Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nocne czuwanie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Nocne czuwanie - ebook

Anna, rozdarta między potrzebami swoich dzieci a obowiązkami domowymi, próbuje kontynuować pracę nad książką. Bohaterka mieszka odcięta od świata na niewielkiej szkockiej wyspie, którą jej mąż odziedziczył w spadku. Pewnego dnia odkopuje w swoim ogrodzie szkielet małego dziecka. Anna – z wykształcenia historyk – zaczyna własne dochodzenie. Być może odkrywając sekrety wyspy, nauczy się, jak radzić sobie z wyzwaniami, które na jej drodze stawia życie?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-677-2
Rozmiar pliku: 716 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

ZASADA RZECZYWISTOŚCI

„Okazuje się, że zachowania społeczne nie zaistnieją, dopóki dana osoba nie przejdzie od zasady przyjemności do zasady rzeczywistości. Twierdzenia tego nie można jednak odwrócić – przejście od zasady rzeczywistości do zasady przyjemności nie gwarantuje socjalizacji”.

Anna Freud, Normality and pathology

in childhood, Penguin, Londyn 1965, s. 145.

Łabędzie są przy brzegu, w zapadającym zmierzchu lśnią niczym wycinanki z papieru. Przez całą noc będą coś szeptać, a wiatr poniesie ich głosy, pokrzepiające niczym dźwięk oboju. W domu mamy tylko zwykłe łabędzie, łabędzie nieme. Mieszkają na rzece, nad którą karmimy kaczki. Ich dzioby wyglądają jak dotknięte jakąś średniowieczną chorobą. Śpią, stojąc na jednej nodze, z głową schowaną pod skrzydłem, niczym bezdzietni pasażerowie zasłaniający oczy przepaską podczas transkontynentalnego lotu. Tutejsze morskie łabędzie chyba nigdy nie zasypiają, żeglują w zachodzącym słońcu jak statki odpływające do dalekich krain. Wydają się spokojne i obojętne. Przypominają tancerzy w corps de ballet, po których nie widać bólu ani zmartwienia. Być może to atut dla gatunku, którego osobniki łączą się w pary na całe życie.

Zerkam w stronę domu. Jego fasada, ciemna jak klify po drugiej stronie wyspy, jest odwrócona od ostatnich promieni światła. Słońce zmierza w stronę Ameryki, budzącej się, kiedy my żegnamy dzień. Jeden z łabędzi wyciąga szyję do nieba i krzyczy, bijąc skrzydłami o wodę, tak wzburzony, jakby właśnie sobie przypomniał, że stracił przyjaciela. Widziałam raz umierającą gęś, berniklę kanadyjską, która przeleciała długą trasę z Arktyki, by zakończyć życie na poboczu drogi M40. Jedno skrzydło poruszało się jeszcze w rytm jakiejś niesłyszalnej muzyki, drugie leżało na pasie rozdzielającym autostradę, głowa zaś była nieruchoma. Stałam na kładce dla pieszych i patrzyłam, nie przestając huśtać wózkiem, żeby dziecko się nie obudziło. W końcu przejechał ją kierowca jakiejś ciężarówki, kierując się miłosierdziem lub nieuwagą. Na szosie został tylko tuman piór i czerwona maź. Nasze łabędzie są bezpieczne. Przez lato. Podobnie jak my, wrócą jesienią na południe, ale na razie nie grożą im samochody. Nie ma tu dróg ani kładek. Na coraz ciemniejszym niebie pojawiają się gwiazdy. Przeszywa mnie dreszcz. Właściwie nie jest zimno, ale pora wracać.

Prądu wciąż nie było, co nie ma właściwie znaczenia w lecie, jeśli tylko naładowaliśmy baterie w laptopach. Giles zapalił świeczkę.

– Popatrz! To nasz domek. – Podał mi ulotkę z biura podróży, złożoną tak, że widać było maleńkie zdjęcie kamiennego domu obok plaży, zrobione zeszłego lata, zanim zaczęły się prace budowlane. Założyliśmy, że koszt remontu się zwróci, kiedy zaczniemy wynajmować domek letnikom. Prawda jest jednak taka, że nawet jeśli Giles przestanie zapraszać znajomych i, Boże dopomóż, rodzinę, nie biorąc od nich pieniędzy, nigdy nie uda nam się zarobić tyle, żeby zwrócił się koszt okien o potrójnych szybach, wypełnionych argonem, systemu odzyskiwania zużytej wody (dzięki któremu spłukuje się toaletę wodą po praniu) i używanych mebli (ze sklepu z Bath, przetransportowane drogą lądową i morską za kwotę, która zaskoczyła Gilesa). Może uda się to naszym wnukom. Jeśli w ogóle. Podniosłam ulotkę do światła.

Spędź tydzień lub dwa na własnej wyspie! Tradycyjny czarny dom, pomysłowo zaadaptowany, położony na odludnej wyspie Colsay, z widokiem na morze ze wszystkich okien. Dom, przebudowany według projektu nagradzanego architekta, ma ogrzewane podłogi łupkowe, zestaw prysznicowy z deszczownicą i meble kuchenne wykonane ręcznie z lokalnych materiałów. Nie ma telewizora, jest za to bogata kolekcja książek, a także gry i przybory plastyczne, które zapewnią rozrywkę w deszczowe dni. Na wyspie nie ma dróg i samochodów. Gospodarz odbierze cię z przystani w Colli i będzie służył pomocą, kiedy zapragniesz wybrać się na zakupy lub na wycieczkę do miasta – Inversaigh i okolice mają sporo do zaoferowania. Na Colsay można obserwować ptaki i zwiedzać historyczne miejsca, albo po prostu odpoczywać w ciszy i spokoju w naprawdę wyjątkowym otoczeniu.

– Naprawdę wyjątkowym? – zbyt gwałtownie odłożyłam ulotkę, gasząc niechcący świecę. – Nie za dużo przymiotników? Giles, trzeba było mnie poprosić, żebym to napisała. Na litość boską, użyłeś wykrzyknika. A poza gdzie indziej też można odpocząć w ciszy, wiesz? Na przykład w bibliotekach.

Tęsknię za ciszą bibliotek. W moich ulubionych nie słychać nawet łabędzi.

– Nie mogłem cię poprosić. – Giles zaczął odpalać świecę od mniejszej świeczki. Oczywiście nakapał przy tym woskiem na swoje papiery. – To było wtedy, kiedy obaj mieli grypę żołądkową.

Czyli wtedy, gdy Giles zdecydował, że musi nadal chodzić do pracy, bo „tego się od niego oczekuje”, a ja siedziałam w domu, ścierając wymiociny z dywanów. Płacą mi niezależnie od tego, czy akurat pracuję, czy nie, co Giles mi ciągle wytyka. Taką mam umowę. „Pracownik akademicki zobowiązany jest do prowadzenia badań, których projekt przedstawił przed objęciem stanowiska, i do osiągania realistycznie zaprojektowanych celów”. Poza tym żeby uznano, iż wywiązałam się z obowiązków, wystarczy, że dwadzieścia cztery razy rocznie wezmę udział w formalnej kolacji w moim kolegium. Większość profesorów (czyli panie, które mają już swoje lata oraz styl bycia i wzbudzają respekt) nie rozpoznałaby mnie na ulicy, chociaż prawdę mówiąc, niewielu ludzi rozpoznałoby mnie na ulicy, ponieważ jestem schowana za wózkiem. Wózek w przedpokoju może i jest wrogiem pracy twórczej, ale na ulicy mógłby stanowić przykrywkę dla dowolnego przestępstwa. Mogłabym wyjść na ulicę z karabinem maszynowym i spacerować ubrana tylko w szpilki, ale jeśli będę pchała przed sobą wózek, nikt nie zwróci na mnie uwagi.

– Tak czy inaczej – powiedział Giles – pustelniczce ta cisza odpowiadała. Chyba o to właśnie chodzi? Auć. – Wosk pociekł mu po palcach.

– Wydaje mi się, że pustelniczka była zbyt zajęta, szukając czegoś do jedzenia i chowając się przed Wikingami. Zapalniczkę? Zapałki?

Wzruszył ramionami. Rozejrzeliśmy się oboje, tak jakbyśmy mogli dostrzec książki dla dzieci, nadgryzione herbatniki i rozrzucone papiery, które wypływają z każdego otworu tego domu.

– No cóż. Przynajmniej nie możemy posprzątać, skoro nic nie widać. – Przesunęłam stopę i nadepnęłam na coś miękkiego, co albo było przyklejone do podłogi, albo nadzwyczaj ciężkie, na przykład krnąbrne małe zwierzę albo placek z owocami mojej teściowej. – Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że to ty będziesz przywoził i odwoził gości. Ja muszę skończyć Piękny okres. I kto ma przygotować tę kolekcję książek?

Miałam przesłać wydawcy maszynopis książki Piękny okres: dzieciństwo w Wielkiej Brytanii w drugiej połowie XVIII wieku w zeszłym miesiącu. Teoretycznie, jako autorka książki, powinnam mieć większe szanse na znalezienie pracy. W praktyce przez najbliższych kilka dekad nie będzie pracy dla historyków, a nawet gdyby była, to nie dostanie jej osoba, która ostatnich osiem lat głównie zmieniała pieluchy, zamiast kupować drinki w bufecie konferencyjnym. Giles zaczął zdrapywać wosk z papierów i robić z niego kulki.

– Przestań – powiedziałam. – Moth je zje.

Wrzucił jedną do świeczki.

– Lepiej, żeby jadł to niż ptasie kupy.

Wstałam.

– Nie twierdzę, że ptasie kupy mają stanowić podstawę diety niemowlęcia. Zresztą właśnie dlatego zrezygnowałam z ogrodu. Nie mogę sadzić drzew, bo musiałabym oderwać od niego wzrok na sekundę lub dwie. Lepsze kupy niż naparstnica.

Naparstnice zawierają toksynę, która spowodowałaby zatrzymanie krążenia u dziecka, zanim zdążylibyśmy przepłynąć cieśninę i dotrzeć do gabinetu lekarskiego, który jest otwarty cztery razy w tygodniu.

– Dobiegłem do niego w samą porę. Wszystko wypluł. Już ci to mówiłem.

– Jasne. Mówiłeś. Idę do łóżka.

Oparzyłam się, próbując utrzymać świeczkę w dłoni, a droga przez pokój przypominała nocny spacer polem minowym, co nie powinno nikogo dziwić, jako że na podłodze mogły leżeć zabawki na kółkach.

Zarzuciłam poranne prysznice, ponieważ Raph dawał mi tylko trzy minuty, po czym siadał na dywaniku w łazience ze stoperem, mówiąc mi, ile milimetrów lodu stopiło się właśnie na biegunie, a Moth, który wciąż żywo pamięta, do czego służą piersi, zaglądał za zasłonkę, mocząc sobie ubranie i pokazując, o co mu chodzi. Dziwnie jest brać prysznic przy świecach, napełniłam więc wannę taką ilością gorącej wody, że niedźwiadki polarne z pewnością by w niej utonęły, i stanęłam przed biblioteczką, zastanawiając się, czy utopić smutki w Marjorie na pensji czy raczej pobudzić intelekt wybranymi esejami Henry’ego Jamesa. Wybrałam Jak opiekować się dzieckiem (1947), w nadziei, że kiedy to ostatnio czytałam, przegapiłam porady dotyczące bezsenności u niemowląt. Rodzina Gilesa od czasów wojny przywoziła tu książki, których nikt nie chciał czytać.

– Zasnęłaś – powiedział Giles. Znalazł zapałki i nową świecę, albo wyskoczył na zewnątrz z krzesiwem.

Szyja mi zesztywniała, a woda zrobiła się zimna. Podniosłam się z trudem i ziewnęłam.

– No i? – Przynajmniej nie musiałam wciągać brzucha, w świetle świecy niewiele było widać.

– Kiedyś w końcu utoniesz.

Potarłam sobie szyję i ochlapałam twarz wodą.

– Jestem pewna, że obudziłabym się, gdybym miała płuca pełne wody. Gdyby to było takie proste, ludzie nie musieliby sobie podcinać żył. Zresztą to chyba przyjemny sposób na śmierć.

Zabrał się za mycie zębów. Kiedy Giles myje zęby, słychać to prawdopodobnie aż na stałym lądzie.

– A co z dziećmi?

– Brudzisz sobie sweter pastą. Będziesz się musiał nimi zająć. – Co zresztą jest prawdopodobnie jednym z powodów, dla których decyduję się pozostać przy życiu.

Poczekałam, aż Giles odstawi świecę na regał przy drzwiach, po czym wyszłam z wanny. Dywanika nie było tam, gdzie się go spodziewałam, postanowiłam więc wyobrazić sobie, że to, w co wdepnęłam, to woda. Robię to regularnie, alternatywą bowiem byłoby sprzątanie, a jest to czynność, której odmawiam z przyczyn ideologicznych – nie chce mi się ich precyzować nawet przed samą sobą.

Wypluł pastę.

– Fajne cycki, psze pani.

– Odwal się. Nawet ich nie widzisz. – Nie są fajne, i to już od kilku lat. Od ręcznika czuć lekko rybą. Aby trafić do drzwi, musiałam przejść przez kłąb dymu. – Chyba właśnie podpaliłeś „Guardiana”.

– Szlag. – Wziął płonącą gazetę ze stosu ubrań leżących na regale i cisnął ją do wanny. Zdążyłam rzucić okiem na szefa kuchni o dwuczłonowym nazwisku i prosiaka, zanim pochłonęły ich zielone płomienie, a następnie woda. – Cóż, już ją przeczytałem.

– Ja nie. Oszczędzałam ją. Na kąpiel przy elektrycznym świetle.

– Przeczytaj online. Chodź, już po północy. – Dotknął dłonią mojego ramienia i sięgnął niżej, pod ręcznik, przesuwając palce wzdłuż mojego kręgosłupa.

Trzepnęłam go w rękę.

– Jeśli uda mi się spędzić trochę czasu przy komputerze, nie zmarnuję go na czytanie cholernego „Guardiana”, tylko będę pisać książkę. Mówiłam, odwal się.

Kiedy wysiada prąd, najbardziej brakuje mi nieodłącznego spojrzenia mojego budzika. Trudno jest nawigować przez noc bez tej przystani. Na pewno nie spałam długo, ponieważ w naszej wychodzącej na zachód sypialni było wciąż ciemno jak w trumnie, kiedy dotarł do mnie płacz Motha. Podłoga była lodowata i szorstka. Kiedy przechodziłam przez korytarz, na którym wstający dzień zaznaczał już swoją obecność dzięki niezasłoniętemu oknu, usłyszałam jakiś szelest i skrzypienie dobiegające ze strychu. Podniosłam Motha, który chwycił mnie za włosy i wytarł zasmarkany nos w moją szyję.

– Mama. – Miał jedzenie za uchem, ale jego włosy wciąż miały maślany zapach niemowlęcia. Pocałowałam go w słony policzek i poczułam, jaki jest ciężki. – Mama. Moth boi.

Zaczęłam chodzić tam i z powrotem, cztery kroki w każdą stronę, starając się nie wpaść na dziewiętnastowieczną żelazną kratkę stojącą przed kominkiem. Giles wspominał, jak jego ojciec zainstalował grzejniki elektryczne – nie uległ nowoczesnym trendom, ale nie było już na wyspie nikogo, kto mógłby zbierać dla niego torf.

– Mama śpiewa Gruffalo.

– Później. Gruffalo rano.

– Mama śpiewa Gruffalo!

Pogłaskałam go.

– Dobranoc, Gruffalo. Gruffalo śpi.

– Chcę Gruffalo!

Jeśli zacznie krzyczeć, obudzi Raphaela, który nie będzie chciał słuchać Gruffalo, tylko kłamliwych opowieści o tym, dlaczego nasza planeta wciąż będzie istnieć, kiedy dorośnie. Zamruczałam Mothowi do ucha.

– Mała Mysz w ciemnym lesie chciała zażyć raz ruchu. Kiedy lis ją zobaczył, zaburczało mu w brzuchu. Dokąd idziesz tak sama? Tu jest dość niebezpiecznie. Urządziłem przyjęcie. Musisz przyjść. Dziś, koniecznie.

Podniósł głowę.

– Obiad.

Położyłam jego głowę z powrotem na moim ramieniu.

– Nie, to wąż.

– Lis obiad.

– Skoro tak dobrze to znasz, to czemu sam…

– Dalej.

– Nie, dziękuję. Nie zwabisz mnie tak łatwo, mądralo. Na przyjęcie mnie dzisiaj…

– Obiadek.

– Obiadek. Zaprosił Gruffalo. Co? Gruffalo? A co to takiego? Czyżbyś nie znał…

– Nie wiedział, kolego.

Obawiam się, że znam teraz książki Julii Donaldson lepiej niż dzieła Jana Jakuba Rousseau, ale zacięcie, z jakim Moth mnie poprawia, sugeruje, że na niczym się dobrze nie znam. Co jest prawdopodobne.

– A co to za stwór, co straszliwe ma szpony oraz kły? I straszliwie ma pysk uzębiony? – Moth opadł mi bezwładnie na ramię. – Oczy pomarańczowe, jęzor czarny jak smoła, fioletowe zaś kolce rosną mu dookoła. – Przeskoczyłam do wegańskiej końcówki. – Mysz znalazła orzeszek. Orzeszek był pycha.

Jego palce rozluźniły uścisk. Zanuciłam Skye Boat Song, i zbliżyłam się spacerowym krokiem do łóżeczka, a następnie wróciłam w pobliże regału, tak jakbym zwiedzała piątą dzielnicę. Rekonesans się udał. Wykonałam podejście numer dwa, kierując się w stronę okna i robiąc krótką przerwę koło łóżeczka, jakby moją uwagę przyciągnęła witryna jubilera. Moth oddychał spokojnie, położyłam go więc ostrożnie, zaryzykowałam i przykryłam kocykiem, ominęłam skrzypiące deski w podłodze i szeleszczący pokrowiec na marynarkę, który wisiał na drzwiach z jakiegoś Gilesowi tylko znanego powodu, i właśnie przesuwałam Gilesa na jego stronę łóżka, kiedy Moth obudził się i zobaczył, że jest sam w miejscu, które jeden z moich poradników o wychowywaniu dzieci nazywa „klatką porzuconą gdzieś w ciemności”. Nie całkiem porzuconą. Kiedy Raphael zawołał mnie, żebym usunęła spod jego łóżka somalijskie dzieci-żołnierzy, o których pisano w zeszłotygodniowym numerze „Guardiana”, niebo nad górami pojaśniało. Sprowadziłam dzieci-żołnierzy po schodach i poszłam się schować z laptopem w niedokończonej, pomysłowo przebudowanej chatce, z której wygonił mnie poranek w postaci motorówki z budowlańcami.

Moja książka dotyczy związku między romantyczną celebracją dzieciństwa jako czasu czystego i radosnego a jednoczesnym wzrostem liczby instytucji zajmujących się dziećmi – szkół z internatem, sierocińców, szpitali i więzień. W tym samym okresie, w którym Wordsworth radował się dzieciństwem, nazywając je smugą chwały, a Rousseau polecał naśladować instynktowną mądrość niemowląt, inni ludzie, czasami nawet zwolennicy tych idei, utrzymywali instytucje, które zabierały dzieci ubogim i przekształcały je w pożytecznych konsumentów i producentów ery kapitalizmu. Nic się nie zmienia – współczesne poradniki także prezentują te dwa poglądy. Albo dzieci przychodzą na świat z pięknym wnętrzem, którego rozwój powinniśmy umożliwiać, traktując je z szacunkiem (zabierz dziecko do swojego łóżka, kiedy się obudzi w nocy), albo rodzą się jako prymitywne istoty składające się z żądań i trzeba je uspołecznić (pozwól im płakać, dopóki nie nauczą się, że nie prowadzimy nocnego trybu życia). Intryguje mnie to, że w tej samej epoce postrzegano dzieci jako istoty niewinne i zamykano je w różnego rodzaju ośrodkach. Kiedy zaczęłam się tym zajmować, wydawało mi się, że był to po prostu przejaw konfliktu między idealizmem a pragmatyzmem, pobłażaniem a dyscypliną. Im więcej jednak czytałam na ten temat, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że wszystkie te ośrodki miały własne, utopijne założenia. Ich celem było zapewnienie wychowankom świetlanej przyszłości, która nie byłaby możliwa dla dzieci dorastających w rodzinach. Teoretycznie miały działać inaczej, lepiej, chociaż wydaje mi się, że w naturze człowieka i instytucji leży dążenie do zachowania status quo, a nawet do pogarszania tego, co jest. Ośrodki wychowawcze, przynajmniej te osiemnastowieczne, to ucieleśnienie optymizmu i wiary w ludzkość zdolną do zmian, wiary, którą już utraciliśmy. Mój wydawca mówi, że przyjmie maszynopis, jeśli dostarczę go do września. Wierzę, że mi się uda. A uda mi się, jeśli urządzenie na USB, które zdaniem Gilesa ma rozwiązać moje problemy z brakiem szerokopasmowego internetu na wyspie, a tym samym brakiem dostępu do internetowych baz danych, zadziała. Uda mi się, jeśli będę potrafiła zachowywać się tak, jakby sen był kwestią wyboru.

Zakończyłam już zbieranie materiałów w archiwach. Nawet ja nie byłabym tak głupia, żeby przyjechać na wyspę Gilesa, gdyby było inaczej. Przestudiowałam odręczne zapiski na temat posiłków, rachunków, wydaleń ze szkoły i kar stosowanych w placówkach z internatem, przebiłam się przez listy darczyńców wpłacających na szpitale dla porzuconych dzieci, przejrzałam pożółkłe instrukcje drukowane nierówną czcionką: „Z prawdziwą Przyjemnością spostrzegam, iż Wychowaniem Dzieci zajęli się wreszcie Rozsądni Mężczyźni (…), niestety, zbyt długo Zajęcie to należało do Kobiet, które nie mogą posiadać Wiedzy niezbędnej do właściwego wykonania tego Zadania (…)” (William Cadogan, Esej o wychowaniu, Londyn 1973). Przejrzałam już większość opracowań, chociaż dość późno zdałam sobie sprawę, że najważniejszą pracę na temat dzieciństwa i instytucji wychowawczych wykonała Anna Freud i jej uczniowie krótko po II wojnie światowej. Od dawna zresztą zamierzałam przeczytać samego Freuda. Udawałam, że go czytałam, ale to nie była prawda. Wydaje mi się, że Freud wskazuje zależność między potencjałem jednostki a samokontrolą jego rodziców, moim zaś zdaniem większy wpływ mają rozwiązania ekonomiczne i polityczne, łatwiej jest zresztą je zastosować. Bardziej prawdopodobne jest zaprowadzenie pokoju na Bliskim Wschodzie i rozwiązanie problemu biedy i głodu na świecie, niż bezbłędne wychowanie dzieci, dlatego wolę słuchać proroków lewicy, a nie podszeptów serca. Marksa stawiam przed Freudem. Nie można się zastanawiać tylko nad tym, co jest słuszne – równie ważne jest to, czy jest możliwe. Tak czy inaczej, kiedy zobaczyłam w bibliotece uniwersyteckiej, że prace zebrane Zygmunta i Anny Freudów nie były wypożyczane przez ostatnich dziewięć lat, stwierdziłam, że mogę je zabrać ze sobą, żeby pooddychały świeżym powietrzem. Mam już szkic całości, więc Giles stwierdził, że cisza i odosobnienie Colsay lepiej się przysłużą pisaniu, poprawianiu i medytowaniu o psychoanalizie niż gorące oddechy pozostałych profesorów na karku. Przecenia moją umiejętność abstrakcyjnego myślenia i zdecydowanie nie rozumie, że nikt na uczelni nie przejmuje się specjalnie moją pracą.

Powinnam pracować nad konkluzją, co jest dość niepokojące, nie jestem bowiem pewna, czy moja książka w ogóle do jakiejś zmierza. Za laptopem niebo przecinały ptaki, które wyglądają jak mewy. Patrzyłam, jak jeden z nich spada z dużej wysokości prosto do morza. Z łodzi, w bezwietrzny dzień, można zaobserwować podwodną część ich życia – ślizgają się i skręcają za rybami niczym foki, otoczone przez unoszące się z piór bąbelki powietrza. Rozejrzałam się za łabędziami, ale najwyraźniej gdzieś popłynęły. Otworzyłam rozdział z podziękowaniami. Na samym końcu składam podziękowania Gilesowi Cassinghamowi, choć nie potrafię powiedzieć, za co.

– Hej, ty. – Giles siedział przy stole, czytając katalog ogrodniczy, podczas gdy Moth, marszcząc brwi, w wielkim skupieniu wrzucał owsiankę do koperty, która zawierała także pismo z urzędu skarbowego w sprawie ulgi podatkowej na dzieci. Pracownicy urzędu na zmianę pragną obsypać nas rubinami albo wziąć w zastaw naszą owsiankę, dopóki im czegoś nie zapłacimy, w zależności od czynników, których nie udało nam się jeszcze zidentyfikować. – Jest prąd. Zrobiłem ci herbatę.

– Zagotował za dużo wody – odezwał się Raph spod stołu.

– Mama lubi wypić rano dwa kubki. – Giles zerknął na moją wiktoriańską koszulę nocną, która kiedyś, dawno temu, miała kolor złamanej bieli, i narzucony na nią sweter.

– Ale gotuje ją drugi raz, zanim wypije drugi kubek. Wiesz, że dzieci w Afryce umierają z pragnienia? Założę się, że ich mamy nie piją herbaty.

Moth obrócił kopertę do góry nogami i patrzył, jak owsianka powoli wycieka na podłogę, a oficjalna korespondencja ląduje na niej niczym spadochron. Giles spakował te listy, w nadziei, że zajmiemy się nimi na wyspie, i przywiózł ich tu tyle, że można by zakryć cały stół kuchenny. Błyskotliwa kariera Gilesa opiera się na jego umiejętności przewidywania, co zrobią maskonury, na podstawie ich obecnych zachowań. Wydaje mi się, że musi wierzyć, choćby na siłę, że ludzie potrafią się zmienić bardziej niż ptaki.

– Wszystko chlup – powiedział Moth. – Jeszcze!

Giles podał mu kolejną kopertę. Sączyłam herbatę, która zdążyła wystygnąć i za mocno naciągnęła.

– A wiesz, że niektóre dzieci w Afryce mają klimatyzację, telewizję satelitarną i szoferów? To kontynent, a nie obóz dla uchodźców.

– Dlaczego my nie mamy telewizji satelitarnej?

Giles wstał.

– Bo to narzędzie kapitalistycznego nadmiaru, który pierze mózg i promuje amerykański imperializm. Anna, przejmij pałeczkę, idę do Jake’a, mam do niego sprawę.

– Nie ma mowy – wymamrotałam. – A zresztą, niech będzie. Raph, pomyśl o tym, jaki telewizja zostawia ślad węglowy. Nie możesz przejmować się globalnym ociepleniem i jednocześnie chcieć różne sprzęty.

Wyczołgał się spod stołu po rozlanej owsiance Motha i wstał.

– Dlaczego nie mogę?

– Dlaczego? – dodał Moth. – Moth chce dżem.

Wyprostowałam się.

– Moth, zjedz owsiankę. Bo wyprodukowanie sprzętów elektronicznych wymaga zużycia dużej ilości energii, a przy okazji powstaje wiele toksycznych odpadów.

– Jakich konkretnie?

Zapomniałam, że postanowiliśmy nie dawać Raphaelowi żadnych dodatkowych powodów do zamartwiania się o teraźniejszy i przyszły stan naszej planety.

– Nie wiem. Moth, kochanie, nie wkładaj sobie owsianki we włosy. Swojemu bratu też nie.

– Owsianka we włosy! Mama umyje.

Przejechałam mu po włosach starą pieluszką tetrową. Odepchnął ją.

– A kuku!

Przyłożyłam sobie pieluszkę do twarzy i zarzuciłam jej koniec na głowę.

– A kuku!

– Mamusiu, wyglądasz głupio. Będziesz chodziła przez cały dzień w koszuli nocnej?

Zjadłam kawałek zapomnianego przez Motha tostu.

– Nie. Za moment pójdę na górę i przebiorę się w jeden z moich fantastycznych, markowych strojów do zeskrobywania owsianki.

Moth zaczął sobie czesać włosy upaćkanym od dżemu nożem.

– Raph, chciałbyś umyć podłogę? Wydaje mi się, że jesteś już dość duży i możesz to zrobić całkiem sam, tylko musisz uważać.

– Co? Mogę wziąć duże wiadro?

Wyjęłam Motha z krzesełka i sprawdziłam, czy nie ma na nim owsianki.

– Jeśli uważasz, że jesteś na tyle dorosły, żeby nie porozlewać.

To Giles wymyślił sobie ogród. Ja nigdy nie rozumiałam, jaki sens ma powiększanie obszaru, którym trzeba się zajmować, zwłaszcza teraz, kiedy mamy plażę za progiem i dzieci mogą przynajmniej z widzenia poznać to, co Giles uparcie nazywa Światem Naturalnym, tak jakby budowanie domów i kupowanie żywności, której się samemu nie wyprodukowało lub czytanie książek, których się nie napisało, było w jakiś sposób nienaturalne. Giles uważa, że w Oksfordzie dzieci za dużo przebywają w domu, siedząc na kanapie i przekopując się przez domową biblioteczkę niczym termity. Jego zdaniem lepiej, żeby Moth jadł naparstnice i ptasie odchody i przemakał do suchej nitki w pięknych okolicznościach przyrody. Giles spędza dni samotnie, pracując.

– Chodź – powiedziałam do Motha. – Poszukamy ubrań dla mamusi.

Moth wolno wchodzi po schodach, tym wolniej, im bardziej się go pogania. Idę za nim, szeroko rozkładając ręce, i próbuję wykorzystać czas na myślenie o książce. W holu na parterze posadzka pokryta jest piękną, wiktoriańską mozaiką. Kafelki są białe, czarne i w różnych odcieniach czerwieni, która kojarzy się z rzeźnikiem i kawałkami mięsa. Słupki balustrady są rozstawione rzadko. Mają wyglądać imponująco, bezpieczeństwo dzieci jest drugorzędne.

– Raph? – zawołałam. – Raph, chcesz pójść do ogrodu?

Po małym przystanku na przywitanie szpar między deskami na podeście i kolejnym na dotknięcie paluszkiem kwiatów wyrzeźbionych na komodzie, dotarliśmy do mojej sypialni. Moth wdrapał się na łóżko, rozsmarowując owsiankę po poduszce. Sweter, który nosiłam od początku tygodnia, miał ślady po zupie na rękawie, ale szanse na to, że spotkam kogoś, kogo będzie to obchodzić były mniej więcej takie, jak te, że łabędzie zamienią się w księżniczki i będą kręcić piruety na plaży. Moth podał mi skarpetkę.

– Moth też do ogrodu?

Wytrząsnęłam wczorajsze majtki z dżinsów. Tak naprawdę to nie jest żaden ogród. Mamy krokusy, a w czerwcu kilka lubiących ryzyko, skarlałych żonkili. Wbrew wszelkim historycznym dowodom, Giles wierzy w to, że można być tu samowystarczalnym w zakresie warzyw i owoców, zamówił więc przez internet kilka odpornych, karłowatych jabłonek. Kiedy już odbyliśmy cztery podróże łodzią w celu przewiezienia ich tutaj, przyszedł Jake, żeby skonsultować się w kwestii belek dachowych, a wykładowczyni historii nie dała rady wykopać dziur na islandzkie drzewka, podczas gdy jej potomstwo zlizywało ptasie kupy z kamieni.

– Moth je robaki w ogrodzie – powiedział Moth, siadając na mojej bosej stopie. Poruszyłam palcami, łaskocząc go w pupę. Wyglądało na to, że moja druga skarpetka zniknęła.

– Raphael? – zawołałam. Ten dom bywa zbyt wielki, choć przeważnie cieszę się, że kamienne ściany tłumią każdy hałas, także wściekły płacz dziecka. Giles miał czyste skarpetki w swojej szufladzie, pozwijane w pary. Założyłam jedną i wyciągnęłam rękę do Motha. – Chodź, posadzimy drzewka.

Wciąż próbuję wymyślić, co zrobić z Mothem, kiedy muszę zająć się czymś innym niż aktywną opieką nad dziećmi. W domu, to znaczy w Oksfordzie, nie miałam tego problemu. Kiedy pracowałam, to pracowałam, a kiedy byłam w domu, to zajmowałam się dziećmi, bezustannie zastanawiając się, któremu poczytać najpierw, szacując, które prędzej wpadnie w złość. W końcu udawało mi się przybić do przystani o nazwie kolacja, kąpiel i łóżko, z kilkoma bisami na odszukanie zaginionych misiów, przyniesienie wody i/lub wyjaśnienie pojęcia pędu i inercji, zanim wreszcie obaj zasnęli, a ja mogłam kontynuować swoje życie intelektualne, dopóki Moth nie zaliczał pierwszej pobudki. Nikt nie oczekiwał, że będę sadzić drzewa. Nikt nie oczekiwał, że Moth będzie się sam bawił. Nie umiem sadzić drzew. Z brukowanego podwórka przed domem dobiegały rytmiczne plaśnięcia – to Raphael skakał na swojej wielkiej piłce.

– Moth? Chcesz pójść ze mną i zobaczyć, jak rosną drzewa?

Moth szedł chwiejnie przez wysoką trawę, tratując wschodzące żonkile w poszukiwaniu ptasich kup. Może są w nich jakieś składniki odżywcze niezbędne dla rozwoju niemowlęcia, których brak w mojej kuchni jest niewybaczalny.

– Moth? Pójdziemy razem i będziemy kopać dużą łopatą mamusi?

Zero odpowiedzi. Poszłam za nim.

– Dużą, ostrą łopatą mamusi?

Odwrócił się.

– Ostrą łopatą?

Pokiwałam głową.

– Bardzo ostrą łopatą.

Chwila ciszy.

– Moth bardzo ostrą łopatą.

Odwrócił się i powędrował w stronę ostrej łopaty. Ponieważ oznaczało to oddalenie się od ptasich kup i zbliżenie do miejsca, które miało być moim polem operacyjnym, uznałam to za postęp. Ziewnęłam i przeciągnęłam się. Długie godziny dzieliły mnie od pójścia spać. Zmusiłam się do myślenia o kopaniu. Moth buszował w drzewkach, poowijanych w jutowe worki, po czym złapał trzonek łopaty. Była za ciężka.

– Moth bardzo ostrą łopatą.

– Tak, Moth, kochanie, chcesz pomóc mamusi wykopać dziurę? Ładną dziurę, w którą włożymy korzenie drzewka?

Zaczął ciągnąć łopatę przez trawnik, niczym myśliwy tak dumny ze swojego mamuta, że nie potrafi spokojnie poczekać na wsparcie.

– Nie. Łopata Motha.

– Ale łopata jest do kopania dziur. Wykopiemy dziurę? Moth i mamusia?

– Nie.

– Ale Moth, popatrz. Tak się używa łopaty.

Złapałam za trzonek. Wyrwał mi go.

– Mamo, oddaj. Łopata Motha.

– Ale kochanie, zobacz… – Rzucił się na ziemię i rozłożył ręce. Takiego krzyku nie powstydziłoby się niewiniątko, które właśnie zobaczyło nadchodzących sługusów Heroda. – No już dobrze, już dobrze. Łopata Motha. – Zdążył już nabrać powietrza i spojrzał na mnie niczym niewiniątko na sługusa Heroda, któremu właśnie powiedziano, że to konkretne dziecko jest dziewczynką. – W porządku, Moth bawi się łopatą. Mamusia znajdzie coś innego.

– Łopata Motha. – Usiadł obok łopaty i zaczął głaskać trzonek. – Aaa, kotki dwa, szarobure obydwa, nic nie będą robiły, łopatką się bawiły.

W koszyku obok drzew leżała łopatka. Jak się można było spodziewać, próby przebicia się nią przez splątany torf spaliły na panewce.

– Aaa, aaa, bardzo grzeczna łopata. – Pochylił się i dał łopacie całusa. – Dobranoc, kochanie. Śpij.

Zastanawiałam się, czy skoro łopata zasnęła, mogę ją przywrócić do świata dorosłych.

– Czy łopata poszła spać?

– Pst. – Pogłaskał ją. – Cicho, mamusiu. Łopata śpi.

Podniosłam się z kolan, żeby z większą siłą oprzeć się na łopatce. Równie dobrze kopałoby mi się łyżką. Nawet piłka do skakania ucichła.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Aluzja do słynnej książki krytyka literackiego Cyrila Connolly „Enemies of Promise” i zdania: „Nie ma poważniejszego wroga dobrej sztuki niż dziecięcy wózek w przedpokoju”. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Wszystkie fragmenty „Gruffalo” w tłumaczeniu Michała Rusinka.

William Wordsworth Oda o przeczuciach nieśmiertelności, czerpanych ze wspomnień o wczesnym dzieciństwie, tłum. Zygmunt Kubiak.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: