Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieziemskie wyzwanie. Rok w kosmosie, życie pełne odkryć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nieziemskie wyzwanie. Rok w kosmosie, życie pełne odkryć - ebook

Zachwycający osobisty pamiętnik i zarazem wstrząsająca relacja astronauty-bohatera, który pobił rekord, spedzając rok na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej!

Scott Kelly – weteran lotów kosmicznych i amerykański rekordzista w liczbie dni spędzonych w kosmosie, ma za sobą przeżycia, którymi może się poszczycić bardzo niewielu. Jego życzliwość, poczucie humoru i determinacja dają o sobie znać, gdy wspomina swoje dziecięce lata spędzone w New Jersey i młodzieńczą inspirację, która zapoczątkowała oszałamiającą karierę. Objawiają się one także wtedy, gdy przyznaje się do wiary w to, że naszym następnym – niewyobrażalnie trudnym krokiem w kosmos – będzie Mars.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-554-5
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZŁOWIEK MUSI SIĘ przygotować do nowego celu zaraz po tym, gdy stary zniknie z pola widzenia.

SIR ERNEST SHACKLETON,

BADACZ ANTARKTYDY, KAPITAN statku Endurance, rok 1915

Schemat budowy Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS)

1. Statek transportowy (SpX-6), kwiecień – maj 2015, SpaceX

2. Japoński człon doświadczalny, Japonia

3. Laboratorium amerykańskie (Destiny), USA

4. Kratownicowy segment łączący, USA

5. Węzeł 2 (Harmony), USA

6. Człon Columbus, Europa

7. Węzeł 1 (Unity), USA

8. Śluza powietrzna (Quest), USA

9. FGB (Zaria), Rosja

10. Stały człon wielofunkcyjny (PMM), USA

11. Węzeł 3 (Tranqulity), USA

12. Sojuz (TMA–17M), lipiec – grudzień 2015, Rosja

13. Statek transportowy Progress (62P), grudzień 2015 – lipiec 2016, Rosja

14. Sojuz (TMA-16M), marzec – wrzesień 2015, Rosja

15. Panele słoneczne (8), USA

16. Chłodnice, USA

17. Sojuz (TMA–18M), lipiec – grudzień 2015, Rosja

18. MRM–2 (Poisk), Rosja

19. Człon serwisowy (Zwiezda), Rosja

20. Statek transportowy Cygnus (OA–4), grudzień 2015 – luty 2016, Orbital-ATK

21. Kopuła obserwacyjna (Cupola), USA

22. Statek transportowy (HTV–5), Japonia

23. Główny człon badawczy 1 (Razswiet), Rosja

24. Przedział cumowniczy (Pirs), Rosja

25. Statek transportowy Progress (61P), październik 2015 – marzec 2016, Rosja

26. Statek transportowy Progress (60P), lipiec – grudzień 2014, Rosja

27. Sojuz (TMA–19M), grudzień 2015 – czerwiec 2016, RosjaProlog

Siedząc u szczytu stołu w jadalni mojego domu w Houston, kończę kolację z rodziną: moją przyjaciółką Amiko, moimi córkami Samanthą i Charlotte, moim bratem bliźniakiem Markiem, jego żoną Gabby i córką Claudią, naszym ojcem Richiem oraz synem Amiko, Corbinem. Siedzenie przy stole i spożywanie posiłku z tymi, których kochasz, jest rzeczą zwyczajną i wielu ludzi robi to codziennie, nie poświęcając temu większej uwagi. Dla mnie to coś, o czym marzyłem od prawie roku. Zastanawiałem się tyle razy, jak to będzie wyglądało, że kiedy wreszcie tu jestem, wydaje się trochę nierzeczywiste. Twarze ukochanych osób, których tak długo nie widziałem, gwar głosów wielu mówiących równocześnie ludzi, brzęk sztućców, szmer wina w kieliszku – od tego wszystkiego odwykłem. Dziwne jest nawet uczucie ciążenia utrzymującego mnie na krześle, a ilekroć odstawiam kieliszek lub odkładam widelec na stół, podświadomie szukam rzepa lub kawałka taśmy montażowej, którym mógłbym je unieruchomić. Jestem z powrotem na Ziemi od czterdziestu ośmiu godzin.

Odsuwam się od stołu i usiłuję wstać, czując się jak starzec wstający z szezlonga.

– Dobijcie mnie, mam dosyć – mówię.

Wszyscy się śmieją i zachęcają, żebym poszedł odpocząć. Rozpoczynam wędrówkę do sypialni: około dwudziestu kroków od krzesła do łóżka. Po trzecim kroku mam wrażenie, że podłoga kołysze się pode mną, i wpadam na donicę. Oczywiście to nie sprawa podłogi – to mój układ przedsionkowy próbuje się ponownie przystosować do ziemskiej grawitacji. Znowu przyzwyczajam się do chodzenia.

– Po raz pierwszy widzę, jak się potykasz – mówi Mark. – Całkiem nieźle sobie radzisz. – Z własnego doświadczenia wie, jak to jest wrócić do świata grawitacji po pobycie w przestrzeni kosmicznej.

Przechodząc obok Samanthy, kładę jej dłoń na ramieniu, a ona się do mnie uśmiecha.

Docieram do sypialni bez wypadku i zamykam drzwi. Bolą mnie wszystkie części ciała. Wszystkie stawy i wszystkie mięśnie protestują przeciwko miażdżącej sile ciężkości. Mam również mdłości, chociaż nie zwymiotowałem. Zdejmuję ubranie i kładę się do łóżka, delektując się kontaktem z pościelą, lekkim naciskiem koca, meszkiem poduszki pod głową. Bardzo mi tego wszystkiego brakowało. Słyszę radosny gwar mojej rodziny za drzwiami, głosy, które przez rok docierały do mnie zniekształcone przez odbicie sygnału w telefonie satelitarnym. Zapadam w sen przy kojących dźwiękach rozmów i śmiechów.

Budzi mnie błysk światła: czy już nastał ranek? Nie, to tylko Amiko kładzie się do łóżka. Spałem zaledwie parę godzin. Czuję się jednak jak w malignie. Trudno mi oprzytomnieć na tyle, żeby się poruszyć, powiedzieć jej, jak okropnie się czuję. Mam teraz silne mdłości, gorączkę, a ból się nasilił. Nie przypomina to objawów po poprzedniej misji. Te są o wiele gorsze. W końcu udaje mi się wypowiedzieć jedno słowo:

– Amiko.

Jest zatrwożona brzmieniem mojego głosu.

– Co się dzieje? – Kładzie dłoń na mojej ręce, potem na czole. Mam wrażenie, że jej skóra jest chłodna, ale to tylko dlatego, że sam jestem taki rozpalony.

– Nie czuję się dobrze – odpowiadam.

Byłem dotychczas w przestrzeni kosmicznej czterokrotnie, a ona już raz, kiedy spędziłem na pokładzie stacji kosmicznej sto pięćdziesiąt dziewięć dni w 2011 i 2012 roku, przeszła ze mną cały proces rekonwalescencji jako główne wsparcie. Mój organizm zareagował wówczas na powrót z kosmosu, ale jego reakcja w niczym nie przypominała obecnej.

Usiłuję wstać. Odnajduję brzeg łóżka. Stopy w dół. Siadam. Wstaję. W każdej fazie czuję, jakbym przedzierał się przez ruchome piaski. Kiedy wreszcie jestem w pionie, ból w nogach jest okropny, a oprócz bólu czuję coś jeszcze bardziej niepokojącego: cała krew w moim ciele błyskawicznie spływa do nóg – odwrotnie niż wtedy, gdy robi się stójkę. Czuję, jak tkanki w moich nogach obrzmiewają. Człapię do łazienki, przenosząc ciężar ciała z jednej stopy na drugą z wyraźnym wysiłkiem. Lewa. Prawa. Lewa. Prawa.

Docieram do celu, włączam światło i spoglądam na swoje nogi. Są spuchnięte i wyglądają jak pniaki, w ogóle nie przypominają ludzkich kończyn.

– O cholera – mówię. – Amiko, przyjdź i zobacz.

Amiko klęka, naciska na kostkę i rozlega się dźwięk wody chlupoczącej w balonie. Spogląda na mnie z obawą w oczach i mówi:

– Nie mogę nawet wyczuć kości skokowej.

– Piecze mnie skóra – oznajmiam. Amiko ogląda mnie w gorączkowym pośpiechu. Mam dziwną wysypkę na całych plecach, z tyłu nóg, na potylicy i karku – wszędzie, gdzie moje ciało stykało się z materacem. Czuję, jak jej chłodne palce suną po rozpalonej skórze.

– To wygląda jak wysypka alergiczna – stwierdza. – Jak pokrzywka.

Korzystam z łazienki i powłócząc nogami, wracam do sypialni. Zastanawiam się, co powinienem zrobić. Normalnie, gdybym się obudził w takim stanie, pojechałbym do szpitala, ale przecież nikt na izbie przyjęć nie widział objawów rocznego pobytu w kosmosie. Gramolę się z powrotem do łóżka, próbując ułożyć się tak, żeby nie dotykać materaca pokrytymi wysypką częściami ciała. Słyszę, że Amiko grzebie w szafce z lekami. Wraca z dwiema tabletkami ibuprofenu i szklanką wody. Kiedy się kładzie, wyczuwam z każdego jej ruchu i oddechu, że martwi się o mnie. Oboje wiedzieliśmy, jakie ryzyko wiąże się z misją, na którą się zgłosiłem. Po sześciu latach razem doskonale ją rozumiem, nawet w niemej ciemności.

Gdy usiłuję zasnąć, zastanawiam się, czy mój przyjaciel Michaił Kornijenko także ma problemy z opuchniętymi nogami i bolesną wysypką – Misza wrócił do domu w Moskwie, spędziwszy razem ze mną prawie rok w przestrzeni kosmicznej. Podejrzewam, że tak. Przecież właśnie dlatego zgłosiliśmy się na tę misję na ochotnika: żeby odkryć, jak długi lot w kosmos wpływa na ludzkie ciało. Uczeni będą studiować dane na temat Miszy i mnie przez resztę naszego życia i po naszej śmierci. Nasze agencje kosmiczne nie będą w stanie penetrować odleglejszych obszarów przestrzeni, docierać do takich celów jak Mars, dopóki nie dowiemy się więcej o tym, jak wzmocnić najsłabsze ogniwa w łańcuchu, który umożliwia lot w kosmos: ciało i umysł człowieka. Ludzie często mnie pytają, dlaczego zgłosiłem się na tę misję, znając ryzyko – ryzyko towarzyszące wystrzeleniu rakiety, ryzyko nieodłącznie związane ze spacerami w przestrzeni kosmicznej, ryzyko powrotu na Ziemię, ryzyko, na które będę narażony w każdym momencie pobytu w metalowym pojemniku krążącym wokół Ziemi z prędkością 28 158 kilometrów na godzinę. Mam kilka odpowiedzi na to pytanie, ale żadna z nich nie wydaje mi się w pełni zadowalająca. Żadna nie stanowi całkowitego wyjaśnienia.

Kiedy byłem mały, miałem dziwny powracający sen na jawie. Widziałem siebie zamkniętego w pomieszczeniu tak małym, że można było w nim tylko leżeć. Zwinięty w kłębek na podłodze wiedziałem, że będę tam długo. Nie mogłem wyjść, ale mi to nie przeszkadzało – miałem wrażenie, że niczego mi nie brakuje. W sytuacji zamknięcia w tym pomieszczeniu pociągało mnie poczucie, że mieszkając tam, robię coś ambitnego. Czułem, że tam jest moje miejsce.

Miałem pięć lat, gdy pewnej nocy rodzice obudzili mnie oraz Marka i zaprowadzili nas na dół do salonu, żeby oglądać zamazany szary obraz w telewizji, na którym, jak nam wyjaśnili, znajdowali się ludzie spacerujący na Księżycu. Pamiętam, że słyszałem zniekształcony zakłóceniami głos Neila Armstronga i próbowałem zrozumieć szokujące twierdzenie, że odwiedza jarzący się krążek, który widziałem przez okno naszego domu na letnim niebie nad New Jersey. Oglądanie lądowania na Księżycu sprawiło, że śnił mi się powracający koszmar: przygotowywałem się do startu rakiety lecącej na Księżyc, ale zamiast siedzieć bezpiecznie w środku, byłem przypięty pasem do spiczastego końca rakiety, z plecami na stożku kadłuba, zwrócony twarzą prosto ku niebu. Kiedy czekałem podczas odliczania, Księżyc wisiał nade mną, jego olbrzymie kratery ziały groźnie. Wiedziałem, że nie mogę przeżyć chwili zapłonu. Ilekroć miałem ten sen, budziłem się spocony i przerażony tuż przedtem, zanim silniki wypuściły z siebie ognistą smugę.

Jako dziecko podejmowałem każde możliwe ryzyko – nie dlatego, że byłem lekkomyślny, ale dlatego, że wszystko inne mnie nudziło. Skakałem ze wszystkiego, wczołgiwałem się pod różne rzeczy, podejmowałem wyzwania innych chłopaków, jeździłem na wrotkach, ślizgałem się, pływałem i zaliczałem wywrotki na łodziach, kusząc czasem śmierć. Obaj z Markiem od szóstego roku życia wspinaliśmy się po rynnach i machaliśmy do naszych rodziców z dachów dwu- lub trzypiętrowych domów. Próbowanie czegoś trudnego stanowiło jedyny sposób na życie. Gdy robiłeś coś bezpiecznego, coś, o czym już wiedziałeś, że można to zrobić, marnowałeś czas. Zdumiewało mnie, że niektórzy moi rówieśnicy mogą po prostu siedzieć w klasie nieruchomo, oddychając i mrugając, przez cały dzień – że potrafią oprzeć się chęci wybiegnięcia na zewnątrz, wyruszenia na poszukiwania, zrobienia czegoś nowego, podjęcia ryzyka. Co oni mieli w głowach? Czy mogli nauczyć się w klasie czegoś, co przypominałoby choć trochę uczucie towarzyszące karkołomnemu zjazdowi na rowerze po zboczu wzgórza?

Byłem okropnym uczniem, wiecznie gapiącym się w okno lub patrzącym na zegar w oczekiwaniu na zakończenie lekcji. Nauczyciele rugali mnie, upominali, a w końcu – niektórzy – zaczęli mnie ignorować. Rodzice, policjant i sekretarka próbowali nas bezskutecznie zdyscyplinować. Żaden z nas nie słuchał. Na ogół byliśmy zdani na siebie – po szkole, gdy matka i ojciec jeszcze nie wrócili z pracy, oraz w sobotnie i niedzielne poranki, kiedy odsypiali kaca. Mogliśmy robić, co nam się podobało, a podobało nam się podejmowanie ryzyka.

W okresie nauki w szkole średniej po raz pierwszy znalazłem coś, w czym byłem dobry i co pochwalali moi rodzice: pracowałem jako technik ratownictwa medycznego. Kiedy uczęszczałem na kurs ratownictwa medycznego, odkryłem, że potrafię cierpliwie siedzieć i się uczyć. Zacząłem jako wolontariusz i w ciągu kilku lat doszedłem do poziomu pełnoetatowego pracownika. Jeździłem w karetce całą noc, nie wiedząc, z czym się zetknę – ranami postrzałowymi, atakiem serca czy złamaniem kości. Kiedyś przyjąłem poród na osiedlu komunalnym; matka leżała w brudnej pościeli, nad głową wisiała nieosłonięta kloszem żarówka, w zlewie zalegała sterta nieumytych naczyń. Przyprawiające o mocne bicie serca uczucie, że wkraczam na potencjalnie niebezpieczny grunt i muszę się zdać na swój rozsądek, było upajające. Miałem do czynienia z krytycznymi sytuacjami, a nie nudnymi – i dla mnie bezsensownymi – przedmiotami szkolnymi. Rankiem często jechałem do domu i zamiast iść do szkoły, kładłem się spać.

Udało mi się ukończyć szkołę średnią z ocenami lokującymi mnie w dolnej połówce mojej klasy. Poszedłem do jedynego college’u, do którego mnie przyjęto (zresztą nie był on tym, do którego miałem złożyć papiery – tak bardzo byłem rozkojarzony). Nauka tam interesowała mnie nie bardziej niż w szkole średniej, robiłem się również za stary na skakanie ze wszystkiego dla zabawy. Miejsce fizycznego ryzyka zajęło imprezowanie, ale ono nie dawało mi satysfakcji. Pytany przez dorosłych mówiłem, że chcę zostać lekarzem. Zapisałem się na zajęcia przygotowujące do studiów medycznych, ale nie zaliczyłem ich pierwszego semestru. Wiedziałem, że będę dreptał w miejscu, dopóki nie usłyszę, że mam robić coś innego, i nie miałem pojęcia, co to mogłoby być.

Pewnego dnia wszedłem do księgarni w kampusie, żeby kupić coś do jedzenia, i mój wzrok przyciągnęła wystawa. S-kadra – litery na okładce wydawały się płynąć w przyszłość z niepohamowaną prędkością. Nie lubiłem czytać – ilekroć miałem przeczytać jakąś książkę na zajęcia szkolne, ledwie ją przeglądałem, beznadziejnie znudzony. Czasem zaglądałem do repetytorium i z tego, co w nim czytałem, zapamiętywałem na tyle dużo, by zaliczyć sprawdzian z lektury, czasem nie. W całym życiu przeczytałem z wyboru niewiele książek – ta jednak jakoś mnie przyciągnęła.

Wziąłem do ręki egzemplarz i po przeczytaniu pierwszego zdania poczułem smród zadymionego pola w pobliżu bazy lotniczej marynarki w Jacksonville na Florydzie, gdzie właśnie zginął i doszczętnie spłonął młody pilot oblatywacz. Rozbił swój samolot, zderzywszy się z pniem drzewa, które „zgruchotało głowę pilota na miazgę niczym melon”. Ta scena przykuła moją uwagę jak nic innego, co dotąd czytałem. W tym opisie było coś znajomego, choć nie wiedziałem co.

Kupiłem tę książkę i leżąc na niezasłanym łóżku w akademiku, czytałem ją z bijącym sercem przez resztę dnia, a dynamiczne, zapętlone zdania Wolfe’a rozbrzmiewały w mojej głowie. Byłem urzeczony opisem oblatywaczy marynarki wojennej, młodych mistrzów pilotażu startujących z lotniskowców, testujących niestabilne samoloty, pijących na umór i na ogół przemierzających świat jak wyjątkowi twardziele.

Wydawało się, że w tym hermetycznym bractwie panuje przekonanie, że człowiek powinien umieć wzbić się w powietrze w pędzącej maszynie i narażać własną skórę, a potem mieć dość animuszu, refleksu, doświadczenia i zimnej krwi, żeby wylądować w ostatnim momencie – a następnego dnia znowu wystartować, zrobić to dzień później i we wszystkie kolejne dni, nawet gdyby ten ciąg startów miał się okazać nieskończony – i ostatecznie, w najlepszym wyrazie braterstwa, czynić to w imię sprawy, która coś znaczy dla tysięcy ludzi, dla narodu, państwa, ludzkości i Boga.

To nie była jedynie ekscytująca książka przygodowa. Przypominała raczej plan na życie. Ci młodzi ludzie latający odrzutowcami marynarki wojennej wykonywali prawdziwą pracę i egzystowali w prawdziwym świecie. Niektórzy zostali astronautami, i to też była prawdziwa praca. Rozumiałem, że trudno było dostać taką pracę, ale niektórzy jednak ją otrzymywali. To się dało zrobić. Do tych pilotów przyciągała mnie nie myśl o „odpowiednich przymiotach” – specjalnych cechach, które mieli ci nieliczni mężczyźni – lecz myśl o robieniu czegoś ogromnie trudnego, narażaniu w tym celu życia i wychodzeniu cało z opresji. Przypominało mi to nocną jazdę w karetce, tyle że z prędkością dźwięku. Dorośli z mojego otoczenia, którzy zachęcali mnie, bym został lekarzem, myśleli, że lubię być technikiem ratownictwa medycznego, bo podoba mi się mierzenie ciśnienia krwi, stabilizacja złamanych kości i niesienie pomocy ludziom. Tym jednak, o czym marzyłem w pogotowiu, była ekscytacja, trudność, to, co nieznane i ryzykowne. Tutaj, w tej książce, znalazłem coś, czego nigdy nie spodziewałem się znaleźć: ambicję. Tamtego wieczoru zamykałem tę książkę jako inny człowiek.

W następnych dekadach wiele razy pytano mnie, co zapoczątkowało moją karierę astronauty, i mówiłem o oglądaniu w dzieciństwie lądowania na Księżycu lub startu pierwszego wahadłowca. Te odpowiedzi były do pewnego stopnia prawdziwe. Nigdy nie opowiedziałem o osiemnastolatku w dusznym pokoiku akademika, oczarowanym zawiłymi zdaniami opisującymi od dawna nieżyjących pilotów. To właśnie stanowiło prawdziwy początek.

Kiedy zostałem astronautą i zacząłem poznawać swoich kolegów ze szkoleń, wielu z nas łączyło wspomnienie, jak schodziliśmy w pidżamie po schodach, żeby oglądać lądowanie na Księżycu. Większość z nich postanowiła właśnie wtedy, że pewnego dnia polecą w kosmos. Wówczas zapewniano nas, że Amerykanie wylądują na powierzchni Marsa do 1975 roku, kiedy miałem skończyć jedenaście lat. Teraz, gdy już umieściliśmy człowieka na Srebrnym Globie, wszystko było możliwe. Potem NASA straciła większość finansowania i przez dziesięciolecia nasze marzenia o przestrzeni kosmicznej pozostawały okrojone. Mimo to naszej grupie astronautycznej powiedziano, że będziemy pierwszymi, którzy polecą na Marsa, i uwierzyliśmy w to tak całkowicie, że umieściliśmy tę planetę, małą czerwoną kropkę wznoszącą się nad Księżycem i Ziemią, na naszywkach na swoich bluzach. Od tego czasu NASA ukończyła montaż Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, najtrudniejszą rzecz, jakiej ludzie kiedykolwiek dokonali. Podróż na Marsa i z powrotem będzie jednak jeszcze trudniejsza, dlatego spędziłem rok w przestrzeni kosmicznej – więcej czasu, niż trwałby lot na Marsa – żeby pomóc odpowiedzieć na niektóre pytania o to, jak możemy przetrwać tę podróż.

Wciąż, jak w czasach młodości, podejmuję ryzyko. Pamiętam, że w dzieciństwie poddawałem swoje ciało działaniu nieokiełznanych sił, marzyłem, by piąć się coraz wyżej, narażałem się na groźne skutki grawitacji. Dla astronauty wspomnienia te są z jednej strony niepokojące, ale z drugiej kojące. Ilekroć podejmowałem ryzyko, przeżywałem, by odetchnąć z ulgą. Ilekroć pakowałem się w tarapaty, udawało mi się wyjść z nich bez szwanku.

Przez prawie całą roczną misję myślałem o tym, jak wiele znaczyła dla mnie S-kadra, i postanowiłem zadzwonić do Toma Wolfe’a; uznałem, że chyba ucieszy się z rozmowy telefonicznej z kosmosu. W jej trakcie zapytałem między innymi, jak pisze swoje książki, jak mógłbym zacząć myśleć o ujęciu moich przeżyć w słowa.

– Zacznij od początku – odparł, i tak właśnie zrobię.2

W moich najwcześniejszych wspomnieniach zachował się obraz ciepłych letnich wieczorów, kiedy moja matka próbowała ułożyć nas do snu w naszym domu przy Mitchell Street w West Orange w stanie New Jersey. Na zewnątrz wciąż było jasno, a przez otwarte okna wraz z odgłosami sąsiedztwa – krzykami starszych dzieci, głuchymi uderzeniami piłek do kosza o nawierzchnię podjazdów, szelestem liści na wietrze wysoko w koronach drzew, odległym warkotem pojazdów – napływała woń kapryfolium. Pamiętam wrażenie zwiewnego dryfowania między latem a snem.

Ja i Mark urodziliśmy się w 1964 roku. Wszyscy członkowie naszej wielopokoleniowej rodziny ze strony ojca, ciotki, stryjkowie i kuzyni, mieszkali w naszym kwartale. Miasto było przedzielone wzgórzem. Ci zamożniejsi mieszkali „na wzgórzu”, a my „w dole wzgórza”, chociaż dopiero później dowiedzieliśmy się, co to znaczy pod względem społeczno-ekonomicznym. Pamiętam, że raz gdy byliśmy mali, może dwuletni, obudziliśmy się wcześnie rano. Rodzice spali, byliśmy więc zdani na siebie. Ponieważ nam się nudziło, doszliśmy do tego, jak otworzyć drzwi od tyłu, i wyszliśmy z domu, dwa smyki wędrujące po okolicy. Dotarliśmy na stację benzynową, gdzie bawiliśmy się w smarze, dopóki nie znalazł nas właściciel. Wiedział, gdzie mieszkamy, i nie budząc rodziców, odstawił nas z powrotem do domu. Kiedy matka wreszcie wstała i zeszła na parter, była zdumiona widokiem smaru na naszych ciałach i ubraniach. Później właściciel stacji przyszedł i wyjaśnił, co się stało.

Gdy chodziliśmy do przedszkola, pewnego popołudnia matka pochyliła się, żeby nam powiedzieć, że ma dla nas odpowiedzialne zadanie. Trzymała przed sobą białą kopertę, jakby to była specjalna nagroda. Wyjaśniła, że ponieważ przechodzenie na drugą stronę w połowie długości ulicy nie jest bezpieczne – mógłby nas potrącić samochód – mamy dojść na róg, tam przeciąć ulicę, przejść z powrotem w tym kierunku, nadać list, a następnie wrócić tą samą trasą do domu. Zapewniliśmy ją, że zrozumieliśmy instrukcję. Dotarliśmy do skrzyżowania, spojrzeliśmy w lewo i w prawo i przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Ruszyliśmy z powrotem w kierunku naszego domu, trzymając się tej strony jezdni, po której stała skrzynka na listy, Mark podsadził mnie, żebym pociągnął w dół za ciężki niebieski uchwyt, i dumnie umieściłem list w skrzynce. Potem zaczęliśmy się zastanawiać nad podróżą powrotną.

– Nie wrócę aż do skrzyżowania – oznajmił Mark. – Zamierzam przejść przez jezdnię dokładnie w tym miejscu.

– Mama powiedziała, że powinniśmy przejść na rogu – przypomniałem mu. – Tutaj potrąci cię samochód.

Mark podjął już jednak decyzję.

Ja sam ruszyłem z powrotem w kierunku skrzyżowania, zadowolony, że otrzymam pochwałę za postępowanie według wskazówek. (Przyszło mi teraz do głowy, że stosowanie się do wskazówek, które wydawały się arbitralne, stanowiło dobre wstępne szkolenie do roli astronauty). Dotarłem na róg ulicy, przeszedłem na drugą stronę i skręciłem w kierunku domu. Chwilę później usłyszałem pisk hamulców, głuchy odgłos zderzenia i kątem oka ujrzałem coś, co wielkością i kształtem przypominało lecące w powietrzu dziecko. Chwilę później Mark siedział oszołomiony na środku jezdni, a nad nim stał spanikowany kierowca. Ktoś pobiegł po moją matkę, przyjechała karetka i zawiozła ich do szpitala, ja zaś spędziłem resztę popołudnia i wieczoru ze stryjkiem Joem, zastanawiając się nad wyborami, których dokonał każdy z nas, i nad ich odmiennymi skutkami.

W miarę upływu lat naszego dzieciństwa dalej szalenie ryzykowaliśmy. Przy okazji obaj doznawaliśmy różnych obrażeń. Obu nam tak często zaszywano rany, że niekiedy zdejmowano nam stare szwy i zakładano nowe podczas tej samej wizyty, ale tylko Mark był pacjentem szpitala. Zawsze byłem zazdrosny o uwagę, jaką mu poświęcano podczas kolejnych hospitalizacji. To Marka potrącił samochód, Mark złamał rękę, ześlizgując się z poręczy, Mark miał zapalenie wyrostka robaczkowego, Mark stanął na stłuczoną butelkę z robakami i dostał zakażenia krwi, Marka zabrano do Nowego Jorku na serię badań, żeby sprawdzić, czy ma raka kości (nie miał). Obaj bawiliśmy się nieostrożnie wiatrówkami, ale jedynie on został postrzelony w stopę, a potem doznał uszczerbku na zdrowiu w wyniku nieudanej operacji.

Kiedy mieliśmy około pięciu lat, rodzice kupili mały parterowy dom letniskowy w Jersey Shore, i część moich najlepszych wspomnień z dzieciństwa pochodzi z tamtego czasu. Domek niewiele się różnił od szopy, nie miał ogrzewania, ale uwielbialiśmy tam przyjeżdżać. Rodzice budzili nas w środku nocy, gdy ojciec kończył pracę, i w piżamach pakowali razem z kocami do tyłu rodzinnego kombi, gdzie na powrót zasypialiśmy. Pamiętam wrażenie, że poruszający się samochód kołysze mnie do snu, a ja patrzę na przewody telefoniczne za oknem i gwiazdy nad nimi.

Na wybrzeżu, rankiem, jeździliśmy obaj na rowerach do miejsca zwanego Whitey’s, warsztatu szkutniczego, gdzie kupowaliśmy przynętę do łapania krabów. Spędzaliśmy cały dzień na nabrzeżu za naszym bungalowem, czekając, aż jakiś krab zacznie skubać przynętę. Budowaliśmy tratwy z niepotrzebnych desek od płotu, na których żeglowaliśmy od domku na lagunie na podejściu do Barnegat Bay. Mieliśmy swobodę, jakiej nigdy nie miały moje dzieci. Pamiętam, jak nie umiejąc jeszcze pływać, spadłem z nabrzeża i tonąłem w ciemnej, mętnej wodzie laguny. Nie wiedziałem, co mam robić. Po prostu przyglądałem się, jak pęcherzyki powietrza z mojego ostatniego oddechu wędrują do góry. Wtedy ojciec, który widział moje jasne włosy unoszące się na powierzchni wody, złapał za nie i mnie wyciągnął.

Mój ojciec był alkoholikiem i czasem wpadał w długie alkoholowe ciągi. Pamiętam jeden weekend w Jersey Shore, kiedy zniknął, zostawiając nas troje bez jedzenia i bez pieniędzy. Matka wyjaśniła nam, że pojechał naszym jedynym samochodem do baru; jakoś zdołaliśmy tam dotrzeć i go znaleźć. Lokal, usytuowany na mokradłach ciągnących się wzdłuż Barnegat Bay, zbudowany z brązowego impregnowanego ciśnieniowo drewna, które wypłowiało w kontakcie ze słonym powietrzem, był w opłakanym stanie. Ojciec nie chciał nam dać pieniędzy ani z nami wyjść. Pamiętam twarz matki, kiedy nas stamtąd wyprowadzała. Była zdenerwowana, ale na jej twarzy malowała się determinacja: przeprowadzi nas przez to. W tamten weekend nie jedliśmy i nigdy nie zapomnę tego uczucia; nawiedza mnie ono po dziś dzień, kiedy słyszę o ludziach, którym brakuje jedzenia. Fizyczne uczucie głodu jest okropne, ale znacznie gorsza zdaje się bezdenna otchłań niewiedzy, kiedy się ono skończy.

Gdy chodziliśmy do drugiej klasy, rodzice sprzedali lokum w Jersey Shore, żeby móc kupić dom „na wzgórzu”. Chcieli, żebyśmy mogli się uczyć w lepszej szkole publicznej. Przeprowadziliśmy się na ulicę wysadzaną olbrzymimi zielonymi dębami, trafnie nazwaną Greenwood Avenue. Pamiętam zapach wiosny na tej ulicy, drzewa z młodymi liśćmi oraz krzewy różowych i fioletowych azalii. Dziwne, że po przeprowadzce niemal zupełnie przestaliśmy się widywać z naszą rodziną przy Mitchell Street. Ojciec często zrywał kontakty z różnymi przyjaciółmi i członkami swojej rodziny, możliwe więc, że zanim się przeprowadziliśmy, spalił za sobą wszystkie mosty.

Teraz może i mieszkaliśmy na wzgórzu, ale pod względem społeczno-ekonomicznym wciąż przynależeliśmy do „dołu wzgórza”, trochę jak Beverly Hillbillies, których widzieliśmy w telewizji. Rzucaliśmy się w oczy pośród mieszkających nieopodal zamożniejszych żydowskich rodzin. Ja i Mark darliśmy koty z dziećmi sąsiadów – toczyliśmy walki na śnieżki, kamienie i dzikie jabłka, które spadły z drzew. Rzucaliśmy nimi również w dorosłych sąsiadów, odkrywając przy okazji, że mężczyzna z sąsiedniego domu ma całkiem celny rzut, gdy ciskał nimi z powrotem. Zachowywaliśmy się niczym młodociani przestępcy, którzy nigdy nie trafili za kratki – pewnie dlatego, że byliśmy dziećmi policjanta.

Latem ojciec i jego kumple z policji urządzali w pobliskim parku przyjęcia z grillem i w tych dniach zawsze była dobra zabawa – przynajmniej z początku – ponieważ jedliśmy hot dogi i graliśmy w softball. Ale w miarę jak płynął czas i rosła sterta pustych butelek i puszek, a dwudziestu pijanych gliniarzy wszczynało kłótnie, sytuacja robiła się coraz paskudniejsza. W końcu pijany jak bela ojciec wsadzał nas do auta, i kiedy pędził Pleasant Valley Way, zjeżdżając gwałtownie na przeciwległy pas ruchu, krzyczeliśmy do niego, żeby nie rozbił samochodu.

Czasami jego przyjaciele z policji przychodzili do naszego domu na przyjęcia i gdy sobie popili, wyciągali spluwy. Kiedyś ojciec zapragnął popisać się nową bronią przed swoim partnerem. Postanowili więc wykorzystać jako cel rzeźbę w drewnie, którą właśnie zrobiłem w szkole. Przyniosłem ją do domu i z dumą pokazałem rodzicom, i teraz byłem zrozpaczony, że mój tato zrobi kulami dziury w moim dziele sztuki.

Żeby rodzice mogli pójść się napić, ja i mój brat spędzaliśmy jeden wieczór w tygodniu z dziadkami ze strony ojca, których uwielbiałem. Moja babcia, Helen, była grubą kobietą, która zawsze nosiła perukę i zawsze była nienagannie ubrana. Życzliwa i serdeczna, bardzo się cieszyła, widząc nas co weekend. Pozwalała nam oglądać w telewizji wszystko, na co mieliśmy ochotę, i śpiewała nam do snu. Dziadek służył podczas drugiej wojny światowej na niszczycielu marynarki wojennej na Pacyfiku i wydawało mi się dziwne, że po takich niezwykłych przeżyciach wrócił do domu, by przez resztę życia pracować w fabryce materacy. On jednak był zadowolony, miał wspaniałe poczucie humoru i mimo zakończenia edukacji na szóstej klasie stworzył sobie i swojej rodzinie dobre życie. Rano dziadkowie zawsze zabierali nas na śniadanie do tej samej restauracji. Potem przez wiele godzin zwiedzaliśmy ogrody kwiatowe otaczające historyczne rezydencje w północnej części stanu New Jersey. Tak właśnie zacząłem doceniać kwiaty, co przydało mi się podczas rocznego pobytu w kosmosie, kiedy miałem za zadanie ożywić bliskie zwiędnięcia cynie. Równie jak śniadanie w restauracji i kwiaty uwielbiałem ten ustalony porządek, to, jak robiliśmy te same rzeczy w tej samej kolejności, stabilność życia z moimi dziadkami.

Kiedy mieliśmy po dziewięć lub dziesięć lat, rodzice uznali, że już nie trzeba się nami opiekować w czasie, gdy idą się napić. Wracali do domu w środku nocy, pijani i skłóceni. Dzieci śpią dość mocno, więc te odgłosy – krzyki i trzaski, początkowo ciche, może wyimaginowane – najpierw zakradały się do moich snów. Potem jednak stopniowo robiły się coraz głośniejsze i w końcu leżeliśmy obaj obudzeni, mrugając w ciemności, z bijącymi sercami, wsłuchani we wrzaski i krzyki oraz brzęk przedmiotów roztrzaskiwanych o ściany.

Czasem matka bała się ojca na tyle, że opuszczała dom razem ze mną i Markiem. Uciekaliśmy do odległego o kilka mil domu dziadków. W środku nocy waliliśmy do drzwi, prosząc, żeby nas przyjęli. Zawsze kończyło się powrotem do domu następnego dnia. Pamiętam te ranki, uczucie, że może to wszystko był sen, a potem widok porozrzucanych po podłodze uszkodzonych rzeczy. Czasem obaj z bratem poświęcaliśmy czas na naprawę talerzy, mebli i bibelotów w nadziei, że naprawienie zniszczeń jakoś rozwiąże ten problem. Nie rozwiązywało.

Kiedy byłem nastolatkiem, zacząłem interweniować, gdy podczas sporów między moimi rodzicami dochodziło do aktów przemocy. Nigdy właściwie nie widziałem, jak ojciec bije matkę, ale poznawałem, że to robi, po sińcach widocznych na jej ciele. Pamiętam, jak pewnej nocy wszedłem do salonu w trakcie jednej z awantur i ujrzałem pijanego ojca z lufą pistoletu w ustach, grożącego, że się zabije. Mój brat też przyszedł i we dwójkę namówiliśmy ojca, żeby odłożył broń. To cud, że przeżył te lata.

Czasem myślę, że gdyby mój ojciec nie został funkcjonariuszem policji, byłby przestępcą. Kiedyś opowiadał, jak będąc młodym policjantem, w środku nocy zareagował na fałszywy alarm w sklepie z oponami. Jego bardziej doświadczony partner otworzył bagażnik radiowozu, wyjął zapasowe koło i cisnął nim w sklepowe okno. Potem załadowali do samochodu wszystkie nowe opony, jakie zdołali w nim zmieścić, pojechali do jego domu, wyładowali zdobycz na trawnik i wrócili do sklepu po następny ładunek. Wezwali wszystkich innych policjantów na służbie, żeby przyjechali i przyłączyli się do grabieży. W końcu zaś zadzwonili do właściciela z informacją, że jego sklep został „obrabowany”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: