Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Niezaradni: powieść T. T. Jeża. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niezaradni: powieść T. T. Jeża. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 449 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. NA WY­GNAN­CE.

Nie­daw­ne to cza­sy – a jak­że już daw­ne! Gdzie dziś ko­lej że­la­zna prze­cho­dzi, prze­bie­ga­ła śród pól dro­ga, na któ­rej wi­cher har­ce z ku­rza­wą wy­pra­wiał, lub też, gdy je­sień na­sta­ła, to­czy­ło się pe­re­ko­ty­po­łe, stra­szy­ło ko­nie, a lu­dzi zmu­sza­ło ucie­kać się do do­świad­czo­ne­go prze­ciw­ko złe­mu du­cho­wi orę­ża, do zna­ku krzy­ża świę­te­go, po­pie­ra­ne­go splu­nię­ciem i wy­mó­wie­niem wy­ra­zów moc za­klę­cia po­sia­da­ją­cych:

– Tfu, zgiń, zcze­znij, siło nie­czy­sta!

Nie wie­my, czy cza­ry owe pa­mię­ta­ją jesz­cze lu­dzie ta­mecz­ni.

Jacy lu­dzie? – za­py­ta­cie.

A już­ci Po­do­ła­nie, ci sami Po­do­ła­nie, o któ­rych śpie­wa się:

"Oj, po poli, po po­lań­ci,

Ij­szły na­szi Po­do­lan­ci

Po­kło­ńy­ty­sia szyn­kar­ci."

Wie­dzieć na­le­ży, iż Po­do­ła­nie po­kło­ny tego ro­dza­ju z gu­stem skła­da­ją. Szyn­kar­ka po­sia­da w ich oczach urok, któ­re­mu opie­ra­ją się z trud­no­ścią i dla któ­re­go nie po­trze­ba by­najm­niej, aże­by szyn­kar­ka była oso­bli­wo­ścią pod wzglę­dem szy­ku, wdzię­ków i uprzej­mo­ści. Byle szyn­kar­ka – to do­syć. Wła­ści­wie nie o nią cho­dzi, ale o po­cie­szy­ciel­stwo w utra­pie­niach, przed­sta­wia­ją­ce się pod po­sta­cią pły­nu obrzy­dli­we­go, po­sia­da­ją­ce­go tę wła­sność, iż po wchło­nię­ciu ta­ko­we­go przez czło­wie­ka w ilo­ści znacz­niej­szej, świat i wszyst­ko co na nim jest, szyn­kar­ki i nie szyn­kar­ki, przy­oble­ka­ją po­zo­ry pięk­no­ści uro­czej. Nie na­tem ko­niec. Pod wpły­wem pły­nu tego, szyn­ka­rze na­wet w szyn­kar­ki się prze­ista­cza­ją, człek od­mła­dza się, ubo­gi zmie­nia się w bo­ga­cza, mi­ze­rak w si­ła­cza, bo­jaź­li­wiec w zu­cha, wszyst­ko dla nie­go kwit­nie, wszyst­ko się doń uśmie­cha i wdzię­czy. Czu­je się w peł­ni ca­łej kró­lem, pa­nem stwo­rze­nia wsze­la­kie­go, i uży­wa wła­dzy swo­jej we­dle tem­pe­ra­men­tu in­dy­wi­du­al­ne­go: ten do pier­si gar­nie, obej­mu­je, ca­łu­je wszyst­kich i wszyst­ko; ów sro­ży się, za­ma­chu­je, bije na­wet – och! – w dro­gę mu nie wchodź, je­że­li ci spo­kój miły.

Przy dro­dze tedy, w cza­sach kie­dy ko­lej że­la­zna nie prze­cho­dzi­ła jesz­cze tam­tę­dy, wzno­si­ła się kar­czem­ka Wy­gnan­ka. No­si­ła ro­man­tycz­ną Wy­gnan­ki na­zwę dla­te­go, że w rze­czy sa­mej na wy­gnan­kę wy­glą­da­ła, nędz­nie, ubo­go, ob­dar­to. Strze­cha na niej na­je­ży­ła się, jak się jeży sierść na wil­ku w wil­czym dole poj­ma­nym; na ścia­nach prze­glą­da­ło drze­wo, jak świe­cą ko­ścia­mi boki ko­nia schu­dzo­ne­go; szkło na okien­kach zma­to­wa­ła ku­rza­wa i ze­wnątrz i we­wnątrz; śmie­cie do­ko­ła sta­no­wi­ły gar­ni­ro­wa­nie, za­stę­pu­ją­ce to, co wie­śnia­cy na­zy­wa­ją "obej­ściem."

Smut­ny był Wy­gnan­ki tej po­zór, ubo­gi, bar­dzo ubo­gi i tem bar­dziej ubó­stwem ra­żą­cy, iż od­bi­jał od tła przy­ro­dy, dy­szą­cej bo­gac­twem. Bo­gac­two ogrom­ne w oczy się rzu­ca­ło do­ko­ła. Zbo­żo­we łany roz­le­ga­ły się sze­ro­ko od po­łu­dnia, da­lej si­nia­ły lasy, a bli­żej, od pół­no­cy, wi­dzieć się da­wa­ły kwie­ciem ha­fto­wa­ne łąki, któ­re okry­wa­ły po­chy­łość scho­dzą­cą lek­ko wdół, ku do­li­nie, two­rzą­cej trzę­sa­wi­ska. Za trzę­sa­wi­ska­mi znów łąki, znów łany, znów lasy. A wszyst­ko to tak ro­sło buj­nie i tak się na­sta­wia­ło, jak­by zpod po­ro­stu tego zie­mia wo­ła­ła wgłos: "Pa­trz­cie jeno, jaka ja płod­na!"

I na­tem­to bo­gac­twem dy­szą­cem na­tu­ry tle ster­cza­ła Wy­gnan­ka.

Do środ­ka zaj­rzeć chce­cie? I owszem. Za­zna­czy to kon­trast tem wy­raź­niej, al­bo­wiem we środ­ku brak tego wła­śnie, cze­go do zbyt­ku jest na­zew­nątrz: po­wie­trza i świa­tła. Dusz­no tam, i ciem­no i brud­no. Wszedł­szy, do­zna­je się ści­śnie­nia ja­kie­goś. Sień peł­ni funk­cyą chle­wu i kur­ni­ka; peł­no tu wil­go­ci i gno­ju. Część miesz­kal­ną sta­no­wi izba je­dy­na, bę­dą­ca za­ra­zem sy­pial­ną, ja­dal­ną i szyn­ko­wą. Miesz­ka w niej ro­dzi­na zło­żo­na z osób sied­mior­ga: mąż i żona i dzie­ci pię­cio­ro – Ży­dzi, na­tu­ral­nie. Jed­no pie­rzy­na­mi nig­dy nie­trze­pa­ne­mi i nie­odmie­nia­ne­mi za­peł­nio­ne łóż­ko dla nich wszyst­kich słu­ży. Łóż­ko zaj­mu­je miej­sca spo­ro; na­prze­ciw­ko nie­opo­dal pie­ca szynk­was, oto­czo­ny szta­che­ta­mi drew­nia­ne­mi; pod okna­mi stół po­dłuż­ny i dwie ławy, pół­ki, tro­chę na­czy­nia cze­re­pia­ne­go, flasz­ki, kie­lisz­ki, kwa­ter­ki, becz­ka z wód­ką: oto me­ble i sprzę­ty, nie­czysz­czo­ne, nie­my­te, roz­sta­wio­ne w izbie szczu­płej, nie­za­mia­ta­nej i nie­uprzą­ta­nej, chy­ba raz na ty­dzień, w pią­tek, przed sza­ba­sem, i to tak tyl­ko, aże­by śmie­ci wi­dać nie było.

Pra­ca świe­ci­ła tu nie­obec­no­ścią zu­peł­ną. Za­trud­nie­nie ro­dzi­ny ca­łej po­le­ga­ło na wy­mie­rza­niu go­rzał­ki przy­by­szom, za­cho­dzą­cym do kar­czem­ki. Zda­rza­ło się to rzad­ko. By­wa­ły dnie, w któ­rych nie zaj­rzał ani żywy duch; by­wa­ły znów dnie, w któ­rych się izba prze­peł­nia­ła w spo­sób nie­moż­li­wy pra­wie. To ostat­nie po­wta­rza­ło się re­gu­lar­nie co dwa ty­go­dnie, kie­dy jar­mark w Isty­niu lub Kru­tych w ruch wpra­wiał lud­ność wsi Ho­wo­ron­ki i prze­pę­dzał ją tam i na­po­wrót. Pora żni­wia­na i ko­so­wicz­na na­le­ża­ła tak­że do mo­men­tów spo­tę­go­wa­ne­go szyn­kar­skiej ro­dzi­ny za­ję­cia. W po­rze jar­marcz­nej Żyd i Ży­dów­ka le­d­wie star­czyć mo­gli, tem bar­dziej, że spa­da­ło na nich za­ję­cie po­dwój­ne: jed­no go­rzał­kę od­mie­rza­ło i za­pła­tę za kwa­ter­ki i kwar­ty po­bie­ra­ło, dru­gie u mo­ło­dyc prze­cho­du­ich i go­spo­da­rzy prze­jezd­nych "tar­go­wa­ło" za­pa­sy żyw­no­ści, słu­żyć ma­ją­ce do od­ży­wia­nia ro­dzi­ny przez całe dwa ty­go­dnie. O! pra­ca wów­czas była – pra­ca ki­pią­ca, go­rącz­ko­wa, wy­ra­ża­ją­ca się prze­waż­nie za­po­mo­cą przy­śpie­szo­ne­go ob­ra­ca­nia ję­zy­ka w gę­bie i koń­czą­ca się póź­nym wie­czo­rem. Po przej­ściu bu­rzy tej per­jo­dycz­nej, na­sta­wa­ła dla kar­czem­ki ci­sza sen­li­wa, a w ci­szy tej do snu przy­śpie­wy­wał jej hymn przy­ro­dy, brzmią­cy na po­lach do­ko­ła, hymn, któ­ry, sto­sow­nie do pory roku i po­go­dy, raz ję­czał, hu­czał, wył, znów brzmiał roz­kosz­nie, ci­cho, ła­god­nie.

Mo­ment, w któ­rym kar­czem­kę przed­mio­tem opi­su tego czy­ni­my, był mo­men­tem ci­szy. Dzień miał się ku po­łu­dnio­wi; słoń­ce ma­jo­we przy­grze­wa­ło i rzu­ca­ło z wy­so­ka po­zło­tę na wdzię­czą­cą się wdzię­ka­mi wszyst­kie­mi zie­mię, na ob­dar­tą kar­czem­kę na­wet. Ro­dzi­na szyn­kar­ska na słoń­ce się nie po­ka­zy­wa­ła. Za­ży­wa­ła wcza­su. Nie zna­czy to, że spa­ła, w fi­zycz­nem wy­ra­zu tego zna­cze­niu; w zna­cze­niu jed­nak mo­ral­nem stan, w ja­kim się znaj­do­wa­ła, in­a­czej chy­ba okre­ślić się nie da. Stan ten był sta­nem obez­wład­nie­nia, obej­mu­ją­ce­go za­rów­no dziec­ko w li­po­wej ko­ły­sce, jak dzie­ci star­sze i dwo­je lu­dzi do­ro­słych. Po­mię­dzy dzieć­mi star­sze­mi znaj­do­wał się chło­pak lat dwu­na­stu, znaj­do­wa­ła się dziew­czyn­ka lat dzie­się­ciu. W wie­ku tym dzie­ci ru­sza­ją się zwy­kle. Te zaś, po­grą­żo­ne w za­du­mie ja­kiejś, za­cho­wy­wa­ły się tak, jak­by uro­bio­ne były z ga­la­re­ty. Raz się trzę­sły, znów chwia­ły i po­zo­sta­wa­ły na miej­scu, jed­no na sto­łecz­ku niz­kim, dru­gie na pod­ło­dze, trze­cie i czwar­te na łóż­ku, śród be­tów. Mat­ka ro­dzi­ny zaj­mo­wa­ła miej­sce na pro­gu, opar­ta ple­ca­mi o odźwie­rek; oj­ciec na ła­wie sie­dział, o stół łok­ciem opar­ty, du­mał, gło­wą wstrzą­sał i od chwi­li do chwi­li w bro­dę się pal­ca­mi dra­pał, wy­cią­ga­jąc przy­tem szy­ję i prze­krzy­wia­jąc usta w spo­sób szcze­gól­ny. Po­wta­rzał ta do­syć czę­sto, aż wstał, przez izbę prze­szedł i do sto­ją­ce­go nie­opo­dal od pro­gu wia­dra zaj­rzał. Wia­dro było próż­ne. Zda­je się, jak­by cho­dzi­ło mu o to tyl­ko, aże­by się do­wie­dzieć, czy jest w niem woda. Do­wie­dział się i po­prze­stał na­tem; chciał na daw­ne miej­sce wró­cić, lecz roz­my­ślił się i usiadł przy dru­gim koń­cu sto­łu.

A kie­dy on usiadł, wsta­ła Ży­dów­ka. Wsta­wa­nie nie przy­szło jej z ła­two­ścią. Dźwi­ga­ła się, razy parę pró­bo­wa­ła, aż wresz­cie sta­nę­ła na no­gach i boki so­bie ku­ła­ka­mi na­ci­ska­jąc, skie­ro­wa­ła się do wia­dra, do środ­ka zaj­rza­ła i wy­ko­na­ła usta­mi cmok­nię­cie, świad­czą­ce, jako pra­gnie­nie jej doj­mu­je. Nie rze­kła jed­nak nic i by­ła­by za­pew­ne w mil­cze­niu ode­szła, gdy­by nie po­gar­nę­ły się do niej dzie­ci i nie prze­mó­wi­ły jed­no po dru­giem:

– Mar­ne, wody!

– Skąd­że ja wam wody we­zmę? – ofuk­nę­ła się.

– Wody – mimo to, po­wtó­rzy­ło jed­no. – Nie, nie­ma, nie­ma.

– Wody – ża­ło­śnie ode­zwa­ło się na­raz dwo­je.

– Ci­cho! – krzyk­nął Żyd i po chwi­li do­dał: – I mnie się pić chce. Cze­mu to?Ży­dów­ka, na miej­scu po­wo­li się ob­ra­ca­jąc, fleg­ma­tycz­nie od­par­ła:

– Cze­mu? nu, od pie­przu. Od cze­góż­by?

Coś pie­prz­ne­go ro­dzi­na zjeść mu­sia­ła. Na utu­le­nie pra­gnie­nia wody nie było, mimo że oko­li­ca nie wy­glą­da­ła na bez­wod­ną, o czem prze­ko­nać się było ła­two. Ży­dów­ka przed kar­czem­kę wy – szła, w boki się rę­ka­mi uję­ła i okiem do­ko­ła po­wio­dła. W dali, niby ta­fla szkla­na, po­ły­ski­wa­ła po­wierzch­nia sta­wu. Było to jed­nak da­le­ko, na oko są­dząc pół mili bliz­ko. Bli­żej roz­le­ga­ły się trzę­sa­wi­ska i do­my­ślać się na­le­ża­ło, iż środ­kiem ta­ko­wych są­czy się stru­mień. Przy­pu­ściw­szy wsze­la­ko, że i to było za­da­le­ko, to wca­le nie­da­le­ko, o kro­ków bo­wiem dwie­ście od kar­czem­ki, na sta­cza­ją­cej się ku trzę­sa­wi­skom po­chy­ło­ści, wi­dzieć się da­wa­ły trzy wierz­by, ota­cza­ją­ce ka­mień, zpod któ­re­go try­ska­ło źró­dło krysz­ta­ło­wej, prze­czy­stej, chłod­nej, jak­by z roz­to­pio­ne­go świe­żo lodu, wody. Woda wpraw­dzie w oczy się nie rzu­ca­ła, lecz wierz­by ją wska­zy­wa­ły i miesz­kań­cy kar­czem­ki nie­spo­sób, aże­by o niej wie­dzieć nie mie­li. Na miej­scu ich – gdy­by nam np. pra­gnie­nie doj­mo­wa­ło, uda­li­by­śmy się do źró­dła bez na­my­słu i nie­tyl­ko­by­śmy pra­gnie­nie za­spo­ko­ili, ale ochot­niej w cie­niu wierzb za­ży­wa­li­by­śmy wcza­su, ani­że­li w izbie brud­nej, peł­nej woni zgo­ła nie­uro­czej. Na kwe­styą tę jed­nak miesz­kań­cy kar­czem­ki za­pa­try­wa­li się snadź in­a­czej. O wo­dzie my­śle­li wszy­scy, ale źró­dło nie przy­cho­dzi­ło na myśl żad­ne­mu. Z ra­cyi pra­gnie­nia ob­li­cza ich wy­ra­ża­ły cier­pie­nie: dzie­ci skar­ży­ły się gło­śno; Żyd oka­zy­wał nie­cier­pli­wość; Ży­dów­ka zaś, przed pro­giem sto­jąc, zwra­ca­ła oczy to na dro­gę, to na idą­cą przez bło­nie ścież­kę, i słuch na­sta­wia­ła, jak­by ko­goś wy­glą­da­ła, czy wy­cze­ki­wa­ła. Z pier­si jej wy­do­by­wa­ło się nie­kie­dy wes­tchnie­nie, nie­kie­dy znów upo­mi­na­ła wo­ła­ją­ce o wodę dzie­ci:

– Nu, nu, i zkąd-że ja wam wody we­zmę? Zda­je się, iż nic ła­twiej­sze­go być nie mo­gło, jak pójść po ta­ko­wą, je­że­li nie z wia­drem, to z ku­fel­kiem, z garn­kiem. Mo­gła zresz­tą z dzie­ci któ­re po­słać, albo też wy­pra­wić je do źró­dła wszyst­kie – nie­chby piły. Ani się jed­nak do­my­śla­ła rze­czy tak pro­stej. Wy­cze­ki­wa­ła, czy wy­glą­da­ła; wzrok ba­daw­czy po dro­dze raz w jed­nę, znów w dru­gą stro­nę pusz­cza­ła i krzy­wi­ła się bo­le­śnie pra­wie.

Spo­glą­da­ła, na­słu­chi­wa­ła, wresz­cie do izby wró­ci­ła i do męża się ode­zwa­ła:

– Nic i ni­ko­go.

Żyd na te wy­ra­zów parę, z ak­cen­tem złe­go hu­mo­ru, pod no­sem mruk­nął.

– A prze­cież – za­czę­ła – Jo­syp…

– Ostat­nie za­sta­wił po­sto­ły.

– Pi­jak – przez zęby wy­ci­snę­ła – pi­jak prze­klę­ty. Nie przyj­dzie…

Wy­raz ostat­ni wy­mó­wi­ła ze smut­kiem, po izbie się obej­rza­ła, do wia­dra za­gląd­nę­ła i znów przed kar­czem­kę wy­szła.

Po nie­ja­kim cza­sie nad pro­giem sta­nę­ła. Dzie­ci się do niej gar­nę­ły; ona je po brud­nych po­licz­kach i roz­czo­chra­nych gło­wach dło­nią gła­ska­ła i uspo­ka­ja­ła:

– Nu, sztil, bu­cher. sztil-że, lu­beń­kies. ktoś przyj­dzie i woda bę­dzie. Po­cze­kaj­cie jesz­cze tro­chę, moje wy dziat­ki bied­ne. Nu, nu.

Tak upły­nę­ło go­dzin parę. Słoń­ce przy­grze­wa­ło, jak przy­grze­wać zwy­kło oko­ło go­dzi­ny dru­giej po­po­łu­dniu. W kar­czem­ce nie po­ja­wiał się gość ża­den, aż wresz­cie Ży­dów­ka we­szła do izby z ra­do­snym na ob­li­czu uśmie­chem.

– Nu – ode­zwa­ła się do męża.

– Co? – za­py­tał.

– Jadą… sły­chać.

Wy­ra­zy te od­no­si­ły się do skrzy­pie­nia kół, od­głos któ­re­go do­cho­dził zda­le­ka i bar­dzo nie­wy­raź­nie. Skrzy­pie­nie z chwi­lą każ­dą co­raz-to wy­raź­niej­sze się sta­wa­ło i wkoń­cu uka­za­ły się na dro­dze wozy, idą­ce je­den za dru­gim w licz­bie czte­rech. Cią­gnę­ły je woły wspa­nia­łe, po pa­rze przy każ­dym, i na każ­dym wzno­sił się spo­ry ła­du­nek drze­wa, z ga­łę­zi i li­ści nie­ogo­ło­co­ne­go. Woły po­wol­nym szły kro­kiem, pod kie­run­kiem pa­rob­ków, któ­rzy z ba­to­ga­mi w rę­kach szli obok. Je­den z nich ze sło­my żyt­niej, na­wpół jesz­cze zie­lo­nej, upla­tał ta­śmę na ka­pe­lusz, trzej inni ki­wa­li się, niby sen­ni, i kie­dy nie­kie­dy ba­to­ga­mi wy­wi­ja­jąc, po­hu­ki­wa­li pół­gło­sem:

– Hej! cabe! kso­bi, siry!

Ich to Ży­dów­ka sły­sza­ła i jęła po­wta­rzać dzie­ciom:

– Sztyl-że, lu­beń­czy­kies, woda za­raz bę­dzie.

Owo "za­raz" ro­zu­mieć na­le­ża­ło w sen­sie ży­dow­skim, upły­nę­ło bo­wiem bez­ma­ła pół go­dzi­ny, za­nim wozy do kar­czem­ki do­szły. Do­szły i mi­ja­ły – i by­ły­by mi­nę­ły, gdy­by je­den z pa­rob­ków nie ode­zwał się:

– A cóż, Wy­gnan­ka?

Na sło­wa te ten, co przo­dem szedł; za­wo­łał prze­cią­gle:

– Ho-hou!

Wóz przed­ni za­trzy­mał się i za­trzy­ma­ły trzy inne. Pa­rob­cy przed pro­giem się ze­szli, a je­den z nich uwa­gę zro­bił:

– U mnie w ha­mań­cu ani gro­sza.

– A i u mnie toż samo.

– Se­men ma coś tam…

– Je­że­li ma, to dla sie­bie – od­rzekł ten, co go Se­me­nem zwa­li.

– Cóż więc? – inny na to – chy­baż da­lej ru­szaj­my.

– Nie­chaj by woły wy­tchnę­ły – za­uwa­żył ten, co pierw­szy o Wy­gnan­ce wspo­mniał – a do szyn­ku zajść nie za­szko­dzi.

– Taże to, nie za­szko­dzi ono.

Prze­stą­pił próg je­den, za jed­nym dru­gi, a za dru­gim trze­ci i czwar­ty, a każ­dy, do izby wkra­cza­jąc, po­zdra­wiał:

– Do­po­móż Boże!

Na wszyst­kie te po­zdro­wie­nia Żyd od­po­wie­dział na­raz je­den:

– Daj Boże zdro­wie!

Ży­dów­ka wia­dro uję­ła i jed­ne­mu z pa­rob­ków po­da­ła.

– A to na co? – pa­ro­bek za­py­tał.

– Na co? O! on pyta na co, jak­by nie wie­dział. A na cóż wia­dro?

– Na wodę.

– Nu, toż to jest. Skocz i przy­nieś.

– Czyż to ja naj­mit u cie­bie?

– Al­boż ja po­wia­dam, żeś naj­mit? Po­wia­dam tyl­ko: skocz i przy­nieś, a jak przy­nie­siesz, to to­bie nie uschnie ani ręka, ani noga. Czy uschnie może? – za­py­ta­ła.

– No, nie.

– A więc, o… – od­rze­kła i, ująw­szy pa­rob­ka za rę­kaw od ko­szu­li, na miej­scu go ob­ró­ci­ła i ku drzwiom lek­ko po­pchnę­ła.

Po­pchnię­ty po­szedł; po chwi­li wró­cił, wia­dro na­peł­nio­ne wniósł, przy pro­gu po­sta­wił i ode­zwał się:

– O, masz. Na­le­ży mi się po­dzię­ko­wa­nie.

Ży­dów­ka, jak­by słów tych nie sły­sza­ła, nie od­rze­kła nic. Na­pi­ła się, na­pił sio Żyd, piły Ży­dzię­ta; pa­ro­bek za sto­łem miej­sce obok to­wa­rzy­szy za­jął i pot na czo­le ob­tarł. Żyd sta­no­wi­sko za szynk­wa­sem za­jął i prze­sta­wiać za­czął flasz­ki; kie­lisz­ki i kwa­ter­ki. Pa­ro­bek, co sie­dział obok pie­nięż­ne­go Se­me­na, trą­cił go zlek­ka łok­ciem wbok. Se­men, na nie­me to we­zwa­nie, od­chrząk­nął, dło­nią usta so­bie otarł i rzekł:. – Ano, kwa­ter­ka.

– Po­sta­wisz ty, a tam kie­dyś, jak Bóg da, po­sta­wia­ją – ode­zwał się z pa­rob­ków je­den.

Szyn­karz, jak­by słów tych nie sły­szał, flasz­ki, kie­lisz­ki i kwar­ty prze­sta­wiał.

– Nie sły­szysz? hej! – za­in­ter­pe­lo­wał go Se­men po chwi­li.

Żyd na in­ter­pe­la­cyą tę nie zwa­żał wca­le. – Hej! szyn­karz… Srul!…

– E? – za­py­tał.

– Od go­dzi­ny na kwa­ter­kę cze­ka­my.

– Na jaką kwa­ter­kę?

– A że, na tę ot… jak tam jego?… go­rzał­ki.

– Nu?…

– Po­daj nam kwa­ter­kę go­rzał­ki…

– Kwa­ter­kę go­rzał­ki?… – od­rzekł Srul to­nem zdzi­wie­nia niby.

– Pła­cę… – pod­chwy­cił pa­ro­bek.

– Ja to wiem, że pła­cisz… ale…

– Cóż, ale… – pod­chwy­cił Se­men, to­nem im­po­zy­cyi.

– Wy dwor­ska cze­ladź, a dwór nie lubi, jak… tego… – od­parł Żyd, ro­biąc ruch taki, jak­by z szynk­wa­su wy­cho­dzić chciał.

– E… – za­pro­te­sto­wa­li pa­rob­cy. – Co dwór!… Co tani dwór.

– Dwór dwo­rem… ot co… Wy we dwo­rze słu­ży­cie, a ja od dwo­ru szynk aren­du­ję, więc jak ono tego, to wam skó­rę obi­ją, a na mnie się skru­pi.

– Z ra­cyi jed­nej kwa­ter­ki go­rzał­ki?….

– Jed­na kwa­ter­ka… ny… Bez jed­nej nie­ma dwóch, bez dwóch nie­ma trzech… Czy to ty nie wiesz o tem?…

– Wiem, ale ty kwa­ter­kę tyl­ko daj.

– Daj… daj… – Żyd na to – za­raz jemu tak i da­waj… A cóż ty?…

– Ja… pła­cę…

– A… – mach­nął Żyd ręką i od­wró­cił się, jak­by cze­goś na pół­ce szu­kał.

W chwi­li tej przed sto­łem, fron­tem do pa­rob­ków, sta­nę­ła Ży­dów­ka i pół­gło­sem, z ta­kim ak­cen­tem, jak­by chcia­ła, aże­by mąż jej nie sły­szał, do pa­rob­ków się ode­zwa­ła:

– Bo gdy­by­ście tak z woza każ­de­go po jed­nem dre­wien­ku zrzu­ci­li… czy­by to wam co za­szko­dzi­ło?…

Pa­rob­cy spoj­rze­li je­den na dru­gie­go; w oczach ich świe­ci­ło py­ta­nie; przez chwil­kę mil­cze­li, na­resz­cie je­den od­rzekł:

– Ij… pro mene… nie mam nic prze­ciw­ko temu… Ja i tak wóz prze­ła­do­wał…

– A i jam wziął sztuk parę za­nad­to…

– Hm… – mruk­nął trze­ci.

– O… – pod­chwy­ci­ła Ży­dów­ka – zrzuć­cie jeno i po­rąb­cie…

– I po­rąb­cie? – za­pro­te­sto­wa­li chó­ral­nie.

– Jak­że!… Toż ma eko­nom, albo po­be­reż­nik je­chać tędy i wi­dzieć to drze­wo… A jak Sru­la za­py­ta, to co jemu Srul na to od­po­wie?…

– Od­po­wie, że… hm… – za­czął z pa­rob­ków je­den.

– Ono się na Wy­gnan­ce nie uro­dzi­ło… – wtrą­ci­ła Ży­dów­ka – po­zna się od­ra­zu… do­syć okiem rzu­cić…

– Niby to nie po­zna i po­rą­ba­ne­go…

– Zło­ży się w ką­cie i… kto­by tam pa­trzeć chciał. O!… A wam po­rą­bać, co to zna­czy? Chłop­cy tacy har­ni.

Od­wró­ci­ła się i ode­szła, pan­to­fla­mi kla­piąc.

W chwil­kę póź­niej od rą­ba­ni­ny kar­czem­ka się aż w po­sa­dach trzę­sła. Drew na­rą­ba­nych zro­bi­ła się kupa spo­ra, któ­rą pa­rob­cy uprząt­nę­li i? uprząt­nąw­szy, do izby wtar­gnę­li.

– Te­raz chy­ba go­rzał­ki się do­pro­si­my – ode­zwał się je­den, sia­da­jąc.

– Srul po­czę­stu­je – wtrą­cił dru­gi.

– Srul­by bez ko­szu­li wy­szedł, gdy­by każ­de­go czę­sto­wał – od­po­wie­dzia­ła szyn­kar­ka. – Po­dzię­kuj­cie, je­że­li wam za hro­szi wa­sze da.

– Mó­gł­że­by nie dać te­raz, kie­dy­śmy i wia­dro wody przy­nie­śli i drew urą­ba­li?

– Wam woda przy­szła da­rem­nie, drwa przy­szły da­rem­nie, a on go­rzał­kę ku­pu­je – od­par­ła Ży­dów­ka.

– Z tobą się do­ga­dać nie spo­sób – za­uwa­żył Se­men, ob­li­cza­jąc mie­dzia­ki, któ­re po jed­ne­mu z ha­mań­ca wyj­mo­wał i na rogu sto­łu ukła­dał.

Ży­dów­ka pie­nią­dze zgar­nę­ła, mę­żo­wi od­nio­sła i po­sta­wi­ła na sto­le pły­nem cuch­ną­cym na­peł­nio­ną miar­kę pięt­no­wa­ną, z kie­lisz­kiem obok.

– Do­cze­ka­li­śmy się na­resz­cie – ode­zwał się z pa­rob­ków je­den.

– Do­po­ma­gaj Boże! – sły­szeć się dał nie­spo­dzia­nie głos z pro­gu.

Głos ten wy­pły­nął z ust czło­wie­ka nie­mło­de­go, odzia­ne­go w czu­haj ob­dar­ty, po­wróz­kiem prze­pa­sa­ny, w bie­li­znę po­ła­ta­ną i bar­dzo brud­ną, ma­ją­ce­go na gło­wie ka­pe­lusz sło­mia­ny dziu­ra­wy, a na no­gach po­sto­ły sznur­ka­mi po­wią­za­ne.

– Daj Boże zdro­wie! – od­po­wie­dzie­li pa­rob­cy chó­rem.II. GA­DA­NI­NY LUDZ­KIE I PIES PAŃ­SKI.

Przy­bysz usiadł zbo­ku, na tej czę­ści ławy, co za stół się­ga­ła.

Po­wierz­chow­ność jego była ob­ra­zem nę­dzy skoń­czo­nej. Gdy­by go zo­czył Co­ur­bet jaki pol­ski, wziął­by po­stać jego za mo­del i jak tam­ten od­two­rzył na płót­nie nę­dza­rza ka­mie­nie tłu­ką­ce­go, tak ten od­two­rzył­by nę­dza­rza, sie­dzą­ce­go pod ścia­ną w kar­czem­ce po­dol­skiej i spo­glą­da­ją­ce­go przed się wzro­kiem, w któ­rym w dziw­ny spo­sób łą­czy­ła się po­wa­ga ze spo­ko­jem. Twarz jego żół­to-ciem­na i wy­chu­dzo­na świad­czy­ła, że od­ży­wia­nie cia­ła nie od­by­wa­ło się u nie­go w spo­sób ani re­gu­lar­ny, ani do­sta­tecz­ny. Spo­kój jego miał w so­bie coś za­gad­ko­we­go, przy­po­mi­na­ją­ce – go po­wierzch­nię wody, wy­ry­wa­ją­cą głę­bię ta­jem­ni­czą. Do nę­dzy ta­kiej nie przy­cho­dzi się rzu­tem jed­nym, od ko­leb­ki do lat mniej wię­cej sześć­dzie­się­ciu, wy­pi­sa­nych na po­sta­ci przy­by­sza. Spo­kój i po­wa­ga, ja­kie się na ob­li­czu jego ma­lo­wa­ły, mia­ły za tło po­praw­ność ry­sów. Mu­siał to być, w mło­dych la­tach swo­ich, chłop pięk­ny, po­kaź­ny, z pięk­no­ści tej bo­wiem i po­kaź­no­ści i na sta­rość nie­co zo­sta­ło; ubó­stwo, po­mi­mo że zmi­trę­ży­ło czło­wie­ka, że go zgię­ło, zdep­ta­ło, nie zła­ma­ło jed­nak.

Przy­szedł, po­zdro­wie­nie wy­mó­wił, na ła­wie usiadł i mil­czał. Żyd, Ży­dów­ka i Ży­dzię­ta nie pa­trzy­li na nie­go, jak­by go nie było. Pa­rob­cy spo­glą­da­li na przy­by­sza z uko­sa. Trwa­ło to chwil­kę. Wresz­cie je­den za­cze­pił go:

– Nie po­wie­cie nam cze­go no­we­go, wu­jasz­ku?

Wie­dzieć na­le­ży, że lud na Po­do­lu wu­jasz­kiem (dziad­kiem) ty­tu­łu­je każ­de­go wie­kiem star­sze­go, gdy nie uży­wa bądź na­zwi­ska, bądź też ty­tu­łu, ja­kie­go urzę­do­we­go.

– A cóż – od­rzekł za­py­ta­ny, ra­mio­na­mi wzru­sza­jąc – cóż­bym wam do po­wie­dze­nia miał? Dla sta­re­go wszyst­ko po­sta­re­mu.

– Prze­cież coś no­we­go zda­rza się za­wsze.

– Jak dla kogo. Dla was wio­sna nowa, dla mnie sta­ra.

– Hm – pod­chwy­cił naj­star­szy. – Na tę wio­snę prze­po­wia­da­no zmia­ny róż­ne. Mó­wio­no o na­dzia­le grun­ta­mi, o zmie­nie­niu pańsz­czy­zny.

– Mó­wio­no – po­wtó­rzył przy­bysz spo­so­bem echo­wym.

– Ano – od­rzekł pa­ro­bek – to by­ło­by coś no­we­go.

– No­we­go, za­pew­ne. Nową jest ko­szu­la, gdy ją ci żon­ka uszy­je, póty jed­nak tyl­ko, póki jej na grzbiet nie wcią­gniesz. Wcią­gniesz, po­cho­dzisz w niej tro­chę i nową być prze­sta­je.

– Nową jest jed­nak bo­daj przez chwil­kę – za­uwa­żył pa­ro­bek, na­peł­nia­jąc kie­li­szek.

– A – mach­nął przy­bysz ręką – chwil­ka prze­mi­ja tak pręd­ko!

Wes­tchnął.

– W ręce wa­sze, dziad­ku – ode­zwał się pa­ro­bek, po­da­jąc mu kie­li­szek. – Na­pij­cie się.

– Dzię­ku­ję – od­parł przy­bysz.

– Z do­bre­go ser­ca – do­dał pa­ro­bek, sto­su­jąc wy­ra­zy te do in­ten­cyi po­da­nia kie­lisz­ka.

– Pi­łem – od­rzekł nę­dzarz z uśmie­chem.

Szyn­karz z ak­cen­tem po­gar­dy w oczach spoj­rzał na nie­go; pa­ro­bek zaś za­py­tał:

– Ta gdzie? we wsi chy­ba.

– Pod wierz­ba­mi.

– Wy­przy­się­ga­li­ście się chy­ba, dziad­ku Luka, go­rzał­ki?

– Nie – od­po­wie­dział krót­ko, su­cho i ze złym hu­mo­rem pra­wie.

W chwi­li tej nowe od pro­gu sły­szóć się dało po­zdro­wie­nie i uka­za­ła się po­stać nowa, po­dob­niu­teń­ka, co się odzie­ży ty­czy, do po­sta­ci dziad­ka Łuki, ale róż­nią­ca się od tej ostat­niej tak uro­dą, ja­ko­też wy­ra­zem ob­li­cza. O ile tam­ten po­waż­nie i spo­koj­nie wy­glą­dał, o tyle ten miał po­zer ru­chli­wo­ści ja­kiejś, zdol­nej na­gi­nać się sto­sow­nie do po­trze­by. W oczach świe­cił mu wy­raz ob­le­śny. Wszedł, kro­ków kil­ka od pro­ga po­stą­pił i za­trzy­mał się w po­sta­wie ozna­cza­ją­cej wy­cze­ki­wa­nie.

– Ny, Se­meu – za­cze­pi­ła go Ży­dów­ka – gdzie­żeś-to ty się dzie­wał?

– Gdzie? od­po­wie­dział – na eko­no­mii by­wa­łem.

– E? a cóż ty tam na tej eko­no­mii ro­bił?

– Za­wo­ła­li, po­sze­dłem; nie iść nie moż­na było: esau­ła pro­wa­dził.

– Coś ty tam zmaj­stro­wać mu­siał – za­uwa­ży­ła, gło­wą zlek­ka ki­wa­jąc. – A ja tu na cie­bie cze­ka­ła, cze­ka­ła: wody przy­nieść nie było komu.

– Bę­dziesz ty nadal cze­ka­ła dłu­żej jesz­cze i nie do­cze­kasz.

– Ny? a toż cze­mu?

– Cze­mu? ot. Ka­za­li i już. Eko­nom ka­za­li, a, ty słu­chaj.

– Przy­ka­za­li to­bie, aże­byś na Wy­gnan­kę nie cho­dził? – za­gad­nę­ła.

– Ij, nie, nie to, ale że­bym wrót pil­no­wał, wrót no­wych, któ­re te­raz wła­śnie sta­wia­ją. Do wie­czo­ra go­to­we będą. Otóż to tak.

– Nu, a jak­że te­raz bę­dzie? – za­py­ta­ła szyn­kar­ka to­nem wy­mów­ki.

– A jak­że – od­parł Se­men, pod­no­sząc dłoń do­gó­ry i w łeb się dra­piąc.

– Tyś mó­wił, obie­cał. Toż sło­wo two­je pój­dzie, na wiatr?

– Po­nie­wo­li, ij-bohu, po­nie­wo­li. Jam nie py­tał, nie pro­sił.

– Hm – mruk­nął Luka pod no­sem.

W mo­men­cie tym echo, przez drzwi otwar­te, wnio­sło do izby od­głos dwóch szyb­ko je­den po dru­gim na­stę­pu­ją­cych strza­łów, od któ­rych drgnę­ła Ży­dów­ka, drgnął Żyd, pa­rob­cy zaś spoj­rze­li je­den na dru­gie­go. Z pa­rob­ków je­den ode­zwał się:

– Na mo­cza­rach ktoś strze­la.

– Dzie­dzic – od­po­wie­dział Se­men. – Wi­dzia­łem ich, ja­kem na ko­ło­wro­cie stał. Oni z psem i ze strzel­bą po­szli wdół, a jam po­cią­gnął dro­gą,

– A! ano – sły­szeć się po­mię­dzy pa­rob­ka­mi dało.

Ob­ja­wił się śród nich nie­po­kój nie­ja­ki.

– A nie wi­dzie­li oni wo­zów? – spy­tał je­den.

– Uhm – Ser­nen na to. – Chy­ba, że nie wi­dzie­li, bo i Wy­gnan­ki ztam­tąd nie wi­dać jesz­cze.

– Anu, chłop­cy, do wo­zów! – ode­zwał się star­szy, na­le­wa­jąc do kie­lisz­ka z po­śpie­chem.

– A o mnie za­po­mi­na­cie? – za­gad­nął Se­men.

– O to­bie? Al­boż ty co?

– Ostrze­głem was prze­cie. Gdy­by nie ja, dzie­dzic­by was ze­szli, jak kury na noc­le­gu.

– Niby-to chcesz go­rzał­ki czar­kę. Przy­po­mi­nasz się?

– Czy­żem nie za­słu­żył so­bie? Gdy­by nie ja… – O! – prze­rwał pa­ro­bek, na kie­li­szek oczy­ma wska­zu­jąc.

Przy­bysz ręką się­gnął, kie­li­szek w zgru­bia­łe pal­ce ujął i wy­chy­lił z tem za­cię­ciem, któ­re pi­ja­ka z pro­fe­syi ozna­cza.

– Gorz­ka? – rzekł pół­żar­tem z pa­rob­ków je­den, z za sto­łą wsta­jąc.

– Nie­ty­le ona gorz­ka, jak wo­nią­ca… brrr – ode­zwał się.

– Na­pił­byś się jed­nak jesz­cze?

– Cze­mu nie? Od przy­byt­ku, jak ten po­wia­da, gło­wa nie boli.

– Znaj­dziesz w kwa­ter­ce nie­do­pi­tek – od­rzekł pa­ro­bek. – Wy­pij za zdro­wie moje i by­waj zdrów.

Wy­raz ten był ostat­nim. Pa­rob­cy się wy­nie­śli. Wkrót­ce po wyj­ściu ich sły­szeć się dało skrzy­pie­nie wo­zów, od­da­la­ją­cych się od kar­czem­ki, ą w kar­czem­ce po­zo­sta­li: ro­dzi­na szyn­kar­ska i dwaj dzia­do­wie, je­den Łuka na ła­wie pod ścia­ną, dru­gi Se­men za sto­łem, przed kwa­ter­ką i kie­lisz­kiem.

Se­men wziął kwa­ter­kę do ręki, do środ­ka zaj­rzał, gło­wą zlek­ka wstrzą­snął, uśmiech­nął się i po­wie­dział na­pół do sie­bie:

– Na do­bre mi się ich lęk ob­ró­cił. Zlę­kli się i wód­ki od­bie­gli… Zo­sta­wi­li wię­cej, niż kie­li­szek.

Wy­raz oczu jego ura­do­wa­nie wy­ra­żał. Na­lał so­bie ćwierć kie­lisz­ka, kie­li­szek przed sobą po­sta­wił i cze­kał, jak­by na­stra­jał się do łyku. Po chwi­li dusz­kiem wy­pił, skrzy­wił się, splu­nął, od­chrząk­nął prze­cią­gle a z przy­ci­skiem i znów na­lał. Tak pi­jać zwy­kli pi­ja­cy na­ło­go­wi.

Łuka mil­czał; zda­wa­ło się, jak­by po­grą­żo­ny był w za­du­mie głę­bo­kiej. W izbie pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Prze­rwa­ła ta­ko­we szyn­kar­ka, któ­ra, usiadł­szy na­prze­ciw Se­me­na i przy­pa­tru­jąc się mu czas nie­ja­ki, w na­stę­pu­ją­ce ode­zwa­ła się sło­wa:

– Oj ty, Se­me­nie, Se­me­nie… i cóż te­raz bę­dzie z cie­bie?

– A i cóż­by być mia­ło! Po­sta­wią mi budę, gro­ma­da na mnie wy­zna­czy­ła or­dy­na­ryą, od prze­jezd­nych kap­nie kie­dy nie­kie­dy grosz jaki: bę­dzie ze mnie pan…

– A je­że­li się upi­jesz, za­śpisz, wrót nie do­pil­nu­jesz i by­dło w szko­dę pój­dzie, to co się z pań­stwem two­jem sta­nie?

– Ha! – wes­tchnął Se­meu i brwia­mi mru­gnął.

– Bo ty chy­ba bez go­rzał­ki nie wy­trzy­masz.

– Hm, nie wiem. Praw­da, że gdy dłu­go jej nie piję, coś mnie za ser­ce ści­ska; ale toć prze­cie ob­cho­dzę się bez niej ty­dzień i dłu­żej nie­kie­dy.

– Nie­le­piej-że było to­bie do wrót nie sta­wać?

– Przy­ka­za­li… cóż po­cząć mia­łem?

– Było, o… – ocza­mi na Łukę wska­za­ła – jego na­strę­czyć.Łuka gło­wą po­ki­wał..

– A sa­me­mu – cią­gnę­ła Ży­dów­ka – nie brać się do służ­by, przy któ­rej trzeź­wym być po­trze­ba. Nie po­my­ślał ty chy­ba o tem. Już to­bie przez lato całe, a i dłu­żej może, na Wy­gnan­kę ani zaj­rzeć bę­dzie moż­na.

– Praw­da… praw­da two­ja – od­parł dziad z prze­ko­na­niem.

– Ny – ode­zwa­ła się szyn­kar­ka. – Czyż tego, co się zro­bi­ło, od­ro­bić nie moż­na?

– Łuko! hej! – za­czął Se­men… – ty?

– A co? – za­py­tał.

– Chcesz ty do wrót sta­nąć?

– A hm… Cóż z tego, że chcę! Chcia­ła­by du­sza do raju, ale jej nie pusz­cza­ją.

Na eko­no­mią pój­dę, po­kło­nię się i na­strę­czę cie­bie, za­miast sie­bie.

Dziad ręką mach­nął.

– Tyl­ko – do­dał Se­men, pa­lec z ak­cen­tem ostrze­że­nia wzno­sząc – mo­ho­rycz mi po­sta­wisz.

– Na­strę­czał się ja sani, nada­rem­nie jed­nak.

– Cze­mu?

– Ja też­bym cie­bie za­py­tać chciał o to… Nie wiem cze­mu, jak nie wiem cze­mu sta­ło się nie­jed­no nie tak, jak się stać było po­win­no.

Wy­po­wie­dział to Łuka z ak­cen­tem ta­kie­go w gło­sie smut­ku, że Se­men oczy przy­mru­żył, a Ży­dów­ka pod­chwy­ci­ła:

– I ty nie wiesz?

– Nie wiem.

– Sze­dłeś doli na­prze­kór, by­łeś dur­ny, taki dur­ny że no!… i dla­te­go wy­sze­dłeś na gał­ga­na…

Łuka ra­mio­na­mi ści­snął.

– Naco to­bie było z pa­na­mi za­dzie­rać?

– Ja­żem się upo­mi­nał o swo­je… o moje dziec­ko.

– Ij, co tam! – Ży­dów­ka na to to­nem lek­ce­wa­że­nia: – dziew­czy­na!…

– A gdy­by to­bie dziew­czy­na two­ja – od­parł Luka, pal­cem na dzie­się­cio­let­nią wska­zu­jąc Ży­dó­wecz­kę – tak się za­prze­pa­ści­ła, iż­byś nie wie­dzia­ła, czy się ona uto­pi­ła, czy po­wie­si­ła, czy co – czy­byś się za nią nie roz­bi­ja­ła po świe­cie?

– To co in­ne­go – od­rze­kła Ży­dów­ka to­nem wyż­szo­ści ob­ra­żo­nej – nie przy­rów­ny­waj ty dziew­czy­ny mo­jej do swo­jej… To co in­ne­go. Ona nie pój­dzie na po­ko­jów­kę.

– Nie by­ła­by po­szła i moja, gdy­by nie…

Do­koń­czył wes­tchnie­niem i po­tar­ciem dło­nią po czo­le.

Se­men na­lał so­bie nowe ćwierć kie­lisz­ka go­rzał­ki, wy­pił i ode­zwał się:

– Nie­dłu­go już tego bę­dzie. Gdy lu­dzie ga­da­ją, to za­wsze coś wy­ga­da­ją… a mó­wią, że pod­dań­stwa nie bę­dzie, że pańsz­czy­zny nie bę­dzie i…

Sły­szeć się dał strzał na trzę­sa­wi­skach. Ży­dów­ka drgnę­ła.

– At… – wtrą­ci­ła. – Co ty tam, Se­me­nie, wy­pla­tasz….

– Po­wia­dam, co lu­dzie gło­śno ga­da­ją..,

– Mało o czem nie ga­da­ją! Ot, jak było pod­dań­stwo, tak bę­dzie, jak była pańsz­czy­zna, tak bę­dzie. Le­piej nie od­zy­wać się z rze­cza­mi ta­kie­mi.

Nowy wy­strzał, a do­te­go po­dwój­ny, nowe w Ży­dów­ce drgnie­nie wy­wo­łał. Aż na sie­dze­niu pod­sko­czy­ła i rze­kła:

– Ta­kie tyl­ko ga­da­nie coś war­te, co w książ­kach za­pi­sa­ne.

– Al­boż tego nie pi­sze? – za­py­tał dziad zde­kon­cer­to­wa­ny nie­co.

– Za­py­taj Sru­la, Srul czy­ta w książ­kach bar­dzo, bar­dzo sta­rych.

– No?

– I w nich nic nie stoi, ani o pańsz­czyź­nie, ani o pod­dań­stwie.

Wy­strzał huk­nął w po­bli­żu kar­czem­ki. Żyd zbladł; dzie­ci się po­prze­ra­ża­ły; Se­men na­wet nie­sio­ny do ust kie­li­szek w po­wie­trzu za­trzy­mał; Łuka je­den przy­jął to obo­jęt­nie.

– Nu – ode­zwa­ła się szyn­kar­ka po ochło­nię­ciu z prze­stra­chu – i kto to wi­dział!…

– Strze­la­ją so­bie dzie­dzic ptasz­ki na bło­cie – rzekł Se­men w ro­dza­ju ob­ja­śnie­nia.

– Ptasz­ki na bło­cie… Kto to wi­dział? – po­wtó­rzy­ła.

– Gdy to się sta­nie, o czem lu­dzie ga­da­ją, to nie będą oni tak so­bie strze­la­li.

Wy­ra­zy te wy­mó­wio­ne zo­sta­ły z sil­nem, prze­ką­snem za­ko­lo­ro­wa­niem.

– I jak­że to ono bę­dzie? – za­py­ta­ła Ży­dów­ka.

– Pa­nów nie bę­dzie i oni będą pa­nom pańsz­czy­znę od­ra­bia­li.

– Na kogo, je­że­li pa­nów nie bę­dzie?

– Ij… znaj­dzie się tam ktoś za­wsze, co za łeb wziąć po­tra­fi… Nie bez tego – od­po­wie­dział, o od­po­wie­dzi resz­tę w kie­lisz­ku uto­pił.

Roz­mo­wa po­czy­na­ła brać ob­rót in­te­re­su­ją­cy, Ży­dów­ka bo­wiem coś od­po­wie­dzieć mia­ła, i by – łaby od­po­wie­dzia­ła, gdy­by cią­gu dal­sze­go nie prze­rwa­ła na­gła i nie­spo­dzia­na in­ter­wen­cya psa. Do izby wpadł pysz­ny, an­giel­skiej po­ro­dy wy­żeł. Po­ja­wie­nie się jego sta­ło się po­wo­dem ogrom­ne­go dla ro­dzi­ny ca­łej ży­dow­skiej prze­ra­że­nia. Ży­dzię­ta z krzy­kiem na łóż­ku schro­nie­nia szu­ka­ły i bety na sie­bie na­cią­ga­ły; Srul w szynk­wa­sie się za­mknął; Sru­lo­wa na ła­wie nogi pod sie­bie ścią­gnę­ła i na stół wsko­czyć go­to­wa była. Ra­cya prze­ra­że­nia tkwi­ła nie w tem tyl­ko, że był­to pies, ale i w tem jesz­cze, że był to pies z kształ­tów i po­zo­ru nie­zwy­czaj­ny: przedew­szyst­kiem czar­ny jak wę­giel, sierść niz­ka, gład­ka, łeb duży, oczy wy­łu­pia­ste i krwią za­szłe, ogon twar­dy, niby że­la­zny, zęby bia­łe na wierz­chu, pysk otwar­ty, ję­zyk wy­wa­lo­ny, od­dech krót­ki, sil­ny i gło­śny, po­dob­ny nie­co do po­śpiesz­ne­go sa­pa­nia mie­cha. Nie­ko­niecz­nie Ży­dem być po­trze­ba było, aże­by się prze­stra­szyć go­ścia po­dob­ne­go, zwłasz­cza że gość ów wpadł nie­spo­dzia­nie i za­cho­wy­wał się w spo­sób nie­po­kój wzbu­dza­ją­cy. Wbiegł i rzu­cił się ob­ces w kąt je­den, na­stęp­nie w dru­gi, ob­wą­chu­jąc pod­ło­gę; wy­krę­cił się, za­sko­wy­czał krót­ko, jak­by z nie­cier­pli­wo­ści; sta­nął, łeb pod­niósł i spoj­rzał na Sru­lo­wą, któ­ra za­dy­go­ta­ła ze stra­chu wiel­kie­go, ręce do sie­bie ścią­gnę­ła i z ust wy­krzy­wio­nych wy­da­ła od­głos lę­kli­wy, na na­stę­pu­ją­ce roz­bi­ty wy­ra­zy:

– Aj waj, waj!… cze­goż wun ode­mnie chce?

On od niej nie chciał ni­cze­go; po­pa­trzyw­szy jej bo­wiem w oczy, wy­wi­nął się, zwą­chał po­wie­trze w pół­ko­le i su­sem jed­nym pod łóż­ko się wsu­nął.

Sze­ro­ko otwo­rzo­ne oczy Sru­la i Sru­lo­wej zna­mio­no­wa­ły po­łą­czo­ną z prze­lęk­nię­ciem za­gad­kę: Co pies tam robi? W rze­czy sa­mej, było to do od­gad­nie­nia trud­ne, tem­bar­dziej, że cza­su za­du­żo upły­wa­ło od chwi­li, jak się pies pod łóż­ko wsu­nął.

Po mi­nu­cie sły­szeć się dały sze­lest, stuk­nię­cie głu­che, jed­no, dru­gie – ci­sza – znów stuk­nię­cie. Ży­dów­ka w stra­chu za­chli­py­wać się po­czę­ła. Prze­lę­kła się o dzie­ci na łóż­ku w be­tach po­cho­wa­ne. Znaj­do­wa­ła się w tej chwi­li obez­wład­nie­nia, któ­ra u ma­tek po­prze­dza wy­buch śle­pe­go dla dzie­ci po­świę­ce­nia się. Wy­buch jed­nak nie na­stą­pił, za­szło bo­wiem roz­wią­za­nie za­gad­ki za­po­mo­cą za­gad­ki no­wej. Pies zpod łóż­ka wy­lazł, ale – bez gło­wy. Ziem się wy­ra­ził: – wy­lazł z gło­wą, ale nie z tą, z któ­rą wlazł. Na miej­scu tej ostat­niej miał gar­nek.

Miał gar­nek za­miast gło­wy; gło­wy zaś praw­dzi­wej, gło­wy psiej – ani śla­du. Szy­ja i wprost szyi gar­nek ster­czał; resz­ta tu­ło­wia nie zmie­ni­ła się zgo­ła. W garn­ku zni­kły uszy, oczy, pysk, zęby, ję­zyk – wszyst­ko sło­wem, co psa tak strasz­nym czy­ni­ło. Wy­lazł, a ra­czej wy­peł­znął zpod łóż­ka, na nogi sta­nął, kro­ków kil­ka po­stą­pił i wnet przy­legł.

Żyd i Ży­dów­ka w osłu­pie­niu na zja­wi­sko to pa­trzy­li.

Pies, przy­le­gł­szy, wnet na­stę­pu­ją­ce jął się czy­nić ma­new­ry: prze­chy­lał kark w stro­nę jed­nę i po­trzą­sał garn­kiem; prze­chy­lał w stro­nę dru­gą i po­trzą­sał; wkła­dał gar­nek po­mię­dzy łapy przed­nie i raz jed­ną, znów dru­gą do zie­mi ta­ko­wy przy­ci­skał, kark wtył na­prę­ża­jąc.

Osłu­pie­nie Sru­la i Sru­lo­wej trwa­ło chwil­kę i ustą­pi­ło na­gle okrzy­ko­wi roz­pa­czą na­brzmia­łe­mu, któ­ry się z pier­si Sru­to­wej wy­darł:

– Szmalc!…

– Wus ge­sze­hu? – za­wo­łał Żyd, brwi groź­nie marsz­cząc.

– Szmalc! – po­wtó­rzy­ła Ży­dów­ka z tym­że ak­cen­tem.

– Fer­fał (prze­pa­dło) – była Żyda od­po­wiedź, któ­rej to­wa­rzy­szy­ło wy­ra­zi­ste, acz po­wol­ne mach­nię­cie ręką.

Pies wciąż z garn­kiem ma­new­ro­wał. Dzia­do­wie przy­pa­try­wa­li się temu, przy­pa­try­wa­li się i Ży­dzi – pierw­si obo­jęt­nie, dru­dzy z roz­draż­nie­niem. Po chwi­li Łuka wstał, po­la­no ujął i do psa się zwró­cił.

– Co ty? co? – pod­chwy­cił Żyd.

– Gar­nek roz­bi­ję – od­po­wie­dział spo­koj­nie.

– Czy to twój? – pod­chwy­ci­ła Ży­dów­ka. – Masz aby czem za­pła­cić?

Na za­py­ta­nie to Łuka po­la­no po­ło­żył i od­po­wie­dział:

– Za­pła­cić nie mam czem, ale in­a­czej pies się udu­si w garn­ku.

– Two­ja szko­da? co?….

Łuka ra­mio­na­mi wzru­szył i w chwi­li tej z nad­wo­ru do­szło gwiź­nię­cie moc­ne, po któ­rem na­stą­pi­ło wo­ła­nie:

– Black (czy­taj: Blek)!… Black!

Wo­ła­nie do­cho­dzi­ło zbliz­ka, ustę­pu­jąc gwiz­da­niu. Szło to ko­le­ją, ury­wa­ją­cą się co­chwi­la, po­wta­rza­ją­cą się ato­li czę­sto. Sły­szeć się wresz­cie dały z ak­cen­tem gnie­wu wy­po­wie­dzia­ne wy­ra­zy:

– Cóż u li­cha!… gdzież­by się on po­dział? Czy do Wy­gnan­ki na kie­li­szek wód­ki nie za­szedł?

Na sło­wa te Srul z szynk­wa­su wy­sko­czył i w chwi­li jed­nej, przy­braw­szy na się wy­raz ugrzecz­nie­nia uni­żo­ne­go, z izby się wy­niósł. Ży­dów­ka z ławy się zsu­nę­ła, psa zda­la obe­szła i przy pie­cu po­zy­cyą za­ję­ła. Se­men przy pro­gu sta­nął. Luka" czap­kę z gło­wy zdjął, lecz z miej­sca ja­kie zaj­mo­wał nie ru­szył się.

– Sru­lu, a!… – ode­zwał się głos obcy na dwo­rze – nie wi­dzia­łeś ty przy­pad­kiem psa czar­ne­go?

– Ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie – za­brzmia­ła od­po­wiedź Sru­la – ten pies. tego psa ja… wi­dział.

– Wi­dzia­łeś go?…

– Ny, a jak­że, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie.

– Wy­gnan­kę okrą­żył i gdzieś mi na­gle z oczu znikł.

– I mnie, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie, z oczu znikł.

– Gdzieś się po­dział?…

– Wun się nig­dzie nie po­dział.

– Po­wia­dam, że znikł.

– Nu znikł, ale nie znikł… Wlazł wun, a wy­lazł gar­nek.

– Sru­lu – za­brzmiał głos upo­mi­na­ją­cy – tyś zwa­ry­ował…

Na uwa­gę tę nie było ze stro­ny Sru­la od­po­wie­dzi, a to dla­te­go może, iż bez­po­śred­nio po niej na pro­gu izby szyn­ko­wej po­ja­wi­ła się po­stać ubra­ne­go w odzież my­śliw­ską szlach­ci­ca – po­stać tęga, wą­sa­ta, o do­brym by­cie świad­czą­ca, w nan­ki­no­wym na grzbie­cie ku­bra­ku, w ta­kich­że plu­drach, w cho­da­kach na­śla­du­ją­cych ko­tur­ny rzym­skie, w ka­pe­lu­szu słom­ko­wym, z tor­bą przez ra­mię i z du­bel­tów­ką na ra­mie­niu. Po­stać ta na pro­gu sta­nę­ła, oczy w sza­mo­cą­ce­go się z garn­kiem psa utkwi­ła, brwi groź­nie zmarsz­czy­ła i za­wo­ła­ła:

– A toż co?

– To wun tak… w garn­ku wy­lazł – od­po­wie… dział Srul z sie­ni.

– Ależ mi się pies udu­si! – za­wo­łał szlach­cic, kro­ków kil­ka po­stą­pił, strzel­bę z ra­mie­nia zdjął i ło­żem o gar­nek na sztorc ude­rzył.

Gar­nek się na cze­re­py roz­pry­snął i uka­zał się łeb psi, na wy­so­ko­ści oczu ubie­lo­ny szmal­cem gę­sim. Pies po­sko­czył z ozna­ka­mi ura­do­wa­nia i do szlach­ci­ca się po­gar­nął; ten jed­nak za­wo­łał na nie­go prze­cią­gle:

– Psss.

Pies przy­legł, ogo­nem ki­wa­jąc, szlach­ci­co­wi w oczy pa­trząc i ję­zy­kiem się ob­li­zu­jąc.

– I gdzie to on się tak ubrał? – za­py­tał my­śli­wy, mowę do obec­nych zwra­ca­jąc. Na od­po­wiedź nie cze­kał jed­nak, lecz pra­wił da­lej: – Udu­sić się mógł… Ni­ko­mu z was na myśl nie przy­szło gar­nek stłuc?

– Mnie to na myśl przy­szło – po­chwy­cił Żyd z po­śpie­chem, bo­jąc się snadź, aże­by go Łuka nie uprze­dził – mnie… ny, ale….

– No?…

– Ja usły­szał ja­śnie wiel­moż­ne­go pana i… tego… Cza­su nie było.

– Ależ się ubrał! – szlach­cic na to. – Szma­lec mu wiatr ze­psuł i dziś z po­lo­wa­nia nic już nie bę­dzie – a ku ła­wie idąc i miej­sce zaj­mu­jąc, do­dał: – Daj­no mi, Sru­lu, wód­ki kie­li­szek, ale… wiesz, szu­mów­ki, sza­ba­sów­ki, tej co sam pi­jasz… czy­stej, nie­chrz­czo­ną i nie­bar­dzo śmier­dzą­cej.III. PUST­KA.

Szlach­cic hau­stem jed­nym wód­ki kie­li­szek wy­chy­lił i, kie­li­szek na sto­le po­sta­wiw­szy, ka­zał Sru­lo­wi po­czę­sto­wać dzia­dów, z któ­rych je­den stał u drzwi, dru­gi pod ścia­ną. Żyd z po­śpie­chem roz­kaz speł­nił: na­lał Se­me­no­wi – ten się w pas szlach­ci­co­wi po­kło­nił, zdro­wia i pa­no­wa­nia mu ży­czył i kie­li­szek wy­próż­nił. Luka ręki ski­nie­niem Sru­la od na­le­wa­nia po­wstrzy­mał.

– A?… – ode­zwał się szlach­cic, spo­strze­gł­szy co się sta­ło.

– Wun… wun – za­wo­łał Srul i do­koń­czyć nie mógł; na ustach wi­siał mu wy­raz "gał­gan, " któ­re­go wy­krztu­sić nie śmiał – wun… wun.

– Wód­ki nie pi­jesz?…

– Nie, wiel­moż­ny pa­nie – od­rzekł dziad.

– Rzecz oso­bli­wa. Czyś się za­rzekł? czyś nie pi­jał nig­dy?…

– Pi­ja­łem… i nie za­rze­ka­łem się…

– Cze­muż więc nie pi­jesz, kie­dy się czę­stu­ję?

– Boję się.

– Żeby cię Srul nie otruł? – pod­chwy­cił szlach­cic żar­to­bli­wie.

– Nie, nie to, ale… a!…, dużo by­ło­by do ga­da­nia o tem.

Szlach­cic zmie­rzył Łukę okiem od stóp do gło­wy, po­mil­czał przez chwi­lę, po­wie­dzieć coś chciał, lecz wi­docz­nem było, że się zmiar­ko­wał i z in­nej za­czął becz­ki.

– Prze­cież – ode­zwał się – z do­bre­go czę­sto­wa­łem was ser­ca. Mnie te­raz o wa­szę cho­dzi ła­skę… wie­cie? – za­py­tał.

Se­men się po­kło­nił i od­po­wie­dział:

– Oby ino Pan Bóg mi­ło­sierd­ny ja­śnie wiel­moż­ne­mu panu zdro­wie dał i pa­no­wa­nie prze­dłu­żył…

– Pa­no­wa­nie moje skoń­czy się nie­ba­wem… skoń­czy­ło się już; nie­ma więc co wspo­mi­nać o niem. Ja nie pan…

– E?… – od­parł chłop z nie­do­wie­rza­niem.

– Czy­żeś nie sły­szał po­mię­dzy ludź­mi ga­da­nia?

– Ta… – za­czął Se­men, w łeb się dra­piąc – sły­szał ja coś, ale nie wiem co…

– Coś wię­cej za­pew­ne, ani­że­li jest. Cóż, na­przy­kład?

– Co?… hm… sły­sza­łem – za­czął.

– No? – na­le­gał pan.

– Że bę­dzie….

– Co? no, mów­że! Cóż bę­dzie?

– Po­wia­da­ją… ale to nie­praw­da chy­ba – za­strzegł się na wy­pa­dek wszel­ki – że bę­dzie… wol­ność.

– Nie­praw­da – od­parł szlach­cic – bę­dzie bo­wiem tak: nie bę­dzie mi wol­no cie­bie pę­dzić na pańsz­czy­znę; więc dla mnie to… nie­wo­la… Co?

– Ono to niby tak – od­parł Se­men.

– A dla cie­bie? – za­py­tał szlach­cic.

– Dla mnie?… chy­ba wola.

– Nie­wol­no bę­dzie to­bie pę­dzić na pansz­czy­znę mnie… Czy to wola?

– Jaka wola!

– A wi­dzisz. Owóż tak we wszyst­kiem. Do­tych­czas coś tam wol­no było mnie: była więc wol­ność ja­kaś. Nadal nie­wol­no bę­dzie mnie, ale nie­wol­no i to­bie: ja stra­cę, ty nie zy­skasz… Po­dzie­li­my się i bę­dzie­my pa­no­wa­li jed­na­ko­wo, jak ja, tak i ty.

Roz­mo­wa w pół­żar­to­bli­wy ze stro­ny szlach­ci­ca to­czo­ną była spo­sób; w pół­żar­to­bli­wo­ści tej ato­li brzmiał ak­cent żalu, czy gnie­wu, czy może iro­nii tyl­ko. Po sło­wach po­wyż­szych do Sru­la się zwró­cił:

– Czy nie tak, Sru­lu? – za­py­tał.

– Ny, ja­śnie wiel­moż­ny pan wie le­piej, ani­że­li ja, bied­ny aren­darz.

– Uhm – od­parł szlach­cic, wsta­jąc. – Na tej wol­no­ści rze­ko­mej ty pono wyj­dziesz naj­le­piej. Co się tam na­le­ży to­bie?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: