Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nigdy dość. Mirakle - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nigdy dość. Mirakle - ebook

 

Dalszy ciąg głośnych powieści "Rzeczy nienasycone" (finał nagrody NIKE 2000) i "Cud w Esfahanie".

Początek roku 1945, wojna dobiega końca. Andrzej wraz z grupą kilkunastu chłopców z Esfahanu przebywa drogę z Port Saidu do Edynburga. Celem podróży jest Anglia, ale tymczasem młodzieńców czeka kilkutygodniowy pobyt w Szkocji. W tamtejszej Szkole Morskiej i Szkole Podchorążych, wśród nowych kolegów, dwóch pielęgniarek i mądrego jezuity, Andrzej coraz lepiej poznaje siebie. Staje się bardziej dojrzały i świadomy, jednak dalej ulega żywiołowi fantazji i nienasyconemu, rozbuchanemu Erosowi. Niemal fizycznie doświadcza chłopięctwa i dziewczęcości. Przeszłość nieustannie powraca pod postacią matki, a przyszłość przepowiada baśniowa, tajemnicza Morag.

W przededniu swoich szesnastych urodzin bohater przeżywa wielkie wtajemniczenie, a wkrótce potem płynie do Polski. Wraca do domu, do ojca, do rodziny. Kończy się przymusowe wygnanie. To powrót do „normalności".

"Nigdy dość" to zwieńczenie jednego z najbardziej niezwykłych cyklów powieściowych w polskiej literaturze.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-285-9
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Andrzej Czcibor-Piotrowski

(ur. 1931) –poeta, prozaik, tłumacz literatury rosyjskiej, słowackiej, bułgarskiej, czeskiej, ukraińskiej i angielskiej, pracował jako redaktor w wydawnictwie KAW oraz Instytucie Wydawniczym PAX. W czasie drugiej wojny światowej zesłany na Sybir, przez Persję, Irak, Palestynę i Egipt zawędrował do Anglii. Do Polski wrócił w 1947 roku.

Zadebiutował w roku 1956 tomikiem wierszy Oczy śniegu. Od tamtej pory wydał dziesięć tomów poetyckich oraz cztery powieści: Prośba o Annę (1962), Rzeczy nienasycone (W.A.B. 1999) i ich dalszy ciąg: Cud w Esfahanie (W.A.B. 2001) oraz Straszne dni (2008). Książka Rzeczy nienasycone ukazała się w przekładzie na język francuski; otrzymała nagrodę Biblioteki Raczyńskich oraz znalazła się w finale konkursu o Nagrodę Literacką NIKE 2000.Dedykacja

Dla Dzidki

Cytat

Wielka jest siła pamięci, dreszczem jakimś przejmuje

(…) jej nieskończona różnorodność.

Święty Augustyn, Wyznania, przeł. Jan Czuj

Księga pierwsza DROGI WOLNOŚCI

Wybraniec

Czułem, jak ziemia obraca się coraz szybciej, jak ucieka, jak wyrywa mi się spod stóp, a ja stoję w miejscu, ale raz po raz jestem gdzie indziej, bo ten obrót sprawia, że wszystko wokół się zmienia, chłonę to z podziwem, ze zgrozą, z zachwytem… i nagle wstrząs: świat nieruchomieje, zastyga, jestem tylko ja, miejsce, chwila, wstrzymane w ruchu, zamarłe, choć wielka wojna wciąż trwa,

i obiecuję sobie, że może jeszcze dziś sięgnę w czytelni Domu Żołnierza po gazety i dowiem się, pochylając się nad wykresami linii frontów, jak daleko jeszcze do jej końca, od którego wywiodę nowy początek, przełom, i wiem, że to oczekiwanie na co? na kogo? na siebie samego zmieniającego się w każdej chwili, odmienionego? nie skończy się, nigdy nie będzie dość, i mówię sobie:

Niech tak będzie!

Niech tak się stanie!

i nagle usłyszałem tę muzykę, głośną, przenikliwą, rozwichrzoną, wysokie tony dud, i rozpoznaję znaną mi już melodię, i oszołamia mnie jej rytm, jej i chmurnego dnia, i ożywia nadzieję: coś się stanie, coś się wydarzy,

i stało się,

zagryzłem wargi, potrząsnąłem głową, nagle mały, jeszcze mniejszy, aby ominął mnie ten wir: nadlatujące zewsząd domy, drzewa, latarnie, samochody i ludzie porwani wprost z chodników, unoszący się coraz wyżej, parasole, laski, teczki, torby, psy i koty – i wszystko to dzieje się obok mnie, nade mną, i dany mi jest znak, trafiam na trop, odnajduję tor, którym przemknę, by nie porwała mnie ta wichura,

i budzi się we mnie akt strzelisty: dziękuję jej, mojej pięknej umarłej mamie, strzegącej mnie z daleka, oddalam się od tej burzy, dosięgającej mnie jedynie do – brzmiewającym tchnieniem, a więc ocalałem, jestem, żyję, i nagle zaskoczyły mnie – przekorne wobec życia, jakby kapryśnie mu zaprzeczające – słowa, które słyszałem z jej ust, gdy odchodziła:

– Nigdy dość się nie umiera…

i pomyślałem, czy nie umierała też za mnie, wróżąc mi długie szczęśliwe życie w zamian za swoje, okrojone, ale dławiące się, zachłystujące nadmiarem szczęścia, tak obficie, tak szczodrze spływającego na nią, zanim Wschód drgnął i ruszył, i zagarnął ją wraz z nami, by wkrótce potem wchłonąć ją głęboko, na zawsze…

i uszczęśliwiony tą jawną więzią z nią, z moją piękną mamą, stanąłem na drogach wolności, rozbiegających się krętymi ścieżkami, grożących niejedną ślepą uliczką, rozpisanych na z górą tysiąc dni i nocy… a ludzie – nieprzebrana rzesza… będę z nią, w niej szedł dalej, coraz dalej…

a więc: przeszedłem przez ucho igielne,

gdzie jestem? kiedy?

i wyznaczam czas: styczeń tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku,

określam miejsce: Edynburg…

i już samo tamto spotkanie na stołecznej ulicy przed gospodą, tuż po przyjeździe, pierwszego dnia, wróżyło tak wiele, że budząc się co rana po nocy rozkwitającej bogato snami, wiedziałem na pewno, że coś zdarzy się lada chwila i że trzeba okazać się godnym przyjęcia spodziewanego-niespodzianego, aby mnie nazbyt nie zaskoczyło,

„Muszę – powtarzałem sobie – być wart, czego: daru? łaski? wyróżnienia? wyboru?…”

ale tego nie mogłem wiedzieć i odmawiałem te swoje akty strzeliste, błagając, by sprzyjało mi szczęście, bo moja piękna mama powtarzała, że trzeba upierać się nie tylko przy życiu, lecz także przy szczęściu, i zwracałem się do niego, do szczęścia:

– Przyjdź! Czekam! Będę się starał okazać godny i gotowy!

i w rozmowach z Albinem, Obim, moim przyjacielem jeszcze stamtąd, z Esfahanu, a prowadziliśmy je właściwie nieustannie, bo siedzieliśmy obok siebie przy stole w kasynie, razem chodziliśmy po zarośniętym gęstwiną kolczastych krzewów ogrodzie na tyłach kamienicy, w której mieszkaliśmy, i spaliśmy w sąsiednich łóżkach, a gdy tylko gasły światła, albo on przychodził do mnie, albo ja przebiegałem niecierpliwie tę wąską ścieżkę między naszymi łóżkami i wślizgiwałem się pod koc, który gościnnie się dla mnie uchylał,

i gdy leżeliśmy już, przytuleni ciepło do siebie, musiało paść to słowo:

– Wybraniec!

a próbowaliśmy domyślić się, odgadnąć, kto z nas pierwszy nim będzie, i zgadzaliśmy się, że musi to spotkać nas obu, może nie jednocześnie, bo ani on, ani ja nie chcieliśmy, by któryś z nas poczuł się skrzywdzony i poniżony – niewyróżnieniem,

i przekonywaliśmy się nawzajem, że obaj wybrańcami zostaniemy, wierzyliśmy w to niezachwianie, i tę wiarę umacnialiśmy w sobie, ja w nim, on we mnie, prosiliśmy o to we wspólnym westchnieniu tuż przed uśnięciem i wiedzieliśmy, że na pewno przyśni się nam to, co ani na chwilę nie pozwalało o sobie zapomnieć: ten wybór, który musi się dokonać,

a już we śnie prosiłem swoich świętych orędowników w niebie, żeby za wstawiennictwem mojej pięknej umarłej mamy (bo ona na pewno dotrzyma przyrzeczenia, że dopóki będę słaby i bezbronny, ktoś zawsze wybierze mnie do szczęścia) to się dopełniło, i niezachwianie wierzyłem, że tak musi się stać,

– Już jutro to na pewno się wydarzy – szeptałem przez płytki na razie sen, czując jeszcze na ustach motyli dotyk warg Albina, swojego druha, który nigdy nie okazywał – bo jakże by mógł? – niecierpliwości, gdy nie nadążałem za nim, godził się na moją słabość, ułomność i odmienność,

a tymczasem – inaczej niż wtedy – mgła, choć, zdawałoby się, lekka i ulotna, spadała ciężko na domy, na latarnie, na przemykające samochody, a wraz z ruchem piętrowych autobusów jakby uciekała biało-czerwoną smugą, tak naprawdę jednak tkwiła w miejscu, czuło się jej brzemię, zwiewne, lecz rzeczywiste, na włosach, wchłaniających jej wilgoć pospiesznie i chciwie, bo ponoć przydaje im ona gęstości i siły, i pochwycony za nie przez wiedźmy uniosłem się w powietrze, a one, lecąc obok, niosły mnie do swoich jaskiń i kryjówek w górach, bym im tam służył,

i kiedy przedzieraliśmy się przez coraz gęstsze zaspy mgły piętrzące się przed nami, pochyliłem się do Albina, który wiedział, o czym myślę, bo znaliśmy się już od blisko trzech lat i wspólnie odbyliśmy tę długą podróż z Esfahanu aż tutaj, łączyła nas prawdziwa przyjaźń i różne małe tajemnice, a teraz szedł ze mną Prince's Street, ulicą Księcia, główną arterią szkockiej stolicy,

– Chciałbyś – spytałem – żeby już teraz zdarzyło ci się…?

– Wolałbym – przerwał mi w pół zdania – żeby nie tylko mnie, ale nam obu…

i wiedziałem, że pragnie, byśmy spotkali się już teraz w tym locie…

a to wielkie obce miasto z wolna nam ulegało, oswajaliśmy je sobie: dom, kamienica, kino, kościół, sklepy, witryny, wystawy, ulica, aleja, skwer, park, i teraz, w poznanym i wciąż poznawanym, zmęczeni przysiedliśmy w końcu na zamykającym stromą skarpę kruszącym się murku,

i nie patrzyliśmy już w dół, na połyskującą pod nami metalicznie plątaninę szyn z przesuwającymi się z głuchym łoskotem pociągami, lecz podnieśliśmy wzrok w górę, na stary zamek wieńczący wzniesienie, gdzie ponoć więziono królową Szkotów, choć nie tutaj skłoniła pod topór swoją piękną i dumną głowę,

nagle jednak nasze wspólne myśli rozbiegły się, nie wiedziałem, co roi się Albinowi, bo pochłonęło mnie to urzekające widzenie:

pośród krzykliwej wrzawy, wysokiego pisku dud i głuchego dudnienia bębnów zbliżała się rudowłosa szmaragdowooka dziewczyna dosiadająca na oklep wielkiego czarnego kozła, który naraz utkwił we mnie groźnie pożądliwe spojrzenie mieniących się złociście oczu i zatrzymał się tak niespodzianie, że naga amazonka musiała uchwycić się mocniej jego wygiętych szabliście rogów, by utrzymać się na grzbiecie zwierzęcia, i stamtąd, z wysoka, spojrzała na mnie władczo,

– I am Morag – odezwała się życzliwie. – And what is your name?

– Andrzej… Drzejek… Uta… – nagle nie wiedziałem, kim naprawdę jestem,

ale Morag nie wsłuchiwała się dociekliwie w moje słowa i przetłumaczyła je po swojemu:

– Andy! Pojedziesz ze mną!

i pchnęła swojego wierzchowca, ściskając jego boki nagimi udami, i kozioł podszedł blisko, jeszcze bliżej, tak że wystarczyło podnieść się z murku i przerzucić nogę nad lśniącym aksamitnie czernią zadem, i już siedziałem za Morag, która obracając ku mnie swoją promienną twarz, szepnęła jeszcze tylko kilka słów przestrogi:

– Trzymaj się mocno!

uprzedziła mnie w ostatniej chwili, bo nagle czarny cap odbił się lekko od ziemi jak do skoku i wzniósł w powietrze, a miasto z wolna przesuwało się pod nami, coraz to mniejsze i cichsze,

a już w locie Morag odezwała się znowu:

– Wiem o tobie wszystko. Przybyłeś z dalekiego kraju, skąd wywieziono cię jeszcze dalej, stamtąd zaś, zatrzymując się w drodze nie raz, nie dwa, przypłynąłeś tutaj. I tu cię to spotka po trzykroć: do tamtych trzech lat przybędzie jeszcze trzy na Wyspie, a każdy rok… – nie dokończyła, dodała tylko: – Kto, ta dziewczyna? Kim jest ten chłopiec…?

– A ty skąd to wiesz? – spytałem nieroztropnie nieznajomą, ale odpowiedziała mi jedynie uśmiechem wprost od źródeł światła i tajemnicy,

„A więc to nie jest wiedźma, ale dobra wróżka, fairy queenz baśni. Nic nie jest jej obce, jej umysł ogarnia wszystko, a swoimi smukłymi dłońmi może dokonać cudu” – pomyślałem, olśniony tym poznaniem,

i westchnąłem szczerze o to spełnienie, ale miałem tyle pragnień, nie wiedziałem więc, od którego właściwie Morag miałaby zacząć,

i pozostawiłem to w rękach rudowłosej, przylgnąłem tylko ściślej do niej i objąłem mocniej, aby nie zniknęła, nie rozpłynęła się, by trwała tu ze mną, skupiona i ufna, w oczekiwaniu cudu, i lot we dwoje trwał, póki Albin nie dotknął mojego ramienia i nie powiedział stanowczo:

– Wiesz, Drzejku, musimy pójść do Domu Żołnierza, by zgłosić tam swój przyjazd,

i nie mija nawet pół godziny, a jesteśmy już w kamienicy oznaczonej numerem dziewięć przy Moray Place, placu Moraya, w sali klubowej Domu Żołnierza, gdzie mają nam, przybyszom z Azji i Środkowego Wschodu, wręczyć brytyjskie dowody tożsamości, i widzimy, że będzie to nie byle jaka uroczystość, bo przy kilku zestawionych ze sobą stolikach siedzą: niemłody już Szkot (a jakże: w kraciastym narodowym kilcie) w otoczeniu kilku urzędników, jest też nasz opiekun, towarzyszący nam od Esfahanu, pan profesor Henryk Hadała,

i obaj z Albinem dołączamy do gromadki kolegów, i czekamy, póki nas też nie wywołają,

aż tu nagle spostrzegam wśród pań uczestniczących w tym uroczystym akcie młodą kobietę tak bardzo przypominającą moją piękną mamę, że z trudem się powstrzymuję, by, natychmiast, już teraz, nie podbiec do niej i nie rzucić się jej na szyję z okrzykiem:

– Mamo!

a ona też mnie widzi, patrzyła na mnie od chwili, kiedy się tu pojawiłem, i wybrała mnie, i wiem z całą pewnością, że stanie się to, co przeczuwam, a co zapowiedziała jasnowidząca Morag, bo gdy – wywołany po imieniu – podchodzę do stolika i potwierdzam, że tak właśnie się nazywam, ona zbliża się, kładzie dłoń na moich włosach, które zmartwychwstały po tyfusie i znów okrywają mi głowę bujną czupryną, i pyta mnie tym tak dobrze mi znanym, niskim, brzmiącym tak blisko, tak swojsko głosem:

– Bardzo bym chciała zostać twoją mamą, być nią…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: