Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niedokończony temat - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niedokończony temat - ebook

Anne-Marie Slaughter posiada niezwykły dar rzucania światła na ważne zdarzenia i sprawy z naszej codzienności. Dlatego właśnie ta książka jest lekturą obowiązkową dla każdego, kto chce być zarówno liderem w pracy zawodowej, jak i pełnym zaangażowania rodzicem.

ARIANNA HUFFINGTON


Anne-Marie Slaughter zmusza nas do stawienia czoła trudnym pytaniom. Jestem pewna, że każdemu, kto przeczyta "Niedokończony temat", udzielą się optymizm i nadzieja Anne-Marie, że oto możemy zmienić nasze poglądy i zasady tak, by mężczyźni i kobiety mogli równoprawnie uczestniczyć w życiu swoich rodzin, a zarazem optymalnie wykorzystywać swoje talenty w pracy.

HILLARY RODHAM CLINTON


Anne-Marie Slaughter z niesłychaną szczerością mierzy się z wyzwaniami, jakie stają się udziałem wielu, targanych wewnętrznymi konfliktami, pracujących rodziców. Autorka pokazuje nam, jak walczyć o taki kształt egzystencji, jaki chcielibyśmy zapewnić naszym rodzinom. Ta książka zapoczątkuje ogólnonarodową dyskusję o tym, czego potrzebuje każdy z nas, by móc wieść lepsze i bardziej satysfakcjonujące życie.

KATIE COURIC


Wyrazista, sugestywna i skłaniająca do zastanowienia wizja, w jaki sposób doprowadzić do końca podejmowane od wielu lat wysiłki, zmierzające do jednakowego traktowania kobiet i mężczyzn w życiu zawodowym i rodzinnym.

Gdy Anne-Marie Slaughter zdecydowała się w 2009 roku objąć (jako pierwsza kobieta w historii) wymarzoną posadę szefowej Sztabu Planowania Polityki Departamentu Stanu, była pewna, że zdoła pogodzić wymagania związane z zajmowanym stanowiskiem w Waszyngtonie ze zobowiązaniami wobec rodziny mieszkającej w niewielkim Princeton w stanie New Jersey. Jej mąż oraz obaj synowie zachęcali ją, aby skorzystała z okazji i podjęła współpracę z ówczesną sekretarz stanu Hillary Clinton. Od momentu ukończenia studiów prawniczych szybko pięła się po kolejnych szczeblach kariery, a teraz stanęła przed tak poważnym wyzwaniem. Okazało się jednak, że życie nie zawsze podporządkowuje się naszym planom. Obowiązki rodzicielskie sprawiły, że postanowiła opuścić Departament Stanu i kontynuować karierę akademicką, dzięki czemu mogła poświęcać więcej czasu najbliższym.

Z czasem zaczęła kwestionować feministyczne koncepcje, do niedawna bliskie jej przekonaniom. Opublikowany artykuł Why Women Still Can't Have It All w czasopiśmie „The Atlantic” wywołał w całym kraju bardzo ożywioną dyskusję i stał się jednym z najpoczytniejszych tekstów w historii tego magazynu.

Od tamtego momentu profesor Slaughter nie ustawała w wysiłkach, aby zmieniać podejście do utrwalanych przez wiele lat przekonań dotyczących życia, rodziny i pracy. Chociaż prześcigano się w różnych propozycjach i radach, w jaki sposób kobiety mogłyby przebić się przez szklany sufit lub walczyć z „karą za macierzyństwo”, przepaść dzieląca kobiety i mężczyzn, szczególnie w przypadku wynagrodzenia za pracę, jest coraz większa.

Autorka sięgając po poruszające historie z własnego życia, zaprezentowała w nowatorski i nieskomplikowany sposób swoją wizję rzeczywistej równości obu płci oraz metody pozwalające ten cel osiągnąć.

O autorce:

Anne-Marie Slaughter – prezes i dyrektor generalna New America. Jest profesorem polityki i stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Princeton, była dziekan Woodrow Wilson School of Public and International Affairs, profesor na wydziale prawa Uniwersytetu Chicago i w Harvard Law School oraz przewodnicząca American Society of International Law. Zajmuje się polityką zagraniczną, zagadnieniami prawnymi oraz stosunkami międzynarodowymi. Często zabiera głos na forum publicznym. W 2009 roku sekretarz stanu Hillary Clinton powierzyła jej – jako pierwszej kobiecie w historii – zadanie kierowania Sztabem Planowania Polityki Departamentu Stanu.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65068-76-7
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rekomendacje

„Pouczające wezwanie do działania wygłoszone przez kogoś, kto dogłębnie przemyślał, co znaczy »mieć wszystko«. Niedokończony temat może zmienić nasze podejście do życia, czyli jednej z najważniejszych spraw, z jakimi mamy do czynienia”.

„People”

„Książka Slaughter to radykalny manifest. Podstawowa teza autorki brzmi: »Dyskusja musi przestać się obracać wokół równowagi między życiem zawodowym a rodzinnym; powinniśmy za to skupić się na fakcie dyskryminowania opieki«”.

Jill Abramson, „The Washington Post”

„Slaughter utrzymuje, że uznawana za normę, mordercza droga prowadząca do sukcesu zawodowego (lub po prostu przetrwania) utrudnia nam czynienie postępów w walce o równość płci (…). Wartość przekazu polega na docieraniu do dużej grupy odbiorców z apelem o wprowadzenie niezwykle potrzebnych zmian kulturowych. Grono osób sięgających po tę książkę nie powinno się zatem ograniczać do sfrustrowanych kobiet. Byłoby dobrze, gdyby to dzieło trafiło w (najczęściej męskie) ręce decydentów”.

„Los Angeles Times”

„Racjonalne, dobrze uargumentowane wezwanie do walki. Czas zrewidować pomysły Sheryl Sandberg”.

„The Economist”

„Istotne sprostowanie do Włącz się do gry Sheryl Sandberg (…). Zdaniem autorki zmienić powinny się organizacje, a nie kobiety”.

„Slate”

„ przedstawia istotne argumenty przemawiające za tym, byśmy zaczęli cenić opiekę nad dziećmi, partnerami i osobami starszymi na równi z rywalizacją o sukcesy zawodowe”.

„Toronto Star”

„Niedokończony temat ukazuje sporne kwestie (…). Slaughter skupia uwagę na brakującym ogniwie feministycznej rewolucji: mężczyznach (…). Słowa autorki dotrą do szerokich rzesz, tak samo jak Mistyka kobiecości Betty Friedan w latach 60. XX wieku”.

„Maclean’s”

„Nowy manifest pracujących kobiet (…). Anegdoty z życia autorki i innych osób zostały zgrabnie połączone z wynikami badań, co sprawia, że Niedokończony temat jest przykuwającym uwagę, pełnym życia dziełem”.

„Financial Times”

„Anne-Marie Slaughter zmusza nas do stawienia czoła trudnym pytaniom. Jestem pewna, że każdemu, kto przeczyta Niedokończony temat, udzielą się optymizm i nadzieja Anne-Marie, że możemy zmienić nasze poglądy i zasady tak, by mężczyźni i kobiety mogli równoprawnie uczestniczyć w życiu swoich rodzin, a zarazem optymalnie wykorzystywać w pracy swoje talenty”.

Hillary Rodham Clinton

„Anne-Marie Slaughter posiada dar rzucania światła na poważne zagadnienia za sprawą historii z naszego codziennego życia. Dzięki temu jej książka jest lekturą obowiązkową dla każdego, kto chce być zarówno lepszym liderem w pracy, jak i pełnym zaangażowania rodzicem”.

Arianna Huffington

„Anne-Marie Slaughter z niesłychaną szczerością mierzy się z wyzwaniami, jakie stają się udziałem wielu, targanych wewnętrznymi konfliktami, pracujących rodziców. Autorka pokazuje nam, jak walczyć o taki kształt egzystencji, jaki chcielibyśmy zapewnić naszym rodzinom. Ta książka zapoczątkuje ogólnonarodową dyskusję o tym, czego potrzebuje każdy z nas, by móc wieść lepsze i bardziej satysfakcjonujące życie”.

Katie Couric

„Niedokończony temat to ważna lektura zarówno dla pań, jak i dla panów. Slaughter udowadnia, że kiedy kobiety i mężczyźni są w jednakowym stopniu odpowiedzialni za opiekę nad najbliższymi, mogą lepiej i łatwiej pomóc im prowadzić takie życie, o jakim marzą. Skorzysta też na tym gospodarka”.

Melinda Gates

„Ważna. Przełomowa. Niedokończony temat zmusza nas do zaakceptowania prostej prawdy: w ludzkim życiu musi być miejsce na troskę o innych – musimy się zajmować naszymi bliskimi w okresie ich dzieciństwa, choroby, zniedołężnienia, a także przy wszelkich innych okazjach. Musimy też zrozumieć, że społeczeństwa, w których opieka postrzegana jest jako »problem kobiet«, są po prostu nieszczęśliwe i dysfunkcyjne. Anne-Marie Slaughter stworzyła dzieło pozwalające zrozumieć nadchodzące przemiany kulturowe”.

Atul Gawande

„Anne-Marie Slaughter zarysowała nam plan przyszłości, w której kobiety naprawdę staną przed swobodnym wyborem. Na każdym etapie swojego życia będą mogły zadecydować, że są gotowe objąć stanowisko kierownicze w miejscu pracy, ale równie dobrze mogą postanowić, że będą kierownikami w domu. Niedokończony temat przeciera szlaki i sprawia, że kobiety i mężczyźni będą mogli zostać równoprawnymi partnerami w działaniach na rzecz amerykańskiego sukcesu kulturowego i gospodarczego, wykorzystując wszystkie zasoby swojej kreatywności i potencjału intelektualnego”.

Kay Bailey Hutchison

„Niedokończony temat przedstawia niezwykle wyrazistą wizję dotyczącą nie tylko równości płci, ale również przyszłości pracy zawodowej. Anne-Marie Slaughter prezentuje istotne spostrzeżenia dotyczące wykorzystania przez rynek pracy grupy utalentowanych, wykształconych kobiet, które przerwały kariery, żeby urodzić dzieci. To kwestia, której musimy poświęcić więcej uwagi”.

Eric Schmidt„JAKA SZKODA, ŻE MUSIAŁAŚ ZREZYGNOWAĆ Z WASZYNGTONU…”

W grudniu 2010 roku wraz z moim zespołem ze Sztabu Planowania Polityki Departamentu Stanu pracowałam dniami i nocami, starając się doprowadzić do końca ważny, realizowany od 18 miesięcy projekt, przygotowywany dla Hillary Clinton, pełniącej obowiązki sekretarza stanu. Gdy nad ranem wyszłam wreszcie z biura w towarzystwie jednego z moich współpracowników, na zewnątrz panował przeraźliwy mróz. Postawiwszy kołnierze dla ochrony przed wiatrem, podjęliśmy popularną w Waszyngtonie zabawę w spekulowanie na temat tego, jak będą wyglądały roszady personalne na różnych stanowiskach, jakie zapewne dokonają się przy okazji wyborów przypadających w połowie kadencji prezydenta. Choć nikomu o tym nie wspominałam, docierały do mnie jednoznaczne sygnały o tym, że mogę się znaleźć w gronie osób mających szansę na awans – w grę wchodziło jedno z nielicznych wyższych stanowisk. Byłam podekscytowana, choć jednocześnie wewnętrznie rozdarta.

Od niemal dwóch lat pracowałam jako pierwsza kobieta kierująca Sztabem Planowania Polityki. Byłam bezpośrednią podwładną sekretarz stanu, a do moich obowiązków należało pomaganie jej w tworzeniu oraz wdrażaniu ogólnych zasad i strategii polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Gdy sekretarz Clinton (wspaniała szefowa, którą szczerze podziwiam) zadzwoniła do mnie dwa lata wcześniej, aby zaproponować mi tę posadę – wymarzone stanowisko związane z polityką zagraniczną – natychmiast się zgodziłam. Jednocześnie od razu zapowiedziałam, że będę piastować tę funkcję tylko przez dwa lata. Pracownicy naukowi mogą opuścić swoje uczelnie tylko na 24 miesiące, gdy zechcą podjąć pracę w administracji publicznej; jeżeli decydują się ją kontynuować, muszą zrezygnować z przysługującej im gwarancji zatrudnienia. Niezależnie od tego oboje z Andym, moim mężem, zakładaliśmy, że gdyby trafiła mi się okazja przedłużenia pracy w Waszyngtonie i objęcia wyższego stanowiska, to na pewno rozważymy taką opcję. Od zawsze wykładałam na uczelni, ale to polityka zagraniczna była moją życiową pasją.

I nadeszła właśnie ta chwila, w której mogłam „włączyć się do gry”, wykorzystać fakt znalezienia się na właściwym miejscu we właściwym czasie, a następnie nadać tempo swojej karierze. Oczywiście nie miałam żadnej gwarancji, że dostanę awans, ale istniały na to spore szanse. Posada, na której mi zależało, była kolejnym stanowiskiem, jakie objęłabym jako pierwsza kobieta w historii. Miałabym również szansę nadal promować podejście do polityki zagranicznej, w które z całego serca wierzyłam i które stało się znakiem rozpoznawczym kadencji sekretarz Clinton.

Osoba, za którą zawsze się uważałam – kobieta skupiona na karierze, profesor prawa, pani dziekan, dziewczyna, która na studiach licencjackich postanowiła ukończyć prawo i dostać się w ten sposób do Departamentu Stanu – przystałaby na tę propozycję bez chwili wahania. O ile jednak moje życie zawodowe posuwało się naprzód, o tyle życie prywatne coraz bardziej się komplikowało. Gdy w 2009 roku podjęłam pracę w administracji publicznej, razem z Andym uznaliśmy, że moje cotygodniowe wyjazdy do Waszyngtonu będą dużo lepszym rozwiązaniem niż przeprowadzka całej naszej rodziny. Nasi synowie: dziesięcio- i dwunastolatek uczyli się w czwartej i szóstej klasie podstawówki; oprócz tego uwielbiali swoją szkołę oraz własne, lokalne środowisko i czuli się z nim bardzo zżyci. Zaakceptowali mój pomysł ze szczerym entuzjazmem. Chociaż oczywiście zmarkotnieli na myśl o moim wyjeździe do Waszyngtonu, to gdy zasugerowałam, żebyśmy przenieśli się tam całą rodziną, usłyszałam tylko: „Pa, mamo!”.

Andy jest profesorem nauk politycznych i stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Princeton i również przysługuje mu gwarancja zatrudnienia. Zawsze spędzał w domu więcej czasu niż ja. Zanim wyjechałam do Waszyngtonu, zajmowałam stanowisko dziekana w Woodrow Wilson School of Public and International Affairs przy Uniwersytecie Princeton, co wraz z rozmaitymi formami działalności związanej z polityką zagraniczną wiązało się z moimi licznymi wyjazdami. Poza tym nawet gdy byłam w domu, zawsze miałam pod ręką komputer. Kiedy nasz starszy syn w pierwszej klasie otrzymał zadanie wykonania rysunku swojej rodziny, sportretował mnie jako laptopa: nie jako kobietę siedzącą przy przenośnym komputerze, ale jako samo urządzenie! Jednakże ponieważ mój gabinet znajdował się półtora kilometra od domu i szkoły moich synów, mogłam brać udział w wywiadówkach, szkolnych wydarzeniach i meczach. Także harmonogram roku akademickiego pozwalał nadrabiać trudne okresy mojego zapracowania i nieobecności – wówczas całą rodziną spędzaliśmy czas w domu lub wybieraliśmy się na długie wakacje. Zajmowałam istotne miejsce w życiu synów i uważałam, że mam mnóstwo szczęścia, mogąc być zarówno zaangażowanym rodzicem, jak i pracownikiem oddanym sprawom zawodowym.

Ponieważ do tej pory z pomocą Andy’ego zawsze z powodzeniem łączyłam te dwie role, zakładałam, że i teraz po prostu dopasujemy się do nowych realiów. Zmiany okazały się jednak bardzo poważne. W trakcie dwóch tygodni, które dzieliły moment zaproponowania mi posady przez sekretarz Clinton od podjęcia przeze mnie nowych obowiązków, miejsce rzeczywistości, w której z pracy do domu szłam dziesięć minut, zajął świat, w którym opuszczałam dom o piątej rano w poniedziałek i wracałam tam w piątek późnym popołudniem lub wieczorem. Taki harmonogram tygodnia był dość powszechny wśród pracowników administracji prezydenta Obamy. Miałam okazję poznać wiele osób, które pozostawiło swoje rodziny w Nowym Jorku, Pensylwanii lub nawet Kalifornii. Nawet i mieszkańcy Waszyngtonu, piastujący wysokie stanowiska w administracji, nie widują zbyt często swoich bliskich, ponieważ ich terminarze są wypełnione do granic, co wynika z powagi wykonywanych przez nich obowiązków. Wydarzenia na świecie nie mają w zwyczaju czekać i dopasowywać się do czyichś osobistych planów. A kryzysy nakładają się na siebie i potrafią zakłócić nawet najważniejsze uroczystości rodzinne. Jeśli chodzi o urlop, przysługiwał mi jeden dzień wolnego za każdy przepracowany miesiąc – to było naprawdę sporo jak na amerykańskie realia, ale w czerwcu i tak miałam tylko tyle wypracowanego urlopu, żeby móc wyjechać zaledwie na tydzień.

Z zawodowego punktu widzenia mój wybór wiązał się zarówno z korzyściami, jak i kosztami, z czego Andy świetnie zdawał sobie sprawę i zapewniał mi wsparcie. Jednakże naszym synom bardzo szybko przyszło zapłacić za to wysoką cenę. Młodszy – wówczas zaledwie dziesięcioletni – płakał w niedzielne wieczory, wiedząc, że rano będę musiała wyjechać. Gdy pewnego razu otworzyłam usta, próbując go pocieszyć, nie pozwolił mi dojść do słowa i wykrzyczał: „Nie chcę, żebyś jechała, a kraj guzik mnie obchodzi!”. Wcześniej tłumaczyłam mu, że służy państwu tak samo jak ja; dokładnie to samo powiedziała mu wcześniej sama sekretarz Clinton, ale to wszystko najwyraźniej go przerosło.

Nasz starszy syn starał się okazać dojrzałość w obliczu moich wyjazdów. Zaproponował nawet, że przejmie mój codzienny obowiązek przyrządzania smoothie na śniadanie. Zdawał sobie sprawę z tego, jak zależało mi na tej posadzie. Lepiej rozumiał również wszystkie inne kwestie związane z moją nową pracą. Gdy dopiero zaczynałam swoje podróże do Waszyngtonu i czułam się na tyle sfrustrowana oswajaniem tej całej sytuacji, by powiedzieć coś o rzuceniu tej roboty i powrocie do domu (tak naprawdę nie mówiłam tego na poważnie), spojrzał na mnie i oznajmił: „Mamo, nie możesz zrezygnować! Jesteś wzorem do naśladowania”. Usłyszał te słowa od kogoś innego, najprawdopodobniej od matki jednego ze swoich przyjaciół, i już zdążył przyswoić tę myśl.

Był ze mnie dumny, jednak siódma klasa otwierała przed nim nowy etap edukacji. Nowi przyjaciele, bardziej wymagające zajęcia – wszystko, do czego był dotychczas przyzwyczajony, nagle uległo zmianie. Wraz z nadejściem okresu dojrzewania przeistoczył się w osobnika doskonale znanego rodzicom nastolatków: nadąsanego, małomównego małolata, odburkującego niegrzecznie monosylabami (o ile w ogóle reaguje na słowa kierowane pod jego adresem). Zmieniło się grono jego przyjaciół, a w ciągu kolejnych 18 miesięcy przestał odrabiać zadania i zaczął przeszkadzać w prowadzeniu zajęć; do tego doszły jeszcze kłopoty z matematyką i programowe odtrącanie każdego dorosłego, który chciałby do niego dotrzeć. Zaciekle walczył ze swoim ojcem i dokładał wszelkich starań, by całkowicie ignorować swoją matkę. Gdy syn rozpoczął klasę ósmą, jego problemy jeszcze bardziej się nasiliły; został zawieszony w prawach ucznia i zatrzymany przez lokalną policję. Kilka razy zdarzyło mi się odebrać pilny telefon – zawsze wtedy, gdy czekało mnie ważne spotkanie – który zmuszał mnie do rzucenia wszystkiego i ruszenia do domu pierwszym pociągiem, jaki dało się złapać (sekretarz Clinton i szefowa jej sztabu, Cheryl Mills, zawsze podchodziły do tego ze zrozumieniem, ale w ten sposób wystawiałam swoich współpracowników na ciężką próbę).

Wielu znajomych zapewniało mnie, że zachowanie mojego syna to norma dla tego wieku i nie mierzę się z niczym niezwykłym. Nastolatki się buntują, a ich rodzice rwą włosy z głów. Poza tym Andy był na miejscu, brał na siebie obowiązki rodzica obecnego w domu i robił wszystko, co w jego mocy. Niezależnie od tego wciąż rozmyślałam o starszym synu. Chociaż uwielbiałam swoją pracę, to za każdym razem, gdy ktoś do mnie dzwonił lub wysyłał mi wiadomość w sprawie aktualnych problemów mojego syna, zaczynałam się zastanawiać, dlaczego, u licha, siedzę w Waszyngtonie, gdy jestem potrzebna w Princeton.

Rozważałam różne rodzinne scenariusze, obmyślając opcję pozostania w Waszyngtonie jeszcze na rok. Zdawałam sobie jednak sprawę z tego, że wybór na każde z branych przeze mnie pod uwagę stanowisk musiałby zostać zatwierdzony przez Senat, co trwałoby od trzech do sześciu miesięcy, a na dodatek sekretarz Clinton miałaby prawo oczekiwać ode mnie deklaracji objęcia posady na dwa lata, aż do końca pierwszej kadencji prezydenta Obamy. Myślałam o tym, żeby mimo wszystko poprosić męża i synów o przeprowadzkę do Waszyngtonu, ale w takiej sytuacji Andy musiałby dojeżdżać do pracy w Princeton, przenosiny w zupełnie nowe miejsce byłoby dla chłopców bardzo niekorzystne, zwłaszcza dla młodszego. Osiedliliśmy się w Princeton przede wszystkim ze względu na wysoki poziom tamtejszych szkół oraz społeczność, przyjaźnie nastawioną do dzieci.

W grę wchodziły również kwestie finansowe. Podejmując pracę w administracji publicznej, zaakceptowałam to, że moje zarobki będą o ponad połowę mniejsze niż dotychczasowe pobory. Musiałam również płacić czynsz za maleńką kawalerkę w Waszyngtonie i pokrywać wydatki związane z dojazdami. Gdyby rodzina przeniosła się tu razem ze mną, moglibyśmy wynająć nasz dom w Princeton, ale wtedy Andy miałby daleko do pracy, a na dokładkę spadłyby na nas koszty przeprowadzki i życia w mieście, w którym wszystko było droższe.

W głębi ducha wiedziałam, że powrót do domu to dobry wybór, nawet jeżeli nie do końca poznawałam kobietę, która go dokonała. Ostatecznie bowiem zdecydowałam się właśnie na takie rozwiązanie. Sekretarz Clinton urządziła mi wspaniałe przyjęcie pożegnalne – to jedno z tych wydarzeń, o których zawsze będę pamiętać, przyglądając się z perspektywy czasu swojemu życiu. Na uroczystości pojawiła się cała moja amerykańska rodzina: rodzice, rodzeństwo, ciocie, wujkowie i kuzyni. Czworo spośród tych krewnych przyleciało aż z Hongkongu. Byli tam również obecny Andy i chłopcy. Wszyscy trzej promienieli dumą, gdy publiczność złożona z wielu ważnych dla mnie przyjaciół, zarówno starych, jak i nowych, obserwowała, jak otrzymuję medal Secretary’s Distinguished Service Award, najwyższe odznaczenie przyznawane przez Departament Stanu. Odbierając upominki, a także rozmawiając i żartując z współpracownikami, których ogromnie polubiłam i darzyłam szczerym podziwem, ani przez moment nie odnosiłam wrażenia, że „rezygnuję” lub „wypadam z gry”. Po prostu podjęłam decyzję o tym, żeby ruszyć w bok zamiast do góry.

Następnego dnia, w piątek, spakowałam cały swój dobytek znajdujący się w mieszkaniu w Waszyngtonie, a w kolejny wtorek podjęłam już na nowo obowiązki wykładowcy na Uniwersytecie Princeton. Gdy wracałam do siebie, odzwyczajając się od niezwykle męczącego harmonogramu pracy, który obowiązywał mnie w Waszyngtonie, a nasza rodzina dochodziła do równowagi, zaczęły zachodzić niezwykle istotne zmiany. Zajęłam się z powrotem dydaktyką, pisaniem i wygłaszaniem prelekcji jako pani profesor oraz komentatorka specjalizująca się w polityce zagranicznej. Tych obowiązków było na tyle dużo, by wypełnić więcej niż jeden etat, ale mój czas pracy charakteryzował się cudowną elastycznością. W tym momencie uświadomiłam sobie jednak dużo wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej, że ta elastyczność była niezwykle ważnym czynnikiem, dzięki któremu mogłam być zarówno matką, jak i kobietą robiącą karierę.

Równie istotne było to, że drobne sprawy, które poprzednio traktowałam jako oczywistość, teraz wydawały mi się zdecydowanie cenniejsze. Przez pierwszych sześć miesięcy po powrocie do domu zrywałam się rano z łóżka i szykowałam chłopcom śniadanie – piekłam muffiny i babeczki, smażyłam naleśniki i gofry, przyrządzałam Hash Browns, jajka i inne smakołyki, które akurat przyszły mi do głowy. Przez dwa lata to Andy dzień w dzień budził chłopców, robił im śniadanie i wyprawiał ich do szkoły. Pierwszego ranka po moim powrocie przewrócił się w łóżku na drugi bok, mówiąc: „Twoja kolej”. Po jakimś czasie delikatnie zasugerował mi jednak, że być może trochę przesadzam z wysiłkami mającymi zrekompensować moją nieobecność. W rzeczywistości owo kucharzenie miało sprawić chłopcom przyjemność w takim samym stopniu, jak i mnie. Chociaż nigdy się tego nie spodziewałam, jedną z domen macierzyństwa okazała się czysta, pierwotna przyjemność obserwowania, jak moi synowie jedzą przyrządzone przeze mnie potrawy. To musi być jakaś niezwykle głęboka, atawistyczna potrzeba. Tak czy inaczej, byłam w domu i nie mogłam czuć się szczęśliwsza.

Z upływem kolejnych miesięcy zaczęłam zadawać sobie poważniejsze pytania. Moja decyzja dotycząca porzucenia pracy w administracji publicznej wynikała z miłości do mojej rodziny i poczucia odpowiedzialności wobec najbliższych. Wciąż zakładałam jednak, że gdyby prezydent Obama został wybrany na kolejną kadencję, mogłabym się ubiegać o inne stanowisko związane z polityką zagraniczną. Jeżeli jesteś osobą, która otrzymuje nominację z rąk polityków, a w szczytowym okresie Twojej kariery popierająca Cię partia jest u władzy przez pełnych osiem lat, możesz mierzyć naprawdę wysoko. Gdy wyjeżdżałam z Waszyngtonu w 2011 roku, z pewnością nie wykluczałam tego, że wrócę tam dwa lata później.

Biłam się jednak z myślami. Nawet gdyby mi się znów poszczęściło i miałabym okazję ponownego podjęcia pracy w administracji rządowej, następny wyjazd oznaczałby, że ominą mnie dwa ostatnie lata obecności w domu mojego starszego syna, a także okres, w którym młodszy rozpocznie edukację w szkole średniej. Nigdy dotąd nie wahałabym się postawić na karierę w sytuacji, w której rodzina zdołałaby sobie poradzić z moimi aspiracjami zawodowymi, ale tym razem musiałam być ze sobą całkowicie szczera. Silne wewnętrzne rozterki zmusiły mnie do zmierzenia się z pytaniem, co jest dla mnie najważniejsze, i do zestawienia tych wartości z celami, które pod wpływem zewnętrznych uwarunkowań (lub tego, co sama sobie wmówiłam) przyjęłam jako nadrzędne. I tak oto zaczęłam kwestionować feministyczne opowieści, wśród których dorastałam i które zawsze propagowałam. W głowie zrodziło mi się pytanie o to, dlaczego bycie kobietą (lub mężczyzną) sukcesu oznaczało przedkładanie osiągnięć zawodowych ponad wszystko inne.

Zawsze wierzyłam w to, że kobiety mogą „mieć wszystko” (powtarzałam też te słowa młodym kobietom, które brały udział w moich zajęciach i były moimi podopiecznymi), co oznaczało, iż mogą cieszyć się karierą oraz rodziną w taki sam sposób i w takim samym zakresie, jak panowie. Mężczyźni, którzy są prezesami, dyrektorami generalnymi, kierownikami, menedżerami i wszelkiego rodzaju liderami, też mają rodziny. Powtarzałam swoim studentkom, że kobiety mogą osiągnąć to samo – muszą po prostu podejść do swoich karier z wystarczająco dużym zaangażowaniem. Teraz sama znalazłam się w położeniu, kiedy zależało mi na karierze tak samo jak zawsze, a jednak byłam gotowa dokonać zaskakującego wyboru i nabierałam przekonania, że będzie to właściwe posunięcie.

Dla osoby, która dorastała w latach siedemdziesiątych XX wieku, została ukształtowana przez potęgę i obietnice ruchu feministycznego oraz otwierające się dzięki niemu możliwości, a do tego otwarcie hołdowała tym wartościom, decyzja o postawieniu rodziny przed karierą sprawiała wrażenie herezji. W maju 2011 roku, cztery miesiące po moim wyjeździe z Waszyngtonu, wydarzyło się jednak coś, co sprawiło, że spojrzałam na wszystkie te opisane problemy w innym świetle. Zostałam poproszona, żeby w ramach Programu Fulbrighta wygłosić na Uniwersytecie Oksfordzkim inauguracyjny wykład dotyczący stosunków międzynarodowych. Na prośbę organizatorów wykładu zgodziłam się także porozmawiać z grupą stypendystów Rhodesa na temat „równowagi między życiem zawodowym i rodzinnym”. Uczestnikami dyskusji było mniej więcej 40-osobowe grono złożone z utalentowanych, pewnych siebie mężczyzn i kobiet liczących po dwadzieścia kilka lat.

Słowa, które wypłynęły z moich ust, okazały się nie tyle prelekcją, co porcją szczerych refleksji o tym, jak zaskakująco trudne okazało się sprawowanie wysokiego urzędu państwowego, a zarazem bycie rodzicem, jakim chciałam być dla moich dzieci w trudnych chwilach. Jak już zdążyłam usłyszeć od wielu osób, założenie, że w sytuacji mojej wielodniowej nieobecności w domu nie pojawią się większe problemy, było naiwnością – ja jednak przyjmowałam po prostu, że całą rodziną jakoś z tym wszystkim się uporamy, tak jak robiliśmy to wcześniej. Podsumowując swoje rozważania, stwierdziłam, że po doświadczeniach pracy w Waszyngtonie już wiem, iż dopóki synowie będą jeszcze mieszkać pod naszym dachem, dopóty najprawdopodobniej nie podejmę pracy w administracji publicznej, nawet gdyby moja partia pozostała u władzy przez kolejnych sześć lat.

Słuchacze wydawali się urzeczeni moimi słowami, co było dla mnie swego rodzaju zaskoczeniem, a gdy skończyłam mówić, zadano mi wiele wnikliwych pytań. Jedną z pierwszych osób, które zabrały głos, była młoda kobieta, która zaczęła od podziękowania mi za to, że „nie wygłosiłam kolejnej niedorzecznej przemowy w stylu »możecie mieć wszystko«”. Najwyraźniej miała już okazję usłyszeć wiele takich prelekcji i podchodziła do nich z głęboką rezerwą. Większość młodych kobiet obecnych na sali miała zamiar jakoś połączyć kariery i życie rodzinne, ale już na wyjściu były lepiej zorientowane niż ja, która w wieku 25 lat zakładałam po prostu, że zdołam w pełni poświęcić się sprawom zawodowym, a mąż i rodzina w magiczny sposób się do tego dostosują. Niezależnie od tego, jak wiele osiągnęli moi słuchacze w tak młodym wieku, obecne w tym pomieszczeniu kobiety już przewidywały, podobnie jak spora część siedzących tam mężczyzn, że godzenie życia zawodowego i rodzinnego będzie najprawdopodobniej trudne, choć powinno też przynosić sporo satysfakcji. Moja publiczność chciała się dowiedzieć czegoś więcej na temat doświadczeń i kompromisów od osób, które miały już okazję wcielić w życie taką ekwilibrystykę. Słuchacze oczekiwali opinii lub porad, które pozwoliłyby im zaplanować czekającą ich podróż (lub przynajmniej pomogłyby im przygotować się na to, co mieli przed sobą).

Mniej więcej w tym samym okresie zauważyłam, że reakcje przedstawicieli starszego pokolenia, a więc mężczyzn i kobiet bliższych mi pod względem wieku, różnią się od podejścia dwudziestoparolatków. Kilka miesięcy później uświadomiłam sobie, że istotą problemu nie był mój powrót do pracy na uniwersytecie jako takiej, ale powrót do domu ze względu na dzieci. Gdy w Princeton i Nowym Jorku pytano, dlaczego wróciłam do działalności dydaktycznej, mogłam po prostu odpowiedzieć, że mój dwuletni urlop, jakiego udzielała uczelnia pracownikom zaangażowanym w działalność w administracji publicznej, dobiegł końca (przecież Larry Summers też zrezygnował po dwóch latach z podobnej posady, żeby wrócić do pracy wykładowcy na Harvardzie). Ja jednak podkreślałam, że w podjęciu tej decyzji równie istotne okazały się względy rodzinne. Jako dziekan w Woodrow Wilson School zawsze kładłam nacisk na to, że wychodzę do domu o 18.00, żeby zjeść kolację z najbliższymi, a oprócz tego muszę zmieniać swój harmonogram pracy tak, aby dało się go dopasować do szkolnych wydarzeń sportowych moich dzieci lub wywiadówek. Słysząc pytania o to, dlaczego odeszłam z Departamentu Stanu, wypowiadałam się w podobnym tonie: „Mamy dwóch nastoletnich synów, którzy zdecydowanie potrzebują obecności rodziców i będą z nami jeszcze tylko przez kilka lat”.

I nagle okazywało się, że moi rozmówcy zaczynają mnie postrzegać w zupełnie innym świetle. Spotykałam się z bardzo zróżnicowanymi reakcjami, począwszy od: „Jaka szkoda, że musiałaś zrezygnować z Waszyngtonu…”, poprzez: „Sądzę, że nie należy uogólniać na podstawie twoich doświadczeń. W moim przypadku ustępstwa nie były wcale konieczne, a moje dzieci wyrosły na wspaniałych ludzi”, aż po rozmaite, drobne sygnały świadczące o tym, że osoba, z którą rozmawiam, stara się ponownie ocenić, czy jestem prawdziwym „graczem”.

Najkrócej rzecz ujmując, chociaż wciąż pracowałam na cały etat jako profesor z gwarancją zatrudnienia, nagle zostałam zaszufladkowana i spotykałam się z pewnym lekceważeniem. Byłam postrzegana jako kolejna z wielu utalentowanych i świetnie wykształconych pań, które na początku kariery zapowiadały się niezwykle obiecująco i zdołały odnieść pewien sukces, ale później postanowiły wybrać mniej wymagające stanowisko, pracę na niepełny etat lub całkowitą rezygnację z życia zawodowego, żeby mieć więcej czasu na obowiązki opiekuńcze. Raz za razem odnosiłam wrażenie, że nie sprostałam oczekiwaniom wielu obecnych w moim życiu osób (starszych ode mnie kobiet, moich rówieśników obojga płci, a także niektórych spośród moich przyjaciół), które w jakiś sposób zaangażowały się w rozwój mojej kariery.

Przez całe życie stałam po przeciwnej stronie barykady. To ja byłam tą kobietą, która uśmiechała się z ledwie dostrzegalną wyższością, gdy inne panie wyznawały, że postanowiły odpocząć przez jakiś czas od pracy i zostać w domu bądź zdecydowały się obrać inną, mniej wymagającą ścieżkę kariery, żeby móc poświęcić więcej uwagi rodzinie. To ja byłam osobą spotykającą się z coraz mniejszą grupą przyjaciółek z czasów college’u i studiów prawniczych, które obiecały nigdy nie rezygnować z dążeń zawodowych, a teraz gratulowały sobie dochowania wierności feministycznym ideałom. To ja mówiłam swoim studentkom, że człowiek może mieć wszystko i robić wszystko, bez względu na to, jaką pracę wykonuje. W ten sposób sama nieświadomie przyczyniałam się do tego, że panie czuły, iż to one są winne, gdy nie były w stanie pogodzić stuprocentowego oddania pracy i wspinaczki po szczeblach kariery w tempie dorównującym postępom mężczyzn z dbaniem o rodzinę i zajmowaniem się obowiązkami domowymi (że nie wspomnę już o troszczeniu się przy tym o zachowanie szczupłej sylwetki i atrakcyjnego wyglądu). Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym głębsze zyskiwałam przekonanie o tym, jak poważnym błędem jest to, że nikt mentalnie nie wspiera (ani tym bardziej nie chwali) milionów kobiet i coraz liczniejszej grupy mężczyzn podejmujących decyzje podobne do mojej i utrzymujących, iż sukces zawodowy nie jest jedynym wyznacznikiem szczęścia człowieka i jego osiągnięć.

W 2012 roku opisałam tę kwestię na łamach czasopisma „The Atlantic”, przelewając na papier krążące po mojej głowie spostrzeżenia na temat kobiet i pracy. Artykuł nosił tytuł Why Women Still Can’t Have It All (Dlaczego kobiety wciąż nie mogą mieć wszystkiego) – już wkrótce miałam pożałować takiego doboru słów, ale pomógł on sprzedać zdecydowanie więcej egzemplarzy czasopisma niż bardziej precyzyjny, ale mniej chwytliwy tytuł: Why Working Mothers Need Better Choices to Be Able to Stay in the Pool and Make It to the Top (Dlaczego pracujące matki powinny stawać przed lepszymi wyborami, żeby móc się utrzymać na rynku pracy i osiągnąć tam sukces). Po pięciu dniach strona internetowa z moim artykułem odnotowała ponad 400 tysięcy odsłon; tydzień później ta liczba wzrosła do miliona. Dziś jest to jeden z najbardziej poczytnych artykułów w 150-letniej historii „The Atlantic” – został wyświetlony mniej więcej 2 700 000 razy¹. Wyglądało na to, że spora cześć kobiet i coraz liczniejsza grupa mężczyzn najwyraźniej chciała rozpocząć kolejny etap liczącej już 50 lat dyskusji o tym, co tak naprawdę oznacza prawdziwa równość między mężczyznami a kobietami.

W kolejnych miesiącach otrzymałam setki e-maili od osób poruszonych moimi słowami. Jessica Davis-Ganao, wychowująca dwójkę małych dzieci (w tym jedno z chorobą genetyczną) i próbująca zdobyć na uczelni posadę z gwarancją zatrudnienia, napisała: „Właśnie przeczytałam pani artykuł w The Atlantic i musiałam zamknąć się w swoim pokoju, gdyż nie byłam w stanie powstrzymać łez. Przedstawiła pani zmagania, które są moim udziałem od kilku lat”². Inny komentarz, który utkwił mi w pamięci, został napisany przez kobietę, która stwierdziła, że moje słowa „stały się dla niej przyzwoleniem”, by zrezygnować na jakiś czas z pracy i zostać z dziećmi w domu – było to coś, na czym naprawdę jej zależało, ale wcześniej nie miała odwagi zdecydować się na taki krok.

Nie wszyscy odebrali jednak mój artykuł tak pozytywnie. Zostałam oskarżona o podsycanie „plutokratycznego” feminizmu. Zarzucano mi, że skupiam się wyłącznie na problemach, z jakimi zmagają się kobiety, które podobnie jak ja należą do klasy wyższej i dysponują sporą władzą. Część krytyków nie zgadzała się z samą koncepcją głoszącą, że można „mieć wszystko”, nazywając perfekcjonistycznym szaleństwem marzenia o tym, by robić zawrotną karierę i być w tym czasie w pełni zaangażowanym rodzicem. Inni przeciwnicy twierdzili, że mój artykuł zaszkodzi temu, co udało się osiągnąć za sprawą wieloletniej, ciężkiej walki, czyli historycznym zdobyczom w kwestii miejsca zajmowanego przez kobiety w obszarze zawodowym.

Wkrótce stanęłam przed szansą, żeby zetknąć się osobiście zarówno z krytyką, jak i pochwałami – zaczęłam podróżować po kraju, wygłaszać prelekcje, słuchać pytań i próbować udzielać na nie odpowiedzi. Stopniowo zdołałam się wyzwolić z całego zestawu głęboko zakorzenionych założeń dotyczących tego, co jest wartościowe, ważne, słuszne i naturalne. Ten proces przypominał wizytę u optometrysty – podczas której kolejne zmiany soczewek sprawiają, że litery na odległej planszy robią się mniej lub bardziej wyraźne, aż wreszcie po jakimś czasie to, co było kompletnie rozmazane, staje się ostre i zaskakująco wyraźne.

Pionierki ruchu feministycznego, takie jak Betty Friedan i Gloria Steinem, przełamywały ograniczające kobiety stereotypy, które zamykały je w świecie, gdzie ich tożsamość konstruuje się niemal wyłącznie na podstawie ich relacji z innymi ludźmi – liczy się jedynie bycie czyjąś córką, siostrą, żoną czy matką. Ruch, kierowany przez Friedan i Steinem, a czerpiący z dziewiętnastowiecznych dokonań Susan B. Anthony, Elizabeth Cady Stanton oraz współpracujących z nimi rewolucjonistek, należy do najważniejszych dwudziestowiecznych inicjatyw związanych z walką o wolność, wraz z ruchem praw obywatelskich, globalnym ruchem praw człowieka, ruchem antykolonialnym i ruchem walki o prawa homoseksualistów.

Ruch feministyczny nie doprowadził jednak swoich działań do końca – ta uwaga dotyczy wielu kwestii. Zaczął się już XXI wiek, a ja coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że zapewnienie kobietom możliwości robienia dalszych postępów oznacza rozprawienie się z nowym zestawem stereotypów i założeń, które dotyczą nie tylko pań, ale również panów. Dalszy rozwój wiąże się z zakwestionowaniem zdecydowanie szerszego zakresu popularnych przekonań dotyczących tego, co i dlaczego cenimy, co jest miarą sukcesu, jakie są fundamenty ludzkiej natury i jak przedstawia się prawdziwe znaczenie równości. Postęp wymaga ponownej refleksji nad wszystkim, co nas otacza – od środowiska pracy i etapów życia począwszy, na stylach przywództwa skończywszy.

Chciałabym, żebyśmy żyli w społeczeństwie, w którym każdy z nas mógłby się cieszyć satysfakcjonującą karierą lub po prostu dobrą pracą z porządną pensją (jeśli taki byłby jego wybór), a także życiem osobistym, które zapewni mu głębokie zadowolenie wynikające z darzenia innych miłością i otaczania ich troską. Mam nadzieję, że ta książka pomoże nam ruszyć w tym kierunku.

Zachowajmy jednak jakąś metodyczność naszych działań. Jeśli chcemy dotrzeć do przedstawionego właśnie celu, zacznijmy od otaczającego świata, który dla wielu z nas wcale nie przedstawia się tak, jak byśmy sobie tego życzyli.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: