Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nikt się nie spodziewał - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nikt się nie spodziewał - ebook

Podwarszawskie miasteczko i nowo powstałe osiedle domów jednorodzinnych. Kiedy Iwona z mężem i dwójką synów przeprowadzili się na Brzozowy Zaułek z nadzieją na odnalezienie ciszy i spokoju, nie wiedzieli, jak bardzo zmieni się ich życie.

Iwona szybko zaprzyjaźnia się z nowymi sąsiadkami, poznaje szczegóły życia osiedla i zwyczaje rodem z amerykańskich seriali. Szybko okazuje się, że życiem rządzą zazdrość, romanse i zdrady, a przynajmniej plotki o nich. Dziewczyny wciąż pakują się w kłopoty, a barwne intrygi nie mają końca. Nikt nie dziwi się nawet, co w ogrodzie Iwony robi krowa. Do tego tajemnicza starsza pani Puchaczowa, która mieszka na końcu ulicy i… mroczne znalezisko. Brzozowy Zaułek odkrywa coraz więcej tajemnic, przez które nic już nie będzie takie, jakie się wydaje…

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-440-2
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Brzozowy Zaułek

Niemal cały Brzozowy Zaułek – niedawno wytyczona na obrzeżach małego podwarszawskiego miasteczka uliczka – tonął w mroku, mimo że kilka mrugających latarni oświetlało skąpo pas asfaltu oraz chodnika.

Ponadhektarowy obszar, pokryty do niedawna głównie trawą i urozmaicony jedynie lubiącymi piaszczystą glebę drzewami, w ciągu roku zamieniono w osiedle domków jednorodzinnych w iście amerykańskim stylu. Budowano szybko i efektywnie, wykorzystując głównie prefabrykaty oraz drewno. Dzięki tej metodzie już niespełna cztery miesiące po osadzeniu fundamentów domy nadawały się do przyjęcia pierwszych lokatorów. Wzdłuż Brzozowego Zaułka znajdowało się czternaście posesji, z czego trzynaście było nowych, natomiast jedna istniała tutaj na długo przed wykupieniem ziemi przez inwestora. Był to mały biały domek usytuowany na samym końcu mającej kształt łuku ulicy.

Domek powstał w latach pięćdziesiątych. Otaczał go stary sad pełen jabłoni, grusz oraz śliwek węgierek. Mieszkała w nim – wraz z trzema kotami i spasionym jamnikiem – wiekowa już Staszka Puchaczowa, która z powodu licznych schorzeń miała problemy ze snem. Czasami budziła się około trzeciej w nocy, siadała przy drzwiach balkonowych na piętrze w sypialni w swoim ulubionym bujanym fotelu i głaszcząc po grzbiecie któregoś z kotów, uważnie obserwowała pogrążoną w półmroku ulicę. Wspominała wtedy czasy, kiedy wokół ongiś pylistej drogi rosła jedynie gęsta trawa i kępy młodych brzóz.

Tej nocy Staszka powtórzyła swój rytuał. Tradycyjnie łyknęła z gwinta nalewkę domowej roboty, „tak dla ogrzania styranych kości”, po czym zasiadła w swoim ulubionym „najlepszym punkcie obserwacyjnym”. Mrucząc coś pod nosem, wpatrywała się bezrefleksyjnie w ciemną wstęgę asfaltu. Nagle jej uwagę przykuło światło migające przy zaparkowanym dwie działki dalej samochodzie. Trzeba przyznać, że jak na swoje ponad osiemdziesiąt lat Staszka cieszyła się wyjątkowo dobrym wzrokiem. Okulary zakładała tylko do czytania. W tym momencie bezsenność i świetny wzrok okazały się wyjątkowo przydatne, bo zobaczyła rzecz zgoła niecodzienną.

Przed domem numer trzynaście, do którego zaledwie dwa tygodnie wcześniej wprowadziła się jakaś rodzina, stał teraz ciemny dostawczak. Wysoki, szczupły mężczyzna, w którym Staszka rozpoznała najemcę owej posesji, biegł w stronę bagażnika, trzymając w rękach duże, tekturowe pudło. Przy drzwiach auta nagle pojawiła się krępa kobieta. Szybko pomogła mu zapakować pudło do samochodu, po czym oboje pognali do domu, zostawiając frontowe drzwi otwarte na oścież. A to oznaczało, że najwyraźniej jeszcze nie skończyli wynosić…

Staszka z emocji poderwała się z fotela, zapominając o reumatyzmie i grubym kocie, który wylegiwał się na jej kolanach. Kocur zleciał na ziemię z głośnym miauknięciem, po czym zniknął za drzwiami sypialni, obdarzając swoją panią spojrzeniem pełnym wyrzutu.

– No, pokażcie się, dranie – szepnęła, ignorując kota. Uchyliła nieco firankę, by mieć lepszy widok na uliczkę. – Gdzie jesteście? Uciekacie, tak? Narozrabialiście? Wiedziałam, że ta ulica zaroi się teraz od bandytów, bezeceństwa i złodziejstwa…

Nie musiała długo czekać. Para po chwili pojawiła się na ganku, dźwigając coś na kształt skrzyni. Musiało być ciężkie, bo kobiecie aż uginały się nogi.

– Co do diaska? – mruknęła do siebie Staszka, przyciskając nos do szyby. – Trupa tam macie czy jak? Dranie jedne… Wiedziałam, że to tak się skończy…

Trwała na swoim posterunku, z emocji całkiem odsuwając zasłonę na bok i przywierając do szklanej tafli okna jak wielki glonojad. Mężczyzna długo się męczył, nim wcisnął skrzynię na tylne siedzenie samochodu. Tymczasem kobieta w pośpiechu zamknęła frontowe drzwi i truchcikiem ruszyła w stronę auta. W ręku trzymała sporą latarkę i zanim wsiadła do środka, zamieniła z mężczyzną kilka słów. Nagle uniosła latarkę i zaświeciła nią prosto w okno, w którym stała ciekawska staruszka.

Staszka zamarła, wciąż przyciskając twarz do chłodnej szyby. Bała się nawet zamrugać, mając wrażenie, że dopiero ruch mógłby ją zdradzić. Nie spodziewała się, że światło latarki padnie prosto na nią z mocą reflektora więziennego. W ułamku sekundy straciła całe poczucie bezpieczeństwa, jakie dawał jej dom. Teraz miała wrażenie, że stoi na balkonie, kompletnie goła i przed milionowym audytorium.

Mężczyzna zainteresował się ujawnioną przez zdradzieckie światło podglądaczką. Wziął od kobiety latarkę i wciąż świecąc nią w okno Staszki, podszedł wolno pod ogrodzenie posesji staruszki, nie spuszczając starszej pani z oka ani na moment.

Gdy zbliżał się do furtki i chwilowo przysłoniły go bujne żywotniki, Staszka odzyskała zdolność ruchu. Błyskawicznie odskoczyła od okna, chowając się za warstwą poliestrowej, wzorzystej zasłony. Rozsądek kazał jej zaszyć się w głębi domu i zadzwonić na policję. Mężczyzna wyglądał na takiego, który mógł włamać się do środka i zrobić jej krzywdę. Jednak druga, ciekawska strona jej natury była niestety znacznie silniejsza. Nie wolno opuszczać punktu obserwacyjnego, za nic w świecie! Z zapartym tchem śledziła więc wzrokiem stojącego wciąż przy bramie człowieka, modląc się w duchu do Świętej Panienki, by nie próbował forsować drzwi i zostawił ją w spokoju. Po całych – jak jej się wydawało – godzinach bezruchu mężczyzna wreszcie odwrócił się, po czym wolno odszedł, stukając obcasami niczym kobieta. Wreszcie para wsiadła do auta. Zawarczał silnik.

Staszka dopiero wtedy przypomniała sobie o niezbędnej czynności, jaką było oddychanie. Łapiąc rozpaczliwie kolejne hausty powietrza, chwyciła się za serce i wznosząc oczy ku górze, podziękowała Opatrzności za opiekę nad jej skromną osobą oraz dobre zakończenie sprawy.

Jej radość nie trwała jednak długo. Auto, zamiast oddalać się, najwyraźniej cofało i to prosto w kierunku jej działki. Tędy nie dało się wyjechać z osiedla, ponieważ Brzozowy Zaułek nosił taką nazwę nie bez kozery. Mająca kształt łuku ulica kończyła się ślepo uroczym laskiem, za którym były już tylko łąki, wąski potoczek i wiejskie zagrody. Nie dało się tędy przejechać. W tym miejscu należało zawrócić, minąć wszystkie czternaście domów i wjechać na skrzyżowanie.

– Co oni robią, do cholery? Oby im tylko nie przyszło do głowy zniszczyć niedawno odnowionego parkanu, który kosztował mnie dwie ostatnie emerytury! – jęknęła Staszka.

Dostawczak zatrzymał się dokładnie pod bramą Staszki, wjeżdżając przy tym na chodnik. Okno kierowcy otworzyło się i błyskająca bielą ręka wrzuciła coś pomiędzy sztachety furtki. Następnie pojazd ruszył z piskiem opon, tym razem już w odpowiednim kierunku, i zniknął za zakrętem, pogrążając uliczkę w dziwnie złowrogiej ciszy.

– A niech mnie – mruknęła staruszka, wciąż zaciskając prawą dłoń na klatce piersiowej.

Tym razem już bez obawy, że ktoś ją zauważy, uchyliła drzwi balkonowe i zerknęła w dół. Tuż przy bramie zobaczyła kulkę papieru. Na ciemnym, betonowym chodniku świeciła ona niemal fluorescencyjną bielą, zupełnie jakby wołała, by przybiec i wziąć ją do rąk. Wtedy ujawni najbardziej niesamowitą tajemnicę na świecie!

– Nie jestem głupia – mruknęła Staszka w stronę kulki i wolnym krokiem wróciła do łóżka. – Nie pójdę! Co to to nie.

Okryła starannie nogi najpierw kołdrą, a potem grubym kocem, po czym ułożyła się na wznak, podciągając pościel aż pod brodę. Zza chmur wyjrzał księżyc i tajemniczą poświatą pobielił ulicę, dojrzewające owoce na jabłoniach w sadzie oraz wnętrze sypialni Staszki Puchaczowej. Gdzieś w rosnącym tuż za płotem brzozowym zagajniku zahuczała sowa. Po drugiej stronie potoku zaczął ujadać pies.

– No świetnie! – warknęła Staszka, zrywając się z łóżka z takim impetem, że aż chrupnęło jej w stawie biodrowym.

Mrucząc pod nosem, wcisnęła spuchnięte stopy w ciepłe kapcie z baraniego futra przywiezione kilka lat temu z Zakopanego, narzuciła na długą koszulę nocną wełniany szlafrok, po czym zapalając wszystkie światła po drodze, ruszyła dziarsko na dół.

Gdyby jakiemuś detektywowi przyszło do głowy, by tej wrześniowej nocy za pomocą satelity zerknąć o czwartej dwadzieścia na Brzozowy Zaułek, zobaczyłby rzecz zgoła niecodzienną i niewątpliwie wymagającą głębszego zbadania: przygarbiona starsza pani maszerowała środkiem chodnika, ubrana w kwiecistą koszulę nocną, wściekle kolorowy szlafrok oraz siatkę na głowie podtrzymującą rząd wielkich, gąbkowych wałków. Dotarła do ogrodzenia, po czym podniosła z ziemi zmięty skrawek papieru. Podeszła nieco bliżej latarni znajdującej się na chodniku tuż obok jej bramy i podnosząc wyżej papier, starała się coś z niego wyczytać. Nagle przeżegnała się z przerażoną miną, wznosząc rozszerzone strachem oczy ku górze, jakby szukała wsparcia sił wyższych.Witamy na Brzozowym Zaułku

Kiedy wprowadziliśmy się na Brzozowy Zaułek, nie miałam pojęcia, że dzięki poznanym tutaj osobom, przez serię zdarzeń i zbiegów okoliczności, moje życie potoczy się właśnie tak, a nie inaczej…

Widocznie los chciał, bym pewnego popołudnia, po kolejnym spięciu z wyjątkowo upierdliwym facetem wynajmującym nam mieszkanie, wybrała się z dziećmi na spacer. Klnąc pod nosem i kopiąc ze złości leżące na chodniku kamyczki, wpadłam z hukiem na jakiś krzywy słup, bo młodszy syn nagle mocno pociągnął mnie za rękę.

– Mamo, patrz! Piękne domki! – sapnął z podniecenia, celując krągłym paluszkiem w gigantyczną reklamę rozpiętą na murze myjni samochodowej po drugiej stronie ulicy, wzdłuż której spacerowaliśmy wolnym krokiem.

– Tak, Benku. Widzę… – mruknęłam, rozcierając obolały policzek i starając się skupić wzrok na tym, co mi pokazywał, bo oczy zaszły mi łzami. – Rzeczywiście, rzucają na kolana… zwłaszcza cena.

– A co to znaczy „tylko dwa tysiące złotych za metr”? – zapytał Maks, mój dzielny ośmioletni drugoklasista. – Że można kupić na przykład tylko pięć metrów, jak ma się dziesięć tysięcy złotych?

Maks posiadał wyjątkową zdolność błyskawicznego liczenia w pamięci nawet wielocyfrowych liczb. Nie dało się go okantować podczas dzielenia pomiędzy nim a jego młodszym bratem paczki cukierków czy worka resoraków. Kiedyś dostał od cioci dziesięć euro, które chciał wymienić na złotówki, bo od jakiegoś czasu zbierał na wymarzoną hulajnogę. Zażądał sprawdzenia w Internecie kursu walut, po czym przeliczył, ile powinien dostać od taty. Wyliczył co do grosza! Swoją drogą miał szczęście, bo tego dnia kurs euro do złotego mieścił się akurat w liczbie całkowitej – póki co ułamki były jeszcze dla Maksa niepoliczalne.

– Mamo, może zamieszkamy w takim domku? Jest ładny i duzy – spytał Benek, stojąc uparcie w miejscu, choć pociągnęłam go lekko w stronę sklepu mięsnego, gdzie mieliśmy kupić kawałek kurczaka na rosół.

– Nie mówi się duzy, tylko duży – poprawił go Maks tonem znawcy. – Naucz się wreszcie mówić jak człowiek!

– Duzy – powtórzył malec, starając się bezskutecznie wypowiedzieć poprawnie trudny dla niego wyraz.

– Ciołek – mruknął Maks.

– Mamo! On o mnie źle mówi – jęknął Benek. – On mówi bzydko!

Maks przewrócił oczami.

– Brzydko, nie bzydko – poprawił znów młodszego brata.

– Przestańcie, dobrze? – upomniałam chłopców, wycierając sfatygowaną chusteczką oczy.

– Mamo, te domki są ładne. Naprawdę ładne – zmienił temat Maks, czując zapewne, że zaraz może dostać karę za przezywanie młodszego braciszka.

Dopiero wtedy zatrzymałam się i uważniej spojrzałam na reklamę. Przedstawiała sielankową wizję jakiegoś osiedla wolnostojących domków otoczonych uroczym brzozowym laskiem. Na wykoszonych trawnikach przed domkami bawiły się uśmiechnięte dzieci ze swoimi przeszczęśliwymi rodzicami. Nieco przeskalowany spaniel biegł za zdecydowanie przeskalowanym tęczowym motylkiem, natomiast jadący cadillakiem przystojniak machał przyjaźnie do idącej chodnikiem starszej pani. Co prawda, gość miał taką sztucznie lubieżną minę, jakby zamierzał tę babcię przelecieć, ale raczej nie był to zamierzony efekt – widocznie w bibliotece wizualizacyjnej programu, w którym wykonano ów billboard, możliwości przedstawiania mimiki twarzy były mocno ograniczone.

„Domy w amerykańskim stylu” – wrzeszczał czerwony nagłówek. Reszty informacji nie mogłam rozczytać przez wciąż łzawiące oczy.

– Wizja jak z folderu jakiejś sekty religijnej… – mruknęłam, kręcąc głową. – Kogoś chyba nieco poniosło. Przecież pies ma rozmiary młodego słonia. A taki motyl ważyłby z pół kilograma. Wątpię, by przy takich cienkich skrzydłach był w stanie unieść odwłok…

– Ale tu jest ładnie – przerwał mi młodszy synek. Starszy skwapliwie mu przytaknął. – Bardzo ładnie.

– No! I są balkony… – westchnął Maks. – Każdy miałby swój pokój. Nie musiałbym słuchać, jak Benek beczy o wszystko. Bo to jest beksa!

– Wcale nie! Nie jestem beksa! Ty jesteś! – uniósł się malec.

– Przestańcie – powiedziałam odruchowo, starając się zdusić kłótnię w zarodku. – Wiecie co? Może to nawet nie jest głupi pomysł?

Myślałam, że ostatnie zdanie pozostało w moich myślach, lecz najwyraźniej ludzkie dzieci mają genialny słuch albo wręcz potrafią czytać w umyśle rodzica.

– Zrób zdjęcie i pokaż tacie – zasugerował mądrze Maks. – Jemu też na pewno te domki będą się podobały.

Wyłuskałam z kieszeni kurtki telefon i szybko wykonałam kilka fotografii, starając się, by adres strony internetowej oraz numer do firmy deweloperskiej były dobrze widoczne.

Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy po krótkiej dyskusji na TO osiedle. Muszę przyznać, że główna uliczka zrobiła na nas duże wrażenie. Wzdłuż Brzozowego Zaułka stały ładne, piętrowe domy z poddaszami, częściowo obłożone ciemnoczerwonym klinkierem, częściowo otynkowane na różne odcienie. Dachy błyszczały grafitowymi dachówkami, kominy – tą samą czerwienią co klinkierowe podmurówki. Przed domami zieleniły się niewielkie trawniki otoczone niskimi białymi płotkami. Na niektórych działkach rosły kępy brzózek – pozostałość po dawnym brzozowym lasku. Na tyłach każdego domu znajdowały się też spore ogródki. Podobało nam się, że każda nieruchomość różniła się czymś od innych – odcieniem ścian, dodatkową okładziną, ilością okien, nadbudówką nad garażem czy daszkiem wysuniętym nad tarasem w taki sposób, by można było odpoczywać w jego cieniu. Dzięki tym prostym zabiegom ulica nie wyglądała jednorodnie. Co więcej, takie drobne, lecz utrzymane w jednym stylu detale architektoniczne były miłe dla oka.

– Mamy do sprzedania już tylko jeden dom – powiedziała nam agentka nieruchomości. Była to szczupła blond panienka o ostrym profilu i z niemal centymetrową warstwą podkładu nie do końca ukrywającego drobne, ciemne krosty. – Ostatni, widoczny z tego miejsca. Ten zaraz za zakrętem.

Machała ręką jak cepem, eksponując przy tym długie, krwistoczerwone paznokcie.

– W środku nie ma niczego wolnego? – zapytałam z nadzieją w głosie.

– Hm, sprawa wygląda następująco. Nie mamy jeszcze potwierdzenia kredytowego od osoby, która zarezerwowała tę posesję. – Ręką wskazała dom znajdujący się przy zakręcie uliczki. Na furtce dumnie wisiał wykonany z blachy numer dziesięć. – Ale na razie nie mogę państwu nic obiecać.

– Jest najładniejszy – stwierdziłam, patrząc na zarezerwowany dom. Tuż pod jego oknami rosły cztery przytulone do siebie brzozy, trochę dalej natomiast, w najbliższym rogu działki, wielka sosna otoczona dwoma mniejszymi. Zza domu też wychylało się kilka drzewek. Okna kuchenne, salonowe i dwóch sypialni na piętrze wychodziły na ulicę. Do domu dobudowano także garaż, nad którym znajdowała się (według agentki) duża, dwuczęściowa łazienka. Dopełnieniem tych dobrych wiadomości był fakt, że sąsiednie posesje zamieszkiwały dzieciate pary mniej więcej w naszym wieku. No po prostu coś wspaniałego! Chyba niczego nigdy bardziej nie pragnęłam niż kupienia właśnie tego domu!

Ku naszej samolubnej radości, następnego dnia okazało się, że osoba, która zarezerwowała tę posesję, miała problemy z bankiem i była zmuszona zrezygnować z zakupu nieruchomości. Prawdę mówiąc, powód tej decyzji kompletnie nas nie interesował. To po prostu było przeznaczenie! Najwyraźniej mieliśmy zamieszkać właśnie tutaj. Dwa dni później agentka ostatecznie potwierdziła, że dom numer dziesięć jest do kupienia, a miesiąc po tym telefonie już dostaliśmy w banku kredyt. Sprawy potoczyły się błyskawicznie, ale może to i lepiej, bo nie było czasu na długie rozważanie tych wszystkich za i przeciw. Po prostu zależało nam, by jak najszybciej uwolnić się od upierdliwego właściciela wynajmowanego wówczas mieszkania, który czepiał się dosłownie wszystkiego – od kompletnie niewidocznej ryski na ścianie po pranie wieszane przeze mnie na kaloryferze, które – jego zdaniem – mogło zniszczyć „wspaniałą, PRL-owską tapetę”. Nie będę kłamać, baliśmy się kredytu jak diabli – że raty będą za wysokie, że nie damy rady go spłacać – w końcu oficjalnie pracował tylko Tomek. Ja zajmowałam się dziećmi. Na szczęście okazało się, że co miesiąc będzie on kosztował mniej niż czynsz za wynajem. To nas ostatecznie przekonało. Wprawdzie nadal mieliśmy wydawać dużo na mieszkanie, ale przynajmniej na swoje. No i nie musieliśmy już nikogo pytać, czy możemy wbić gwóźdź w ścianę lub przemalować pokój. Wolnoć, Tomku, w swoim domku!

I tak w ciągu miesiąca staliśmy się posiadaczami piętrowego domu usytuowanego na dziesięcioarowej działeczce, częściowo porośniętej młodymi brzózkami.

Na parterze domu znajdował się obszerny salon, kuchnia, wielka garderoba, łazienka i spory pokój na biuro. Na poddaszu natomiast mieściły się trzy duże pokoje z balkonami i przepastnymi szafami oraz ogromna i pusta jeszcze łazienka. Niedoszły właściciel na szczęście zlecił wykończenie kuchni i położenie podłóg. Najwyraźniej jednak problem kredytowy zaczął się przed montażem górnej łazienki albo po prostu niezamontowany sprzęt został przez niego zabrany.

Za kolejny cud związany z domem uznaliśmy dorwanie ekipy, która w trzy tygodnie położyłaby płytki oraz osadziła wannę, prysznic, toaletę i umywalki. Tu znów dopisało nam szczęście: nasz zaprzyjaźniony pan złota rączka – Andrzejek – zdążył nas „upchnąć” pomiędzy kolejnymi zleceniami. Na wybór płytek i sprzętu łazienkowego mieliśmy jeden wieczór. Nigdy w życiu nie robiliśmy tak błyskawicznych zakupów jak wtedy…

Wreszcie nadszedł ten wymarzony dzień. Trzynastego sierpnia przewieźliśmy większość naszego dobytku w wynajętej ciężarówce. Wiekowa maszyna zatrzymała się z bolesnym jękiem na naszym nowym, niewielkim podjeździe. Z jej środka wyskoczyło dwóch młodych chłopaków z firmy przeprowadzkowej i sprawnie zabrali się za przenoszenie łóżka, kilku mebli i licznych pudeł z drobiazgami. Wkrótce salon zapełnił się wieloma pakunkami, choć mój mąż Tomek dzielnie monitorował napływające z ciężarówki kolejne elementy wyposażenia.

– To łóżko idzie na górę, do pokoju z prawej strony – zarządzał, sam nosząc tylko lekkie rzeczy. – Bardzo proszę uważać, żeby nie obić ściany! Są świeżo malowane.

– Panie, nie wiem, czy wykręcimy… – bronili się pracownicy, ale po krótkiej naradzie ustawili deski w taki sposób, że udało się je wnieść bezkolizyjnie po dość wąskich, zabiegowych schodach.

– Rasowy dyrektor z ciebie – mruknęłam, kiedy młodzieńcy z jękiem dźwigali ciężkie drewniane półki do naszej sypialni.

– Jak te wszystkie rzeczy zmieściły się w tamtym mieszkaniu? – zapytał Maks, patrząc na kompletnie zagracony salon, który metrażowo był większy niż całe nasze poprzednie lokum.

– Mama to sprytnie utykała po kątach – wytłumaczył Tomek, delikatnie wypychając syna na taras. – Nie przeszkadzajcie, bawcie się na podwórku. I pilnuj brata! Byleby przeżył to w jednym kawałku…

– Miała zmniejszacz? – zapytał niespodziewanie Benek.

– Raczej upychacz – szepnął mu Tomek do ucha, nim zasunął za nim drzwi.

Przez szybę zobaczyłam, jak mały biegnie za swoim starszym bratem w kierunku kępy brzóz rosnących w rogu ogródka.

– Przynajmniej będą mieli gdzie się wyszaleć – westchnęłam, zaglądając do jednego z pudełek, by sprawdzić, do jakiego pomieszczenia należy je przenieść. – Tutaj są noże, tasaki i deski do krojenia.

– Upiorny zestaw. Lepiej od razu odstaw je do kuchni – wzdrygnął się Tomek. – Ja mam książki. Zanieść je na górę czy zostawić tutaj?

Przez pół nocy zajęci byliśmy likwidacją stosu pudeł pełnych przeróżnych drobiazgów potrzebnych (lub niekoniecznie) w codziennym życiu. Chcieliśmy przede wszystkim rozpakować rzeczy chłopców, by mogli spędzić w przyzwoitych warunkach pierwszą noc w swoich nowych pokojach. Około trzeciej nad ranem nie miałam nawet siły, by podrapać się pod okiem.

– Idziemy spać? – zapytał błagalnym tonem Tomek. – Zaraz padnę na twarz. Na tym kartonie.

– Nie waż się – mruknęłam, wpychając ostatnie garnki do szafki. – W środku są kieliszki. Nasze ulubione!

– Nawet ulubione kieliszki mi nie przeszkadzają…

Na niepościelone łóżko padliśmy dopiero o czwartej, kiedy udało mi się znaleźć pudło z naszą kołdrą i poduszkami. O wyszukaniu poszewek nawet nie chciałam myśleć. Miałam nadzieję, że chwilę wypocznę, jednak ledwie naciągnęłam na siebie skrawek poszewki, poczułam ciepłe ręce Tomka leniwie błądzące po moim udzie.

– Chyba sobie żartujesz! – szepnęłam, walcząc z opadającymi powiekami. – Przecież powiedziałeś, że padasz na ryj.

– Nie na ryj, tylko na twarz. – Jego ciepły oddech delikatnie musnął moje ucho. – Na TO zostawiłem sobie trochę ekstra energii. Trzeba ochrzcić nowe miejsce. Na szczęście. Ależ masz gorące uda…

– Wypchaj się! Będziemy uszczęśliwiać się jutro, jeśli będę w stanie poruszać odnóżami. Dobranoc – jęknęłam.

Nic nie odpowiedział, tylko uparcie błądził dłonią po moim ciele.

– Panie Winiarski! Czy zrozumiałeś moją ostatnią wypowiedź? – fuknęłam. – Idziemy spać! Dzisiaj nic z tego nie będzie. Nieczynne, rozumiesz? Game over! Po zabawie!

Chyba też był potwornie wykończony, bo zazwyczaj dłużej stawiał opór. Tym razem jednak tylko mruknął coś pod nosem i obrócił się do mnie plecami. W takiej sytuacji zazwyczaj przytulałam się do jego wypiętego zadka i szepcząc czułe słówka, starałam się go udobruchać, ale tym razem spasowałam. Po prostu musiałam wreszcie choć trochę odpocząć.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: