Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niedziela, 4 stycznia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
16 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niedziela, 4 stycznia - ebook

Słoneczny poranek. Lucien wychodzi z domu, by wziąć udział w antyrządowej manifestacji. Myśli o matce, która została w wiosce, o Cudzoziemce, która przyjechała napisać kolejny reportaż na temat biednego kraju, o młodszym bracie, który wierzy tylko w siłę. 

Wielość głosów oraz spojrzeń i – jedność miejsca: Port-au-Prince, stolica Haiti. Z sekwencji nakładających się obrazów wyłania się historia kilku ludzkich losów i wizja pękniętego kraju, w którym współistnieją upokorzenie i duma, nędza i marzenia o wolności, przemoc i piękno.

Powieść, napisana w geście sprzeciwu po krwawo stłumionych demonstracjach przeciw reżimowi Aristide’a i dedykowana ich uczestnikom, ukazuje dziś swą uniwersalną moc.  

Lyonel Trouillot (ur. 1956 r.) jest jednym z najwybitniejszych pisarzy haitańskich. Autor wierszy, esejów i kilkunastu powieści. Znany z zaangażowania politycznego, otwarcie występował przeciw reżimowi Aristide’a. W swojej twórczości powieściopisarskiej i publicystyce porusza problem nierówności społecznych i kwestie polityczne. Ostro krytykuje uzależnienie Haiti od rządów zagranicznych państw i pomocy międzynarodowej, które nasiliło się po trzęsieniu ziemi w 2010 roku. Pisze po kreolsku i francusku. Mieszka w stolicy Haiti, Port-au-Prince. Powieść Niedziela, 4 stycznia w 2015 roku została przeniesiona na ekran przez François Marthoureta. 

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65271-18-1
Rozmiar pliku: 900 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Stu­dent scho­dził ze wzgó­rza, piesz­cząc sto­pa­mi zie­mię, żeby nie zbu­dzić bra­ta, któ­ry spał jesz­cze we wspól­nej izbie, z gło­wą pod po­dusz­ką, ssąc kciuk z ura­do­wa­ną bu­zią, na któ­rej ma­lo­wał się cały spo­kój świa­ta, po­kój trwa­ły jak czas dzie­ciń­stwa i tak samo kru­chy, po­kój wy­ję­ty z kon­tek­stu na tej aniel­skiej twa­rzy jak­by z in­ne­go wy­mia­ru, któ­ra kłó­ci­ła się z resz­tą cia­ła, ra­mio­na­mi, tor­sem, no­ga­mi, cia­ła po­kry­te­go aż po po­de­szwy stóp krzy­kli­wy­mi ta­tu­aża­mi i slo­ga­na­mi: Gu­eva­ra, Wy­clef Jean, Tim Dun­can, sho­ot to kill, ko­bie­ty to suki, szczu­ry zdy­cha­ją w no­rze, chcę wszyst­kie­go, pe­ace and love. Prze­bu­dze­nia były bo­le­sne, gwał­tow­ne i stu­dent nie miał ser­ca to­czyć bo­jów z tym cia­łem – książ­ką i wi­do­wi­skiem, w któ­rym wszyst­ko prze­czy­ło so­bie na­wza­jem.

Nie na­le­ża­ło też bu­dzić są­sia­dów: dwóch dziew­czy­nek, nie­zmien­nie w majt­kach, bez wzglę­du na porę, któ­re za­czy­na­ły się okła­dać pię­ścia­mi, gdy tyl­ko otwo­rzy­ły oczy, za­do­wa­la­ły się re­mi­sem, ob­ra­ca­jąc swój gniew prze­ciw­ko pół­na­gie­mu chłop­cu, w sa­mej pod­ko­szul­ce bar­wy jego smar­ków, a ten wy­da­wał z sie­bie prze­raź­li­we wrza­ski, uprze­dza­jąc fak­ty, jesz­cze przed pierw­szym po­licz­kiem, kon­ty­nu­ował w trak­cie man­ta, krzy­czał co­raz gło­śniej, aż w koń­cu wy­ry­wał ze snu mat­kę, o ko­ści­stym cie­le, skó­rze na­pię­tej od bie­dy, wiecz­nie w złym hu­mo­rze, któ­ra wpa­da­ła po­mię­dzy nich boso, w noc­nej ko­szu­li, jej dło­nie mia­ły okre­ślo­ny cię­żar, i za­czy­na­ła okła­dać wszyst­kich, też wrzesz­cząc, tak że nie było wia­do­mo, kto był tu ka­tem, a kto jego ofia­rą.

Dziew­czyn­ki jesz­cze spa­ły, a stu­dent scho­dził ze wzgó­rza nie ro­biąc ha­ła­su, my­śląc, że gdy­by kie­dyś miał na­pi­sać po­wieść, jej głów­nym bo­ha­te­rem uczy­nił­by ci­szę, by­ła­by to książ­ka spoj­rzeń, uni­ka­ją­ca dźwię­ków. Któ­ry z prze­chod­niów ze­chciał­by mu uwie­rzyć, gdy­by wy­znał, że tego dnia już czu­je się szczę­śli­wy, że nie ocze­ku­je żad­ne­go wiel­kie­go szczę­ścia: jed­na myśl o Er­ne­sti­ne, dru­ga o Cu­dzo­ziem­ce, a trze­cia o mo­rzu, kie­dy scho­dzi ze wzgó­rza, nie my­śląc już o ni­czym wię­cej, o do­bru ani złu, na­wet o swo­im ży­ciu, któ­re na­ra­zi na nie­bez­pie­czeń­stwo, cie­sząc się tyl­ko tym, że ina­czej niż wczo­raj, dziś rano świe­ci słoń­ce. Ła­god­ne gru­dnio­we słoń­ce, któ­re nie pali mó­zgu jak bez­li­to­sne pro­mie­nie trud­nych mie­się­cy, wrze­śnia i paź­dzier­ni­ka, gdy trze­ba do­peł­nić for­mal­no­ści i uiścić opła­ty. Lu­bił gru­dnio­we słoń­ce, któ­re wsta­wa­ło lek­kie, jak­by nie mia­ło nic wspól­ne­go z gwał­tow­nym wzro­stem cen, z po­cząt­kiem roku aka­de­mic­kie­go, z wy­dat­ka­mi na ży­cie w ostat­nich mie­sią­cach i z wy­jąt­ko­wo trud­nym po­wro­tem do drze­wa we wrze­śnio­wej spie­ko­cie, po­wro­tem do dzie­ciń­stwa, do pierw­szych sym­pa­tii, któ­re z cza­sem zmie­ni­ły się w krzep­kie chłop­ki o no­gach pa­łą­ko­wa­tych jak nogi Pe­légo, o gło­sach ab­sol­wen­tek szko­ły pod­sta­wo­wej, gło­sach, w któ­rych sły­chać nie­uf­ność i wy­rzut, sza­cu­nek dla do­ko­nań i nie­na­wiść do zdraj­cy, gło­sach, któ­re nie chcą ni­cze­go zro­zu­mieć, przy­po­mi­na­jąc mu, że gdy mia­ły­śmy sie­dem lat, po­do­ba­ły­śmy ci się i pod­stęp­nie wy­cze­ki­wa­łeś chwi­li, gdy nie bę­dzie ro­dzi­ców, by nas do­ty­kać w za­ka­za­ne miej­sca, dla za­ba­wy, ale też z po­żą­da­nia. Jak­że bo­le­sne były te nie­uchron­ne spo­tka­nia z dziew­czę­ta­mi z mi­nio­nych lat, ża­ło­sne i peł­ne złud­nych ocze­ki­wań, opar­tych na wspo­mnie­niach, ich lek­kość na czub­kach pier­si, ich wy­cią­gnię­te ra­mio­na w głę­bi oczu, bie­da ule­głych, lecz nie­win­nych wład­czyń, któ­re z nim roz­ma­wia­ły, jak­by to była gra: po­każ ręce, oka­zy­wa­ły dy­stans: tak bar­dzo się zmie­ni­ły, w koń­cu zre­zy­gno­wa­ne stwier­dza­ły: masz dło­nie fi­lo­zo­fa, i po­mi­ja­ły całą resz­tę mil­cze­niem. Ach! Jak­że ra­do­sne by­ły­by te spo­tka­nia, gdy­by nie czy­tał w ich oczach: czuć cię wiel­kim mia­stem, dla­cze­go nas zo­sta­wi­łeś? Gdy­by on sam nie za­da­wał so­bie py­ta­nia, ja­kim był­by do­ro­słym, gdy­by… I chwi­la szcze­gól­nie przy­kra, gdy mat­ka sie­dzą­ca na ta­bo­re­cie, z dłoń­mi sple­cio­ny­mi na la­sce, śle­pa i świe­tli­sta, nad­sta­wia­ją­ca ucha, by śle­dzić każ­dy jego gest, py­ta­ła, co sły­chać u ma­łe­go. A on nie wie­dział, co wła­ści­wie po­wie­dzieć, świa­do­my, że mimo pust­ki w oczach ona jed­nak do­strze­ga roz­mia­ry nie­szczę­ścia, że jej ból i nie­po­kój bez więk­sze­go wy­sił­ku prze­ni­ka­ją mur za­ćmy, ale igra­ją z kłam­stwem, żeby ją uchro­nić, po­zwo­lić się łu­dzić. Lu­cien, chcę wie­dzieć, co sły­chać u ma­łe­go! A on nie znaj­do­wał do­brej od­po­wie­dzi, źle grał rolę po­słań­ca, tra­cił twarz w ob­li­czu Śle­pej, wie­dział, że jest nagi, szu­kał cie­nia i za­kry­wał twarz dłoń­mi „fi­lo­zo­fa”, ucie­kał w mil­cze­nie, mó­wił so­bie w du­chu. Ach, Er­ne­sti­ne Sa­int-Hi­la­ire, nie tyl­ko two­je oczy prze­sta­ły co­kol­wiek wi­dzieć! Bo na próż­no na­le­gasz, stu­ka­jąc la­ską w zie­mię. I na próż­no wo­łasz: Ja, czar­na, Er­ne­sti­ne Sa­int-Hi­la­ire, chcę wie­dzieć, co sły­chać u ma­łe­go! Co się sta­ło, już się nie od­sta­nie. Za­milcz, mat­ko, niech za­pad­nie ci­sza. To było tak daw­no, że mały szyb­ko do­rósł w slum­sach Port-au-Prin­ce. To było tak daw­no, że mały nie chce już sły­szeć o mat­ce ani o Pła­sko­wy­żu Cen­tral­nym. Tak daw­no, że mały, jego gło­wa, cia­ło, ma­rze­nia i brak ma­rzeń po­zo­sta­wi­ły cię w dali, czci­god­ną i przy­wią­za­ną do za­mierz­chłej hi­sto­rii, przy­bi­tą jak re­li­kwia do uschnię­tych ga­łę­zi two­je­go drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne­go. Er­ne­sti­ne Sa­int-Hi­la­ire, nie mam ci nic do po­wie­dze­nia! A mat­ka – Ja, czar­na, Er­ne­sti­ne Sa­int-Hi­la­ire, po­sła­łam dzie­ci do szko­ły w Port-au-Prin­ce – któ­ra ni­g­dy nie po­wie­dzia­ła sło­wa o słoń­cu, o księ­ży­cu, po­ran­ku, su­szy, desz­czu, za­le­tach ko­ro­daj­ne­go kro­cie­nia bez zbęd­nej em­fa­zy, ja, czar­na, Er­ne­sti­ne Sa­int-Hi­la­ire, któ­ra ni­g­dy nie umia­ła się po­go­dzić z ci­szą i za­bie­ra­ła głos, jak­by mu­sia­ła od­pra­wić eg­zor­cy­zmy, szpe­ra­ła w swo­im ko­szy­ku prawd, szu­ka­jąc ję­zy­ka na­dziei, mowy zło­żo­nej na dnie, zdol­nej za­że­gnać nie­szczę­ście dzię­ki ta­jem­nym for­mu­łom i ob­ra­zom: zło za­wsze słu­ży ja­kie­muś do­bru, trze­ba spoj­rzeć na dru­gą stro­nę me­da­lu, kie­dy bę­dzie­cie mie­li do­brą pra­cę… po­pa­da­ła w zwąt­pie­nie, bez­wied­nie po­ty­ka­ła się o mowę pła­ską, przy­ziem­ną, bez wy­ra­zu, mam­ro­ta­ła i prze­gry­wa­ła ba­ta­lię z roz­pa­czą: w Port-au-Prin­ce jest za dużo no­wi­nek, mały so­bie z tym wszyst­kim nie po­ra­dzi, po­win­nam była go tu­taj za­trzy­mać, lecz co mia­ła­bym ro­bić z jed­nym, któ­ry po­tra­fi czy­tać, i dru­gim, któ­ry tu we­ge­tu­je! A stu­dent za­kry­wał twarz, od­wra­cał się do Śle­pej ple­ca­mi: Er­ne­sti­ne Sa­int-Hi­la­ire, tak mi źle, gdy się uża­lasz! Lecz ty nie mo­żesz prze­stać, prze­ma­wiasz na próż­no, przy­gnie­cio­na po­raż­ką i pro­sta jak duma, szu­kasz wy­tłu­ma­cze­nia, lo­gi­ki, mea cul­pa: I wiecz­nie ta prze­moc, o któ­rej mó­wią w ra­diu! Są­sie­dzi mi po­wta­rza­ją, ja nie mam tran­zy­sto­ra, sta­le mó­wią o śmier­ci. Mały nie po­ra­dzi so­bie z tą prze­mo­cą, pa­mię­tasz, za­wsze był taki ła­god­ny… A stu­dent miał chęć krzyk­nąć, że czte­ry lata róż­ni­cy to za mało, by za­jąć się młod­szym bra­tem, boli go, że ni­g­dy nie spy­ta­ła: a co u cie­bie, Lu­cien?, tyl­ko za­wsze: ile ci jesz­cze zo­sta­ło do koń­ca? Zresz­tą, pal li­cho, tak cię ko­cham, Er­ne­sti­ne Sa­int-Hi­la­ire, ale czy w tej za­pa­dłej wio­sce, o któ­rej mały chce jak naj­szyb­ciej za­po­mnieć, nie wy­pru­wa­cie so­bie żył dla garst­ki fa­so­li i paru kolb ku­ku­ry­dzy? A Er­ne­sti­ne, znów sil­na, mó­wiąc o rze­czach, na któ­rych się zna, o okru­cień­stwie tej zie­mi, na któ­rej do­brze się czu­je, o swo­jej oko­li­cy, od­wiecz­nej i nie­zby­wal­nej: Tak, wy­pru­wa­my żyły i nisz­czy­my ręce. Idź, Lu­cien, i po­wiedz to swo­im pro­fe­so­rom, któ­rzy wszyst­ko wie­dzą! My tu­taj my­śli­my w bar­dzo pro­sty spo­sób. Po­słu­chaj, co ci mówi Er­ne­sti­ne Sa­int-Hi­la­ire. Ja, czar­na, wiem, co mó­wię. Tu­taj jest oczy­wi­ste jak czy­sta woda w dzba­nie, że ten czy tam­ten na pew­no ju­tro umrze: są­siad stra­cił cie­la­ka, a za­pi­sa­no w na­szych oby­cza­jach, że tru­ci­ciel musi sam za­sma­ko­wać go­ry­czy tru­ci­zny. Tu­taj jest ja­sne jak świa­tło po­ran­ka w Nie­dzie­lę Wiel­ka­noc­ną, że nie­mow­lę, któ­re ga­wo­rzy w środ­ku pory su­chej, nie skosz­tu­je wody desz­czo­wej, bo zwa­śnio­ne ro­dzi­ny wciąż się nie po­go­dzi­ły, a tak czy owak wie­le no­wo­rod­ków umrze. Mamy tu­taj za­sa­dy, a na­sze my­śli są ja­sne!W SE­RII LI­TE­RAC­KIEJ KA­RAK­TE­RU UKA­ZA­ŁY SIĘ:

Ala­in Ma­banc­kou, Kie­lo­nek

Ta­har Ben Jel­lo­un, To ośle­pia­ją­ce, nie­obec­ne świa­tło

Lyonel Tro­uil­lot, Dzie­ci bo­ha­te­rów

Yoko Ta­wa­da, Fru­wa­ją­ca du­sza

Ala­in Ma­banc­kou, Afri­can Psy­cho

Mia Co­uto, Lu­na­tycz­na kra­ina

Hi­ro­mi Ka­wa­ka­mi, Na­dep­nę­łam na węża

Ala­in Ma­banc­kou, Black ba­zar

Hi­ro­mi Ka­wa­ka­mi, Ma­na­zu­ru

Dany La­fer­rière, Kraj bez ka­pe­lu­sza

Kos­si Efo­ui, Wi­taj­cie, po­wra­ca­ją­ce wid­ma

Ala­in Ma­banc­kou, Ju­tro skoń­czę dwa­dzie­ścia lat

On­dja­ki, Bab­cia 19 i so­wiec­ki se­kret

Ta­har Ben Jel­lo­un, Dziec­ko pia­sku

Ta­har Ben Jel­lo­un, Świę­ta noc

Il­jas Chu­ri, Jalo

Ala­in Ma­banc­kou, Zwie­rze­nia je­żo­zwie­rza

Ka­mel Da­oud, Spra­wa Meur­saul­ta

Se­ria li­te­rac­ka Ka­rak­te­ru: Naj­wy­bit­niej­sze książ­ki z ca­łe­go świa­ta. Cza­sem wy­ma­ga­ją­ce. Za­wsze war­to­ścio­we.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: