Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niewinni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niewinni - ebook

Jedna z powieści psychologiczno-obyczajowych Georges'a Simenona.

 

Dwadzieścia lat wspólnego życia Annette i Georges’a Célerinów przerwał

nagły wypadek. Annette zginęła pod kołami samochodu, przebiegając przez jezdnię. Dziwne było miejsce tego zdarzenia - ulica Washingtona. Czego szukała tam żona Célerina, policja nie ustaliła. Ale Georges - szacowny jubiler, prowadzący ze wspólnikiem renomowany zakład - chciałby tego dociec. Bo analizując kolejne lata szczęśliwego - jego zdaniem - małżeństwa, powoli dochodzi do wniosku, że tak naprawdę nie znał własnej żony...

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-27673-2
Rozmiar pliku: 380 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Nawet ta marcowa mżawka, która siąpiła od godziny, miała swój urok, bo za jej sprawą atelier zyskiwało swoisty, bardziej intymny koloryt. Czarne dachy Paryża znów miały ten granatowy połysk, a od szarego nieba biła osobliwa poświata.

Célerin, którego bliżsi znajomi nazywali panem Georges’em, stał przed deską kreślarską, precyzyjnie rysując kontury klejnotu, który już od dawna pragnął zrobić. Był to oset z trzech różnych rodzajów złota. Pan Georges wpadł na ten pomysł, kiedy zobaczył na wystawie sklepu pewien obraz.

Z ust, jak prawie zawsze, wystawał mu zagasły papieros, a on podśpiewywał kawałki starych piosenek, z których pamiętał już tylko strzępy.

Jules Daven, najstarszy z jego robotników, stał pochylony nad warsztatem, na którym leżały precyzyjne narzędzia. Były miniaturowe i ktoś mógłby uznać je za dziecięce zabawki: dłuta, pilniki, szczypce, szczypce do obciskania, przecinaki, zakuwniki, piłki, rylce, nożyki, gwintownice...

W ręku trzymał tak mały palnik, że płomień wyglądał jak niebieska nić.

Jego kolega, Létang, czterdziestodziewięciolatek, który miał siedmioro dzieci i którego żona po raz ósmy była w ciąży, ciął sztabkę złota na cienkie płatki.

Tymczasem Pierrot, pracujący z nimi od niedawna, polerował pierścionek, w którym właśnie oprawiono kamień.

Oszklone drzwi były zamknięte, co oznaczało, że w sklepie jest klient albo klientka, ale to już była sprawa pani Coutance.

Nie był to typowy sklep, ponieważ lokal mieścił się na najwyższym piętrze starej kamienicy przy ulicy Sévigné.

Wystrój był jednak dość typowy — kontuar z jasnego drewna, pod ścianami gabloty, w których eksponowano biżuterię.

Célerin czuł się szczęśliwy, pogodzony ze sobą i z innymi.

Przez dziesięć lat pracował u znanego jubilera przy ulicy Saint-Honoré. Brassier, jego kolega, który był tam sprzedawcą, dostał spory spadek i zaproponował mu, żeby wspólnie założyli własny interes.

Oczywiście to Brassier, jako główny inwestor, miał w spółce większe udziały, ale już od szesnastu lat zgodnie współpracowali.

Brassier zajmował się sprzedażą biżuterii sklepom jubilerskim i zbierał zamówienia. Na ulicę Sévigné tylko zaglądał. Pracownia była królestwem Célerina.

Panowała tam swobodna, przyjazna atmosfera, a młodego Pierrota dość często wysyłano do pobliskiego bistro po butelkę beaujolais.

Jeśli chodzi o czeladnika, Davena, który nie awansował, chociaż miał już pięćdziesiąt cztery lata, to można go nazwać firmowym komikiem, bo zawsze miał na podorędziu jakąś zabawną historyjkę.

Czy naprawdę wiemy, kiedy jesteśmy szczęśliwi? Célerin gotów był przysiąc, że jest szczęśliwy i że nic nie zdoła zakłócić tego szczęścia. Pracował w zawodzie, który kochał, nie musiał przejmować się humorami szefa, a żona i dzieci nie przysparzały mu trosk.

Był w sile wieku i nie cierpiał na żadną z dolegliwości, których przybywa z biegiem lat.

Zza drzwi dobiegały głosy, teraz lekko podniesione. Drzwi wejściowe skrzypnęły, otwierając się, ale wciąż toczył się dialog między głosem piskliwym i nieco stłumionym głosem pani Coutance, choć klientka stała już w progu.

— Idę o zakład, że to Papinka — mruknął pod nosem Daven.

Nazywała się Papin, a przedstawiając się, zwykła mówić „wdowa Papin”.

Była bardzo bogata. Należała do ich najlepszych klientek, ale jak nikt inny potrafiła zatruwać im życie.

W końcu drzwi się zamknęły. Zaraz potem te szklane, między sklepem a pracownią, otworzyły się i stanęła w nich ledwie żywa pani Coutance.

— To Papinka — potwierdziła domysły Davena.

Pani Coutance dobiegała czterdziestki. Jej mąż zmarł bardzo młodo. Pulchna, miała okrągłą dziecięcą buzię, z której nigdy nie znikał uśmiech.

— Tym razem chodziło o kameę...

Podała drobiazg Célerinowi, który dokładnie go obejrzał.

— Piękna sztuka, prawdopodobnie z epoki napoleońskiej. Sądząc po finezji i staranności wykonania, to wyrób jednego z wybitnych mistrzów tamtych czasów. Zastanawiam się nawet, czy to nie portret Józefiny de Beauharnais... Co chce z tym zrobić?

— Wymienić oprawę.

— Przecież oprawa jest z epoki i znacznie podnosi wartość kamei.

— Próbowałam jej to wytłumaczyć, ale wiecie, jaka jest...„Mam dość tych wszystkich staroci...”

I tak bogata, odziedziczyła biżuterię po starej ciotce, która gromadziła klejnoty przez całe życie.

A teraz chciała to wszystko zmodernizować, za nowoczesne zaś uważała to, co było w modzie około roku 1900. Długo dyskutowała o każdym drobiazgu, mówiąc piskliwym głosem. Jej twarz miała malinową barwę — wszystko przez dziwaczny makijaż. Zawsze też nosiła kapelusz z cekinami.

Nazywała się Papin — trudno, tak musiało zostać, skoro wyszła za Papina od łożysk kulkowych, ale starała się, żeby wszyscy wiedzieli, że z domu jest Helene de Molincourt, podobnie jak dbała, żeby pamiętano, że owdowiała.

Na wizytówkach i papeterii pod nazwiskiem Papin widniała wzmianka: z domu Molincourt w Cher.

Daven doskonale potrafił ją przedrzeźniać. Umiał nawet naśladować jej głos. Położył kameę na stoliku przed sobą. W pracowni nie było sejfu. Sztabki złota i platyny, szlachetne i półszlachetne kamienie leżały na półkach i przez tych kilkanaście lat nie zdarzyło się, żeby cokolwiek zniknęło.

Zadzwonił dzwonek do drzwi. Na emaliowanej tabliczce widniał napis: Prosimy wchodzić bez dzwonienia, jednak tym razem ktoś użył dzwonka. Ze swojego miejsca Célerin najpierw zobaczył policyjne kepi, i od razu pomyślał, że znów każą mu przeparkować samochód.

Policjant pokasływał, rozglądając się po sklepie. W końcu podszedł do drzwi pracowni, więc złotnik zdecydował się zrobić kilka kroków w jego stronę.

— Czy zastałem tu niejakiego pana Célerin?... Georges’a Célerin.

— To ja... Znowu w sprawie samochodu?

— Nie, proszę pana. Nie pracuję w tej dzielnicy i nie zajmuję się sprawami drogówki... Brygadier Fernaud z komisariatu VIII dzielnicy...

Nieco zakłopotany, z wyraźnym zaskoczeniem rozglądał się po pracowni, jakby nigdy nie widział podobnego miejsca.

— Czy moglibyśmy przejść do pańskiego gabinetu?

— Nie mam gabinetu... Możemy rozmawiać przy moich kolegach. O co chodzi?

Policjant skinął głową.

— Muszę panu przekazać złą wiadomość, panie Célerin... Jest pan małżonkiem Annette-Marie-Stéphanie Célerin...

— Tak, to moja żona...

— Zdarzył się wypadek...

— Jaki wypadek?

— Pańską żonę potrąciła ciężarówka, na ulicy Washingtona...

— Jest pan pewien, że nie zaszła pomyłka?... Żona bardzo rzadko bywa w okolicy Pól Elizejskich... Jest asystentką społeczną, jej rejon to Saint-Paul i Saint-Antoine...

— Jednak do wypadku doszło na ulicy Washingtona...

— Doznała poważnych obrażeń?

Brygadier Fernaud zniżył głos do szeptu:

— Zmarła tuż po przewiezieniu do szpitala Lariboisiere...

— Annette? Ona nie żyje?...

Oczy kolegów zwróciły się na niego. Ich osłupiałe twarze nie wyrażały współczucia ani żalu. Ta wiadomość była tak nagła i niespodziewana, że trudno było w nią uwierzyć.

— Chcę ją zobaczyć...

— W szpitalu czekają na pana. Potem przewiozą ciało do Instytutu Medycyny Sądowej.

Célerin założył marynarkę, którą w pracy zdejmował, żeby ubrać się w długi biały fartuch. Nie płakał. Jego twarz zastygła, jakby uważał, że okazywanie bólu nie ma sensu.

Dopiero w progu odwrócił się i powiedział coś, co jemu samemu wydało się żałosne:

— Wybaczcie, moje dzieci...

W budynku nie było windy. Schodzili z czwartego piętra po schodach — Célerin przodem, brygadier za nim.

— Może powinienem z panem iść — zaproponował brygadier.

— Chyba ma pan rację. Nie znam szpitali. Nikt z mojej rodziny poważnie nie chorował...

— Ma pan dzieci?

— Dwoje. Skąd pan wziął adres pracowni?

— Z dowodu pańskiej żony dowiedziałem się, że mieszkała przy bulwarze Beaumarchais... Przypuszczam, że i pan tam mieszka.

— No tak...

— Zastałem tam bardzo uprzejmą panią o obcym akcencie. Zapytałem, gdzie pana znajdę, a ona podała mi adres przy ulicy Sévigné...

— Powiedział jej pan, co się stało?

— Nie... Ma pan samochód?

Mały biały citroën stał na wprost budynku. Wsiedli do niego. Wciąż padało, ale ten deszcz wydawał się łagodniejszy, jaśniejszy niż w innych porach roku.

— Jak to się stało?

Brygadier spojrzał na Célerina z szacunkiem, jakby cierpienie czyniło go kimś wyjątkowym, jakby przydawało mu wielkości.

— Nie znam szczegółów... Na miejscu prowadzone są rutynowe czynności śledcze... Wiem tylko, co zeznał jeden z przechodniów, a potwierdził niejaki Manotti, właściciel sklepu warzywnego znajdującego się niemal na wprost miejsca, w którym doszło do wypadku... Proszę jechać w kierunku Dworca Północnego... Szpital znajduje się przy ulicy Ambroise-Paré.

— Moja żona przechodziła przez ulicę?

— Według obu świadków najprawdopodobniej wyszła z pobliskiego budynku, ale nie są zgodni co do tego, która to była kamienica. Najwyraźniej się spieszyła, szła bardzo szybko, prawie biegła. Jezdnia była mokra i śliska... Potknęła się i upadła... Samochód dostawczy nie zdołał w porę wyhamować, przetoczył się po ciele... Policjant natychmiast wezwał ambulans i lekarza... Jeszcze oddychała, ale miała zmiażdżoną klatkę piersiową...

— Czy zdążyła coś powiedzieć?

— Nie... Przepraszam, że to powiem, ale wymiotowała krwią... Lekarz, doktor Vigier, był w karetce. Postanowił niezwłocznie przewieźć ją do szpitala... Policjant, który był na miejscu wypadku, powiadomił komisariat. Na ulicę Washingtona udali się inspektorzy, a ja pojechałem do szpitala.

— Widział ją pan?

— Tak.

— Gdzie była?

— Na izbie przyjęć nie mieli wolnych łóżek, tylko w korytarzu, ale i tam leżała trójka rannych. Doktor Vigier wciąż przy niej był. „To jej dowód osobisty, jest tu adres — powiedział. — Trzeba powiadomić jej rodzinę”.

— Jak wyglądała?

— Tylko uniosłem prześcieradło, którym ją okryto...

— Nie, proszę nic więcej nie mówić...

Aż dziwne, że był taki spokojny, lodowato spokojny...

Wyprzedzał, przemykał z pasa na pas, aż dotarł przed szpital Lariboisiere.

— Trochę dalej... Na ostry dyżur...

W korytarzu, którego podłogę wyłożono żółtawą terakotą, młody lekarz udzielał pomocy staruszkowi, który tępo wpatrywał się w sufit. To spojrzenie wydawało się puste, jakby już martwe.

— My do doktora Vigier...

Célerin nie ruszył z miejsca, jakby nic do niego nie docierało. Pielęgniarka wskazała mu krzesło, proponując, żeby usiadł.

— Dziękuję — powiedział odruchowo.

Ale nie był pewien, czy powinien coś mówić. Jego świat runął. Otaczające go rzeczy i ludzie rozpłynęli się we mgle. Rozglądał się bezmyślnym wzrokiem.

Młody lekarz, który podszedł do niego z końca korytarza, wyciągnął rękę na powitanie.

— Pan Célerin?

— Tak.

— Nazywam się Vigier. To ja pojechałem na miejsce wypadku, na ulicę Washingtona, ale niestety od razu stwierdziłem, że nic już nie da się zrobić. Szczerze mówiąc, chyba lepiej, że zmarła na miejscu... Domyślam się, że nie życzy pan sobie, żebym podawał wszystkie medyczne szczegóły... Powiem więc tylko, że miała zmiażdżoną klatkę piersiową i brzuch.

— Czy mogę ją zobaczyć?

Lekarz uniósł płótno, odsłaniając twarz zmarłej. Prawdopodobnie już ją umyto, bo Célerin nie zauważył śladów krwi. Była niesłychanie spokojna.

Célerin najpierw dotknął dwoma palcami policzka żony, jakby chciał ją pogłaskać, potem pochylił się i musnął ustami alabastrowe czoło.

Vigier powiedział:

— Przyjadą, żeby zabrać ją do Instytutu Medycyny Sądowej, bo najprawdopodobniej nie da się uniknąć autopsji... Oddam panu jej torebkę. Pozwoliłem sobie do niej zajrzeć, żeby znaleźć dowód osobisty i ustalić adres... Od dawna byli państwo małżeństwem?

— Od dwudziestu lat... W przyszłym miesiącu obchodzilibyśmy dwudziestą rocznicę ślubu.

— Macie dzieci?

— Dwoje.

— Są dość duże, żeby zrozumieć, co się stało?

— Trudno powiedzieć... Starszy, syn, ma szesnaście lat, a córka czternaście i pół...

Furgonetka Instytutu Medycyny Sądowej zatrzymała się przed wejściem, a po chwili do szpitala weszli dwaj mężczyźni z noszami.

— Kogo zabieramy najpierw? — zapytał jeden z noszowych, pokazując łóżka.

A Célerin zapytał niepewnie:

— Co mam teraz zrobić?

— Najlepiej będzie, jeśli wróci pan do domu i powie dzieciom o tym wypadku. Zwłoki zostaną wydane za dzień lub dwa.

— Dziękuję, panie doktorze...

Nie wiedział, czy powinien podawać lekarzowi rękę. Nic już nie wiedział. Z zaskoczeniem stwierdził, że brygadier wciąż jest w szpitalu i czeka na niego.

— Czy mogę już pana zostawić? Zdoła pan sam wrócić?

— A dlaczego nie?

To pytanie go zaskoczyło. Znalazł się w jakimś niepojętym świecie. Zaczęło się od tego krystalicznego deszczu, który dudnił o szybę. A potem przyszła Papinka z kameą, którą mieliby oprawić w stylu około roku 1900. I wreszcie pojawiło się policyjne kepi...

Annette nie żyła. Właśnie zabierali ją do miejsca dawniej zwanego kostnicą. Wymienił z brygadierem krótki uścisk dłoni i odjechał, ale pomylił kierunki. Była już prawie szósta. Ruch na ulicach znacznie się nasilił, zderzaki samochodów niemal się dotykały.

Odruchowo kierował się na ulicę Sévigné, choć nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego. Tam miałby wokół siebie współpracowników. I atmosferę, która była mu najbliższa. Być może dzięki temu łatwiej byłoby mu zmierzyć się z rzeczywistością, odzyskać grunt pod nogami.

Nie rozumiał, co Annette mogła robić na ulicy Washingtona. Starcy, chorzy, wszystkie społeczne wyrzutki, do których chodziła, mieszkali między Saint-Paul a placem Bastylii. Właśnie dlatego samochód był jej niepotrzebny.

Jean-Jacques, ich syn, i córka Marlene na pewno już dawno wrócili do domu i o niczym jeszcze nie wiedzieli. Jeśli nawet Nathalie wspomniała im o wizycie policjanta, to pomyśleli sobie, że chodzi o jakiś mandat.

Ich rodziny nigdy nie dotknęła tragedia. Nic, nawet poważna awantura.

Zaparkował samochód tam, gdzie zwykle, przy bulwarze Beaumarchais, a potem, mijając bar, do którego prawie nigdy nie zaglądał, przystanął i po chwili namysłu wszedł. Stanął przy kontuarze i z lekkim zażenowaniem, niemal szeptem, powiedział:

— Poproszę koniak...

Właściciel, który go znał, zerknął na niego zdziwiony.

— Coś nie tak, panie Célerin?

Zawahał się, popatrzył na mężczyznę, który miał na imię Leon, opróżnił kieliszek i rzucił:

— Moja żona nie żyje.

— Nie wyglądała na chorą... Przecież to młoda kobieta...

— Samochód ją rozjechał! — odparł wyzywającym tonem. — Jeszcze raz to samo.

I tak jeden po drugim opróżnił trzy kieliszki. Leon obserwował go z pewną konsternacją, ale i szacunkiem dla człowieka dotkniętego nieszczęściem, którego poczucie narastało na jego oczach.

— Dzieci już wiedzą?

— Jeszcze nie... Muszę im o tym powiedzieć...

Jego ciało zdawało się być zwiotczałe, krok chwiejny. Nie zatrzymując się, minął mieszkanie dozorczyni, której nawet nie skinął na powitanie. Wsiadł do windy i wcisnął guzik trzeciego piętra.

Drzwi otworzyła mu Nathalie. Nie była zwyczajną służącą. Miała prawie sześćdziesiąt lat i mieszkała z nimi od osiemnastu. Była dość gruba, miała pucołowatą, życzliwą twarz. Kiedy tylko zobaczyła Célerina, zrozumiała, że stało się coś złego.

— Był u pana ten policjant?

— Tak.

— I co?

— Ona nie żyje...

— Ona nie żyje?...

Zasłoniła ręką usta, żeby stłumić krzyk.

— Chce pan powiedzieć, że pani...

— Tak.

— Ale co się stało?

— Wpadła pod samochód.

— Jak to... tak na ulicy?

— Podobno.

— I gdzie ona jest? Przywiozą ją tu?

— Jest w Instytucie Medycyny Sądowej. Muszą zrobić sekcję.

— Ale po co?

— Nie wiem... Nic nie wiem... Gdzie są dzieci?

Najchętniej jeszcze by się napił. Wszedł do salonu, gdzie w kredensie stało zawsze kilka butelek.

— Naprawdę pan musi? — usłyszał za sobą głos Nathalie.

— Tak.

Przecież właśnie stracił żonę i czuł się, jakby sam też umarł. Miał chyba prawo się napić? Napełnił kieliszek większy od tego w barze Leona. Był już trochę wstawiony Ktoś wszedł do jadalni. To był Jean-Jacques, jego syn, który z zaskoczeniem patrzył na ojca siedzącego przy butelce alkoholu i kieliszku.

— Zawołaj siostrę, chłopcze.

Nastolatek pobiegł po nią, a potem oboje zatrzymali się w progu, nie wiedząc, co robić.

— Co się stało? Wcześnie wróciłeś.

— Muszę wam o czymś powiedzieć... Stało się coś złego. Dla mnie. Dla nas wszystkich. Mama miała wypadek, wpadła pod ciężarówkę.

— Ale to nic poważnego?

— Niestety, gorzej być nie mogło... Mama nie żyje.

I nagle wybuchnął szlochem.

Marlene krzyknęła i zaczęła walić pięściami w ścianę, szlochając i powtarzając:

— To nieprawda! To niemożliwe! Nie mama!

Jean-Jacques był opanowany, jakby już stał się mężczyzną, który potrafi zrozumieć takie sprawy. Położył rękę na ramieniu ojca, który ukrył twarz w dłoniach.

— Uspokój się, ojcze.

W ich domu nie używało się takich słów jak „tata” i „mama”, ale „ojciec” i „matka”, co wbrew pozorom nie świadczyło o chłodzie, ale o swoistej powściągliwości w okazywaniu uczuć.

Célerin odruchowo wyciągnął rękę ku butelce, ale Jean-Jacques szepnął bez cienia wyrzutów w głosie:

— Może lepie nie, ojcze...

Célerin cofnął rękę i powiedział cicho, blado się uśmiechając:

— Wiesz, synu, alkohol nie zdoła mnie dzisiaj ogłuszyć.

— Wiem.

Obaj byli bardzo poważni, jakby zniknęła dzieląca ich różnica lat. Marlene uciekła do kuchni i prawdopodobnie szlochała teraz na piersi Nathalie.

— Zrozum... To się stało tak nagle. Idiotycznie. Bez powodu. Bez choroby, która oswoiłaby nas z tą myślą. A ja właśnie wtedy siedziałem sobie przy oknie i cieszyłem się z pierwszego wiosennego deszczu.

— Co się stało?

— Szła zbyt szybko po ulicy... Niewiele wiem... Właściwie nikt nic jeszcze nie wie. Po co w ogóle poszła na tę ulicę Washingtona. Według jednego ze świadków wyszła z kamienicy. Chciała przebiec przez jezdnię i pośliznęła się na mokrym asfalcie. Ciężarówka, która nadjeżdżała, nie zdążyła w porę zahamować.

— Jak się o tym dowiedziałeś?

— Policja otworzyła jej torebkę i sprawdziła adres w dowodzie osobistym... był tu brygadier... dowiedział się, gdzie pracuję.

— I poszedł do pracowni?

— Właśnie wyszła klientka, ta Papinka, o której często opowiadałem... Byliśmy w doskonałych humorach... Wtedy zobaczyłem policyjne kepi w obramowaniu drzwi...

Przestało już padać. Wyjrzało nawet nieśmiałe słońce, pąki liści na drzewach przy bulwarze Beaumarchais zaczęły się otwierać.

Mieszkali w tym domu od ślubu.

Najpierw mieli tylko dwa pokoje z kuchnią i łazienką. Na szczęście sąsiedzi przenieśli się na wieś i Célerinowie mogli połączyć oba mieszkania w jedno, które było dla nich wystarczająco duże.

Z nich dwojga to on przywiązywał większą wagę do komfortu, lubił te ciężkie, lśniące meble, jakie widuje się jeszcze w małych miasteczkach. Przez całe lata, stopniowo, urządzali to mieszkanie, przemierzając czasem pięćdziesiąt kilometrów, żeby kupić coś na wyprzedaży albo targowisku staroci.

— Georges, to za drogie...

Czyżby? Przecież nie pozwalali sobie na żadne inne zbytki. Prawie nigdzie nie bywali, ale nigdy im się nie nudziło.

Każde z dzieci miało własny pokój, sąsiadujący z pokojem Nathalie, która właściwie je wychowała.

Przyszła teraz do nich. Miała zaczerwienione oczy i nos.

— Czy mam podać kolację o zwykłej porze?

Jadali o wpół do ósmej, ale dziś nie wiedział, co robić. Wrócił do domu wcześniej niż zwykle. W tygodniu opuszczał pracownię o siódmej.

— Jak uważasz, Nathalie... Co robi Marlene?

— Leży na łóżku i chyba lepiej zostawić ją w spokoju. Przeżyła silny wstrząs... To wszystko jeszcze do niej nie dotarło... Musi minąć parę dni, żeby poczuła tę pustkę.

— Mam iść jutro do szkoły? — zapytał Jean-Jacques.

Ponieważ Célerin, którego pytanie syna zaskoczyło, milczał, nie wiedząc, co należy powiedzieć, Nathalie przejęła ster:

— A dlaczegóż to miałbyś nie iść?

— Myślałem...

Dla Célerina także wiele codziennych spraw straciło jakiekolwiek znaczenie. Nawet dzieci. Na samą myśl o tym ogarniał go wstyd, ale czuł, że ich obecność nie stanowi dla niego pociechy.

A to mieszkanie...

Jak mógł przywiązywać takie znaczenie do mebli, bibelotów, których było tu pełno? Przecież nie miały w sobie ani odrobiny życia!

Wszędzie panowała pustka, przenikała także jego. Co działo się teraz z Annette? Co jej robili? Otworzyli jej ciało. Prawdopodobnie zebrało się przy niej wielu ludzi... A co potem? Co będzie dalej?

Już nigdy nie powróci na swoje miejsce, nie wejdzie do tego domu. A on już nigdy nie usłyszy jej głosu, nie uściśnie jej drobnej, nerwowej dłoni.

Zanim odstawił butelkę, mocno wcisnął korek, żeby już go nie kusiła. Pił rzadko i mało, ale od rana do wieczora trzymał w ustach papierosa. Teraz nie palił już od kilku godzin — od chwili, gdy w towarzystwie brygadiera opuścił swoją pracownię. Przypalił papierosa, jednak jego smak wydał mu się dziwny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: