstawić wam wspaniałego autora i wielkiego człowieka, który zgodził się poświęcić nam trochę swojego cennego czasu.

Przedstawiony przez dyrektorkę mężczyzna kilka razy zgiął się w ukłonie, po czym usiadł i zaczął opowiadać o swojej niełatwej karierze pisarskiej i o swoich powieściach.

Przez chwilę grzebał w przepastnej torbie, po czym wyjął z niej i pokazał wszystkim swoją najnowszą, dopiero co wydaną książkę Płomienna miłość w Sosnowym Dworze. Panie jęknęły z zachwytu na widok cudnie słodkiej, bajkowo kolorowej okładki, jakby żywcem ściągniętej z jednego z pisemek dla świadków Jehowy.

Autor zaczął przybliżać im fabułę swojej powieści.

Mówił o wielkiej miłości niewidomej Marity do Manuela, bogatego przedsiębiorcy pogrzebowego, który zabiera ją swoim samolotem do specjalistów na całym świecie, ale boi się, że gdy ukochana odzyska wzrok, przestanie go kochać, gdyż Manuel ma piegi.

O tym, że dziewczyna nienawidzi piegów, powiedział mu jego przyjaciel, wredny i fałszywy Roberto. Kłamał.

Szmerom zachwytu nie było końca. Panie lubiły takie książki, ba, nawet je kochały.

– Boże, jak ja nienawidzę czegoś takiego! – odezwał się w końcu, zresztą dość cicho i przez zaciśnięte zęby jedyny mężczyzna będący na spotkaniu.

Wywołało to pomruki aprobaty u zebranych pań, które poczuły, że łączy je z nim prawdziwe powinowactwo dusz.

– Tak pan mówi? – ucieszył się także autor. – A co pan powie na to?!

Wsunął rękę do torby i coś z niej wygrzebał.

– O, właśnie! – westchnął i wyciągnął przed siebie książkę o dziwnie znajomym tytule. Gorące uczucie w Sosnowym Pałacu. Książka była napisana przez Artura Parciaka.

Efekt, jaki chciał wywołać pokazaniem tej książki, nie został chyba osiągnięty, bo panie zupełnie nie zareagowały.

– Widzicie tytuł? – zapytał podniesionym głosem. – Widzicie?

Wszystkie panie pokiwały głowami, ale nadal raczej bez zrozumienia.

– Okradł mnie! Ukradł mi tytuł! – zawołał i wtedy kobiety zaczęły wreszcie reagować, jak należy, czyli oburzeniem, ochami, achami i dezaprobatą. – Ale to nie wszystko! – westchnął. – On ukradł mi też pomysł! Cały pomysł! Nie miał prawa! I to nie pierwszy raz… Wiecie, państwo… To aż nie do pomyślenia…

Dla wszystkich pań tytuł Płomienna miłość w Sosnowym Dworze wyraźnie różnił się od Gorącego uczucia w Sosnowym Pałacu, więc nie za bardzo rozumiały tragedię autora, ponadto bohaterka jednej książki była niewidoma, drugiej zaś głucha, więc wszystko było nieco inne, a więc właściwie w porządku.

Nie miało to dla nich większego znaczenia.

Czytały wiele podobnych romansów i nie lubiły specjalnie udziwnień, wolały stare dobre schematy, a nie jakieś nowomodne wymysły, zwłaszcza jeżeli to były zakochane wilkołaki tańczące w świetle księżyca albo czarodzieje zatrzymujący czas.

– I to zdarzyło się nie raz i nie dwa, moje panie! Ten człowiek, którego trudno nazywać autorem czy pisarzem, ukradł mi kilka, jeżeli nie kilkanaście, pomysłów! Tak, ukradł i wydał pod swoim nazwiskiem… A ja? Ja nic nie mogę zrobić! Nic! Czasami mam ochotę go zabić!

Czujecie ten moment? Tak, to jest właśnie ten moment, kiedy ktoś wciska niewidzialny guzik w czasoprzestrzeni albo może szarpie za jakąś delikatną, ale ważną strunę w splotach czasu i jego continuum, co powoduje pewne konkretne konsekwencje w postaci niewyjaśnionych, aczkolwiek makabrycznych, zgonów.

– A ja to bym najchętniej ciebie zarąbał, ciućmoku! – w tym momencie wrzasnął zupełnie nieoczekiwanie mężczyzna z sali.

– Ale… – Autor nie wiedział, co powiedzieć. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Mężczyzna jednak jeszcze nie skończył.

Coś w nim pękło, jak to teraz się mówi, albo coś mu odbiło, co też często się zdarza, i nagle zaczął krzyczeć histerycznie, wyrzucając w kierunku dostojnego gościa potoki pretensji i słów ostrych jak noże.

– Kobiety dają się ogłupiać takim wrednym dupkom, dają się im omotać! A potem co? Nic! Nie ma domu, życia, małżeństwa! Potem, jak wracam do domu i pytam o obiad… to tylko się śmieje! I marudzi mi, że chce biżuterię… Gdzie ja jej biżuterię kupię?! Nie stać mnie, a ona jeszcze kwiatów i bombonierek se życzy! Panie, bombonierki nie kupię, bo zaraz zeżre, a cały czas marudzi, że gruba, a kwiaty… panie, kwiaty? Po co? Przecież my po ślubie jesteśmy! I obiadu nie ma już tydzień, dwa, a ona czyta i wzdycha, i czyta, i wzdycha… A ja głodny i że niby mi rączki do dupy nie przyrosły, bo ona się duchowo rozwija!

– Oj, nie ma pan podejścia do kobiet, drogi panie… – stwierdził z wyższością autor. Nie powinien był.

Mężczyzna z widowni nie wytrzymał. Zawył jak ranny zwierz i skoczył. Zwalając filiżanki z niedopitą kawą, przewracając stolik i trącając kilka tłoczących się przed nim kobiet, rzucił się na autora. Zacisnął mu ręce na szyi i zaczął go dusić.

Charczał. Właściwie to charczeli obaj. Każdy z innego powodu.

– Ty dupku! Zniszczyłeś moje małżeństwo!

Autor zaczął sinieć i walić rękoma na oślep.

Zrobiło się zamieszanie tak spektakularne, że żadna z pań nie zemdlała, za to wszystkie wyciągnęły telefony komórkowe, żeby utrwalić ten fascynujący moment z dość (do dzisiaj!) nudnego życia biblioteki.

Kiedy twarz pisarza zmieniła kolor na bordowy, a jego język przybrał lekko fioletowy odcień, ktoś wreszcie pomyślał o rozdzieleniu walczących.

Dokonali tego ponadludzkim wysiłkiem zwabieni wrzaskami konserwator wraz z ochroniarzem z sąsiedniego budynku.

Po dłuższej chwili pojawiły się też policja i pogotowie.

Przywiezione przez autora książki rozeszły się jak ciepłe bułeczki, wyrywane sobie z rąk przez czytelniczki, które tę walkę okraszały krzykiem i groźbami karalnymi. Potem za ambulansem, wiozącym nieszczęśnika na obdukcję, podążył sznur samochodów z upchanymi w nich żądnymi autografów autora wielbicielkami.

v

Emilia Gałązka wracała do domu, myśląc o kolejnym możliwym końcu świata. Zapowiadano go na niedzielny wieczór, a więc musiała się do niego dobrze przygotować, a miała na to zaledwie dwa dni. Przeżyła już wiele takich momentów, żaden się nie sprawdził, ale wierzyła, że w końcu któryś wreszcie powinien okazać się tym właściwym.

Spędziła na zakupach kilka godzin, wyszukując towary z najdłuższą datą przydatności do spożycia, tak więc wracając do domu, taszczyła ze sobą kosz z zakupami. Kupiła trochę konserw, kilka kilogramów mąki i kaszy jęczmiennej, arbuza oraz dwa granaty.

Granaty nie były, co prawda, uzbrojone, ale zawsze to było coś. Postanowiła, że w razie czego rzuci je na trawę pod oknem, co zniechęci potencjalnych napastników. Oni nie będą dociekać, czy są uzbrojone, czy nie.

Koniec świata, który miał nastąpić w niedzielę, był jednym z tych mniej spektakularnych. Chodziło o jakiś meteoryt wielkości autobusu, który miał uderzyć w ziemię.

Emilia wolała jakieś konkretniejsze scenariusze. Wybuch superwulkanu, epidemię zombie czy pomniejszą katastroficzną przepowiednię jakiegoś biblisty.

Była przygotowana na wszystko. Kolejne końce świata traktowała z należnym szacunkiem. Wokół domu zrobiła porządne zasieki z elektrycznych pastuchów, które czasami nawet podłączała do prądu, wzmocniła okna i drzwi. Miała studnię i internet. Hodowała też kurczaki, pieczarki i posiadała kozę. Posiadała, nie hodowała – jej zdaniem kozy nie dało się hodować, koza to indywidualna maszyna zniszczenia. Na dachu zainstalowała panele słoneczne, a w piwnicach i ziemiankach składowała wszelkie możliwe zapasy.

Była pierwszym i chyba jedynym w okolicy preppersem, a że była też kobietą, i to w dość średnim wieku, samotną, niezamężną i bezdzietną, wzbudzała w okolicy raczej śmiech niż podziw.

Okolica była pełna prawdziwych mężczyzn, takich, co to nie piorą skarpetek, nie jeżdżą po trzeźwemu i nie wiedzą, że homo jest sapiens.

Tego dnia, wracając do domu, planowała pogłębienie wykopu wokół sadu, w który wpuściła już wodę z rzeczki i zrobiła sobie prowizoryczną fosę, do której planowała wpuszczenie piranii, ale było to niewykonalne. To znaczy fosa jak najbardziej, nawet właściwie już została zrobiona, lecz wpuszczenie tam piranii już nie.

Postanowiła pozostać przy rozpuszczaniu plotek o piraniach. Ze względu na stan umysłowy okolicznych zombie to wystarczyło.

Zombifikacja sąsiedztwa była duża i opierała się na trzech różnych rodzajach zombie. Byli to ci, którzy spędzali życie między pracą a telewizorem, inni, którzy zombifikowali się alkoholem, i wreszcie tacy, którzy robili to za pomocą dopalaczy i trawnikowych grzybków halucynogennych. Pierwsi byli nieszkodliwi, cała reszta bywała bardzo szkodliwa, ale bała się piranii i węgorzy elektrycznych w jej fosie. Nieważne zresztą, że nie było w niej ani jednych, ani drugich, ale to działało. Są przecież legendy wiejskie, te o strzygach i duchach, są też miejskie, te o czarnych wołgach i białych vanach, a ona miała swoje własne, o piraniach i węgorzach elektrycznych. Te legendy sprawiały, że wszyscy wokół bali się wykradać jabłka z jej sadu i rozdeptywać grządki.

Emilia wiedziała, że koniec świata to poważna sprawa i że aby przetrwać, trzeba być samowystarczalnym. Prąd, woda, broń, sad, ogród i kompostownik to podstawa.

Zupełnie nie spodziewała się, że jej prywatny koniec świata zbliża się wielkimi krokami, a właściwie to nie on zbliżał się do niej, a ona do niego i wcale nie chodziło o wizytę siostrzenicy, która miała zjawić się jeszcze tego samego dnia i posiedzieć u niej przez dwa lub trzy tygodnie.

Siostrzenica (a właściwie jej wizyta) była karą za to, że Emilia odmówiła udziału w spotkaniu rodzinnym, na które siostra zaprosiła ją kilka tygodni temu. Wywołało to wielkie oburzenie i podsyciło spekulacje na temat jej zdrowia psychicznego.

Emilia nienawidziła takich spędów, okraszonych wymuszonymi uśmiechami przy herbatce i niewybrednymi uwagami przy wódce. Wolała swój zabezpieczony przed intruzami domek, cichą, aczkolwiek bardzo przyjemną, samotność w towarzystwie psa przy kuchennym kominku. Wolała koty, kozę, nawet wredne, dziurawiące jej terytorium krety niż towarzystwo siostry.

Najmniej spodziewała się jednak tego, że koniec świata objawi jej się właśnie w kuchni. Kuchenne końce świata znane są każdej gospodyni, żonie, matce czy kucharce i wcale nie chodzi o to, że każdej od czasu do czasu przypalą się jajka na twardo czy woda na herbatę.

Nie była genialną kucharką, ale na szczęście zdawała sobie z tego sprawę.

v
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: