Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nostromo - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nostromo - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 713 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA AU­TO­RA

No­stro­mo jest książ­ką naj­tro­skli­wiej prze­my­śla­ną ze wszyst­kich mych dłuż­szych po­wie­ści na­pi­sa­nych po wy­da­niu Taj­fu­nu – zbio­ru krót­kich opo­wia­dań.

Nie twier­dzę przez to, iż w tym okre­sie uświa­do­mi­łem so­bie ja­kąś szcze­gól­ną zmia­nę w mo­jej umy­sło­wo­ści i po­glą­dach na za­da­nia pi­sa­rza. A może na­wet ta­kiej zmia­ny w ogó­le nie było, poza tą ta­jem­ni­czą, nie­zba­da­ną dzie­dzi­ną, któ­ra nie ma nic wspól­ne­go z teo­ria­mi sztu­ki, sub­tel­ną zmia­ną w ga­tun­ku na­tchnie­nia – rze­czą, za któ­rą nie moż­na mnie czy­nić od­po­wie­dzial­nym. Co mnie jed­nak tro­chę drę­czy­ło po ukoń­cze­niu ostat­niej no­we­li ze zbio­ru ob­ję­te­go ty­tu­łem Taj­fun, to wra­że­nie, że nie ma już o czym pi­sać na tym świe­cie.

Ten dziw­nie ne­ga­tyw­ny i nie­po­ko­ją­cy na­strój trwał przez pe­wien czas, po czym pierw­szym bodź­cem do No­stro­ma – jak to już by­wa­ło przed za­bra­niem się do in­nych dłuż­szych po­wie­ści – sta­ła się kur­su­ją­ca aneg­do­ta, zu­peł­nie po­zba­wio­na szcze­gó­łów, któ­re by jej nada­wa­ły wagi.

W roku 1875 czy 1876, prze­by­wa­jąc jako bar­dzo mło­dy chło­piec w Za­chod­nich In­diach, a ra­czej w Za­to­ce Mek­sy­kań­skiej (gdyż moje kon­tak­ty z lą­dem były krót­kie, rzad­kie i prze­lot­ne), usły­sza­łem opo­wia­da­nie o ja­kimś czło­wie­ku, któ­ry ko­rzy­sta­jąc z za­mę­tu re­wo­lu­cji, sam je­den ukradł łódź za­ła­do­wa­ną sre­brem, gdzieś na wy­brze­żu Tier­ra Fir­me.

Było w tym coś nie­zwy­kłe­go. Ale nie do­wie­dzia­łem się żad­nych szcze­gó­łów, że zaś pro­blem prze­stęp­stwa jako prze­stęp­stwa nie in­te­re­so­wał mnie zbyt­nio, więc cała ta hi­sto­ria wy­szła mi z pa­mię­ci. Za­po­mnia­łem o niej i do­pie­ro w dwa­dzie­ścia sześć czy sie­dem lat póź­niej od­na­la­złem ją w po­tar­ga­nej książ­czy­nie, na­by­tej na ulicz­nej wy­sta­wie dru­go­rzęd­nej księ­gar­ni. Była to au­to­bio­gra­fia ame­ry­kań­skie­go ma­ry­na­rza, w na­pi­sa­niu któ­rej do­po­mógł mu pe­wien dzien­ni­karz. Pod­czas swych wę­dró­wek ma­ry­narz ten pra­co­wał przez kil­ka mie­się­cy na po­kła­dzie szku­ne­ra – oka­za­ło się, iż pa­nem i wła­ści­cie­lem tego stat­ku był wła­śnie zło­dziej, o któ­rym sły­sza­łem za mło­dych lat. Nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści, gdyż trud­no przy­pu­ścić, aby dwa za­ma­chy tak śmia­łej na­tu­ry zo­sta­ły do­ko­na­ne w tej sa­mej czę­ści świa­ta, i to w związ­ku z po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­ską re­wo­lu­cją.

Ten czło­wiek po­tra­fił rze­czy­wi­ście za­gra­bić łódź na­ła­do­wa­ną sre­brem, a mógł tego do­ko­nać tyl­ko dla­te­go, że po­sia­dał cał­ko­wi­te za­ufa­nie swych zwierzch­ni­ków, któ­rzy mu­sie­li być dziw­nie nie­prze­ni­kli­wi w oce­nie ludz­kich cha­rak­te­rów. W opo­wia­da­niu ma­ry­na­rza wy­cho­dzi on na nie­po­skro­mio­ne­go ło­tra i po­spo­li­te­go oszu­sta, na fi­gu­rę ste­try­cza­łą, tępą i okrut­ną, o or­dy­nar­nym wy­glą­dzie ze­wnętrz­nym, na czło­wie­ka zu­peł­nie nie­god­ne­go wiel­ko­ści, do któ­rej mia­ła go wów­czas ta spo­sob­ność przy­pad­ko­wa wy­nieść. Lu­bił – rzecz cie­ka­wa – otwar­cie prze­chwa­lać się swym czy­nem.

– Lu­dzie my­ślą, że ro­bię ma­ją­tek na moim szku­ne­rze – ma­wiał – ale to nic nie jest. Nie dbam o ten za­ro­bek. Od cza­su do cza­su jadę spo­koj­nie, gdzie trze­ba, i wy­do­by­wam szta­bę sre­bra. Mu­szę po­wo­li się wzbo­ga­cać, jak sami ro­zu­mie­cie.

Był jesz­cze je­den in­te­re­su­ją­cy rys w tym czło­wie­ku. Pew­ne­go razu wy­bu­chła kłót­nia mię­dzy nim a ma­ry­na­rzem, któ­re­mu wy­rwa­ła się po­gróż­ka:

– A kto mi za­bro­ni, gdy przy­bi­je­my do lądu, do­nieść o tym, co pan mó­wił o sre­brze?

Cy­nicz­ny gbur nie prze­stra­szył się by­najm­niej. Na­wet się ro­ze­śmiał.

– Ty głup­cze, je­śli od­wa­żysz się pi­snąć coś­kol­wiek o mnie na wy­brze­żu, wpa­ku­ję ci nóż w ple­cy. Wszy­scy tam… w por­cie są… mymi przy­ja­ciół­mi, męż­czyź­ni, ko­bie­ty i dzie­ci. Kto mi do­wie­dzie, że łódź nie za­to­nę­ła? Nie po­ka­za­łem ca, gdzie sre­bro jest ukry­te, praw­da? A więc nie wiesz nic. Przy­pu­ść­my, że kła­ma­łem. Hę?

Wresz­cie ma­ry­narz, któ­re­mu ob­mier­z­ła nik­czem­ność tego za­twar­dzia­łe­go zło­dzie­ja, opu­ścił po­ta­jem­nie szku­ner. Cały ten epi­zod zaj­mu­je oko­ło trzech stron w au­to­bio­gra­fii. Nie by­ło­by o czym mó­wić, gdy­by nie to, że gdy czy­ta­łem te kart­ki, po­twier­dza­ją­ce za­sły­sza­ne w mło­do­ści sło­wa, wy­wo­ła­ły one w mej pa­mię­ci za­mierz­chłe lata, kie­dy wszyst­ko było jesz­cze ta­kie świe­że, tak za­ska­ku­ją­ce, tak cie­ka­we; za­ry­sy ob­cych wy­brze­ży w roz­gwież­dżo­ne noce, cie­nie wzgórz w słoń­cu, na­mięt­no­ści ludz­kie wśród mro­ków, ga­wę­dy na pół za­po­mnia­ne, twa­rze o ry­sach dziś już za­tar­tych… A więc może, może ist­nie­je coś na świe­cie, o czym war­to pi­sać. W tej hi­sto­rii nie wi­dzia­łem jed­nak na ra­zie nic god­ne­go uwa­gi. Ja­kiś szu­bra­wiec krad­nie dużą skrzy­nię z cen­nym to­wa­rem – tak lu­dzie mó­wią. Albo to praw­da, albo nie – w każ­dym ra­zie rzecz nie ma war­to­ści sama w so­bie. Ob­my­śla­nie szcze­gó­łów i oko­licz­no­ści, w ja­kich gra­bież zo­sta­ła do­ko­na­na, nie po­cią­ga­ło mnie, nie le­ża­ło bo­wiem w za­kre­sie mego ta­len­tu; po­my­śla­łem so­bie, że gra nie­war­ta świecz­ki. Do­pie­ro od chwi­li gdy w mo­jej gło­wie za­świ­ta­ła myśl, że zło­dziej skar­bu nie mu­siał być ko­niecz­nie za­ka­mie­nia­łym ło­trem, że mógł być na­wet czło­wie­kiem z cha­rak­te­rem, ak­to­rem, a może ofia­rą dra­ma­tu re­wo­lu­cji, dra­ma­tu o wciąż zmie­nia­ją­cej się ak­cji, do­pie­ro wte­dy za­ma­ja­czy­ła mi za­mglo­na jesz­cze wi­zja kra­ju, któ­ry miał póź­niej stać się pro­win­cją Su­la­co, z jej wy­so­ki­mi, mrocz­ny­mi szczy­ta­mi Sier­ry, z jej mgli­stym Cam­po – nie­my­mi świad­ka­mi wy­da­rzeń wy­ni­ka­ją­cych z na­mięt­no­ści lu­dzi rów­nie krót­ko­wzrocz­nych w do­brym, jak w złym.

Ta­kie oto były praw­dzi­we a za­wi­łe przy­czy­ny na­ro­dzin No­stro­ma – książ­ki. Z tą chwi­lą, są­dzę, mu­sia­ła być na­pi­sa­na. Ale na­wet wte­dy wa­ha­łem się – in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy prze­strze­gał mnie przed pod­ję­ciem tak da­le­kiej i mo­zol­nej po­dró­ży, do kra­ju peł­ne­go in­tryg i re­wo­lu­cji. Mimo wszyst­ko trze­ba było to zro­bić.

Pi­sa­nie za­ję­ło mi więk­szą część 1903 i 1904 roku; było w tym dużo przerw, były też na­wro­ty, wa­ha­nia. Ba­łem się za­błą­dzić , im głęb­sza bo­wiem sta­wa­ła się moja zna­jo­mość tego kra­ju, tym szer­sze otwie­ra­ły się per­spek­ty­wy. Czę­sto tak­że, na­tknąw­szy się na zbyt za­wi­łe spra­wy tej re­pu­bli­ki, pa­ko­wa­łem (w prze­no­śni) wa­liz­kę i ucie­ka­łem z Su­la­co, by zmie­nić po­wie­trze i na­pi­sać parę stron in­nej książ­ki: Zwier­cia­dła mo­rza. Na ogół, jak to już wspo­mnia­łem po­przed­nio, po­byt mój na kon­ty­nen­cie Ame­ry­ki Ła­ciń­skiej – słyn­nej ze swej go­ścin­no­ści – trwał oko­ło dwóch lat. Po po­wro­cie stam­tąd za­sta­łem (mó­wiąc po­nie­kąd sty­lem ka­pi­ta­na Gul­li­ve­ra) moją ro­dzi­nę w do­brym zdro­wiu, żonę uszczę­śli­wio­ną, że się to wresz­cie skoń­czy­ło, a na­sze­go syn­ka w po­sta­ci spo­re­go chłop­ca, urósł bo­wiem bar­dzo w cza­sie mej po­dró­ży.

Naj­więk­szym dla mnie au­to­ry­te­tem w za­zna­ja­mia­niu się z hi­sto­rią Co­sta­gu­any był oczy­wi­ście mój czci­god­ny przy­ja­ciel, zmar­ły don José Avel­la­nos, po­seł nad­zwy­czaj­ny na dwo­rach An­glii, Hisz­pa­nii eta, eta, au­tor bez­stron­ne­go i peł­ne­go elo­kwen­cji dzie­ła pt. Hi­sto­ria pięć­dzie­się­ciu lat nie­rzą­du. Książ­ka ta nig­dy nie zo­sta­ła wy­da­na (o przy­czy­nach czy­tel­nik do­wie się z po­wie­ści) i ja je­stem je­dy­nym czło­wie­kiem na świe­cie, któ­ry po­siadł jej treść. Opa­no­wa­łem i po­waż­nie prze­my­śla­łem tę treść, co za­ję­ło mi ogrom­nie wie­le go­dzin, my­ślę więc, że moż­na za­ufać mo­jej do­kład­no­ści. By roz­pro­szyć oba­wy po­dejrz­li­wych czy­tel­ni­ków, a so­bie od­dać spra­wie­dli­wość, za­zna­czam, że pew­ne alu­zje hi­sto­rycz­ne, któ­re tu wpro­wa­dzam, nie mają na celu po­pi­sa­nia się eru­dy­cją po­sia­da­ną wy­łącz­nie prze­ze mnie, ale że każ­da z tych alu­zji od­no­si się ści­śle do rze­czy­wi­sto­ści: albo rzu­ca świa­tło na cha­rak­ter wy­pad­ków, albo do­ty­czy bez­po­śred­nio lo­sów opi­sy­wa­nych osób.

Je­śli cho­dzi o ich wła­sne dzie­je, czy to ary­sto­kra­cji, czy ludu, męż­czyzn czy ko­biet, po­łu­dniow­ców czy An­glo­sa­sów, ban­dy­tów czy po­li­ty­ków, to usi­ło­wa­łem na­kre­ślić je ręką tak chłod­ną, jak mi na to po­zwa­lał żar wła­snych, ście­ra­ją­cych się wzru­szeń. W grun­cie rze­czy są to tak­że dzie­je ich walk. Rze­czą czy­tel­ni­ka jest orzec, w ja­kim stop­niu w swo­ich czy­nach i ta­jo­nych za­my­słach, któ­re ujaw­nia­ją się pod gorz­kim na­ci­skiem oko­licz­no­ści, opi­sy­wa­ni prze­ze mnie lu­dzie za­słu­gu­ją na za­in­te­re­so­wa­nie. Wy­zna­ję, że ta epo­ka jest dla mnie epo­ką naj­trwal­szych przy­jaź­ni i nie­za­po­mnia­nej go­ścin­no­ści. Z głę­bo­ką wdzięcz­no­ścią mu­szę tu wy­mie­nić pa­nią Gould, „naj­więk­szą pa­nią w Su­la­co” – któ­rą mo­że­my spo­koj­nie po­wie­rzyć opie­ce wier­ne­go w swych nie wy­ja­wio­nych uczu­ciach dok­to­ra Mo­ny­gha­ma – a tak­że wspo­mnieć Ka­ro­la Gou­l­da, or­ga­ni­za­to­ra-ide­al­stę, czło­wie­ka wiel­kich in­te­re­sów, po­zo­sta­wia­jąc go jego ko­pal­ni – skąd nie ma już na tym świe­cie uciecz­ki. O No­stro­mie, sta­no­wią­cym kon­trast ra­so­wy i spo­łecz­ny z po­przed­nim – mimo iż obaj zo­sta­li znie­wo­le­ni przez sre­bro z ko­pal­ni San Tomé – czu­ję się w obo­wiąz­ku po­wie­dzieć coś wię­cej.

Nie mia­łem wa­hań ro­biąc mo­je­go głów­ne­go bo­ha­te­ra Wło­chem. Przede wszyst­kim było to zu­peł­nie praw­do – po­dob­ne: ro­iło się w tym cza­sie od Wło­chów w Za­chod­niej Pro­win­cji, jak się o tym każ­dy czy­tel­nik z mo­jej książ­ki prze­ko­na; po wtó­re ni­ko­go in­ne­go nie mógł­bym po­sta­wić obok Gior­gia Vio­li, „Ga­ri­bal­di­na”, wy­znaw­cy idei daw­nych, hu­ma­ni­tar­nych re­wo­lu­cji. Co do mnie, cho­dzi­ło mi o czło­wie­ka z ludu sto­ją­ce­go jak naj­da­lej od kla­so­wych kon­wen­cji i od usta­lo­ne­go spo­so­bu my­śle­nia. Nie jest to z mej stro­ny wy­ciecz­ka prze­ciw kon­wen­cjom. Po­wo­dy, któ­re mnie do tego skło­ni­ły, były na­tu­ry ar­ty­stycz­nej, a nie mo­ral­nej. Gdy­by No­stro­mo był An­glo­sa­sem, dą­żył­by do wzię­cia udzia­łu w lo­kal­nej po­li­ty­ce. Tym­cza­sem mój No­stro­mo nie dąży oso­bi­ście do roli przy­wód­cy. Nie chce wy­ra­stać po­nad tłum. Wy­star­cza mu czuć się po­tę­gą w ma­sach lu­do­wych.

Je­śli utwo­rzy­łem No­stro­ma ta­kim, ja­kim jest, wpły­nę­ło na to w du­żej mie­rze na­tchnie­nie pły­ną­ce ze wspo­mnień, da­le­kich i mło­dzień­czych, o pew­nym śród­ziem­no­mor­skim ma­ry­na­rzu. Ci, któ­rzy czy­ta­li nie­któ­re ustę­py mo­ich po­wie­ści, zro­zu­mie­ją od razu, co mam na my­śli mó­wiąc, że Do­mi­nik, pa­dro­ne „Tre­mo­li­na”, mógł był w pew­nych oko­licz­no­ściach zo­stać No­stro­mem. On i ja by­li­śmy za­mie­sza­ni w przed­się­wzię­cie ra­czej ab­sur­dal­ne, lecz ab­sur­dal­ność nie ma tu zna­cze­nia. Przy­jem­nie jest po­my­śleć, że w mo­jej pierw­szej mło­do­ści mu­sia­ło jed­nak tkwić we mnie coś ta­kie­go, co zdo­ła­ło na­rzu­cić temu czło­wie­ko­wi jego na wpół gorz­ką wier­ność i na wpół iro­nicz­ne przy­wią­za­nie. Sły­sza­łem wie­le po­wie­dzeń No­stro­ma wy­po­wia­da­nych po raz pierw­szy gło­sem Do­mi­ni­ka. Z ręką na ste­rze, to­cząc nie­ustra­szo­nym wzro­kiem po wid­no­krę­gu, rzu­cał spod swe­go mni­sze­go kap­tu­ra za­cie­nia­ją­ce­go twarz zwy­kłe sło­wa, ja­ki­mi ten cy­nicz­ny mę­drzec roz­po­czy­nał swo­je prze­mó­wie­nia: „Vous au­tres gen­til­hom­mes! Mó­wił to drwią­cym to­nem, któ­ry do dziś dnia dźwię­czy mi w uszach. Jak No­stro­mo! – „Wy, hom­bres fi­nosl" Zu­peł­nie jak No­stro­mo. Tyl­ko że Do­mi­nik, Kor­sy­ka­nin, z pew­ną dumą wy­mie­niał sze­reg swo­ich przod­ków, cze­go No­stro­mo nig­dy nie czy­nił, choć jego ród był o wie­le star­szy. Był czło­wie­kiem dźwi­ga­ją­cym cię­żar nie­zli­czo­nej ilo­ści po­ko­leń, a nie ma­ją­cym żad­nych pa­ran­te­li, któ­ry­mi by mógł się chlu­bić. Jak wszy­scy sy­no­wie ludu.

Odzie­dzi­czo­ny po przod­kach re­alizm, nie­opatrz­ność i szczo­dro­bli­wość, hoj­ne sza­fo­wa­nie sobą, mę­ska próż­ność, nie­ja­sne po­czu­cie swej wiel­ko­ści, wier­ność i zdol­ność do po­świę­ceń, za­pra­wio­na do­miesz­ką roz­pa­czy i de­spe­rac­ką w swo­ich im­pul­sach – oto ce­chy No­stro­ma, któ­re do­wo­dzą, że jest czło­wie­kiem z ludu, że jest jego silą nie pra­gną­cą prze­wo­dzić, siłą, któ­ra wła­da od we­wnątrz. Gdy po la­tach, już jako człek doj­rza­ły, prze­isto­czył się w słyn­ne­go ka­pi­ta­na Fi­dan­zę, gdy zdo­był so­bie w kra­ju punkt opar­cia, gdy cho­dził za swy­mi spra­wa­mi po no­wo­żyt­nych uli­cach Su­la­co, od­pro­wa­dza­ny spoj­rze­nia­mi peł­ny­mi sza­cun­ku, gdy od­wie­dzał wdo­wę po car­ga­do­rze lub wstę­po­wał na ze­bra­nia Loży, przy­słu­chu­jąc się w mil­cze­niu prze­mó­wie­niom anar­chi­stów, ten za­gad­ko­wy pa­tron od­ra­dza­ją­ce­go się ru­chu re­wo­lu­cyj­ne­go, za­moż­ny i go­dzien za­ufa­nia to­wa­rzysz Fi­dan­za, no­szą­cy w pier­si świa­do­mość swe­go mo­ral­ne­go ban­kruc­twa, po­zo­sta­wał nadal nie­odrod­nym sy­nem ludu. W swym sto­sun­ku do ży­cia, któ­re jed­no­cze­śnie ko­cha i któ­rym gar­dzi, w swym obłą­ka­nym prze­ko­na­niu, że go zdra­dzo­no, że umie­ra zdra­dzo­ny – nie wia­do­mo przez co i przez kogo – jest wciąż ty­po­wym przed­sta­wi­cie­lem ludu, jego Wiel­kim Czło­wie­kiem – no­szą­cym w so­bie oso­bi­sty dra­mat.

Pra­gnął­bym wspo­mnieć o jesz­cze jed­nej po­sta­ci po­zna­nej w tych nie­spo­koj­nych cza­sach: o An­to­nii Avel­la­nos, „pięk­nej An­to­nii”. Nie śmiem twier­dzić, że jest ty­po­wą przed­sta­wi­ciel­ką pa­nien Ame­ry­ki Ła­ciń­skiej. W moim prze­ko­na­niu, tak. Uka­zu­ję ją jak­by na dru­gim pla­nie, u boku ojca (mego czci­god­ne­go przy­ja­cie­la), ale mam na­dzie­ję, że jej po­stać ry­su­je się dość wy­raź­nie, by to, co za­mie­rzam po­wie­dzieć, było zro­zu­mia­łe. Otóż z tych wszyst­kich lu­dzi, któ­rzy ra­zem ze mną oglą­da­li na­ro­dzi­ny Za­chod­niej Re­pu­bli­ki, ona jed­na po­zo­sta­wi­ła w mej pa­mię­ci wra­że­nie cią­gło­ści ży­cia. An­to­nia – ary­sto­krat­ka i syn ludu No­stro­mo są bu­dow­ni­czy­mi no­wej ery, istot­ny­mi twór­ca­mi no­we­go pań­stwa; on – przez swe le­gen­dar­ne, śmia­łe czy­ny, ona – przez iście ko­bie­cą siłę, jako je­dy­na isto­ta, zdol­na wznie­cić szcze­re, na­mięt­ne uczu­cie w ser­cu szy­der­cy. Gdy­by mnie coś kie­dy skło­ni­ło do po­wro­tu do Su­la­co (nie chciał­bym za nic oglą­dać zmian, ja­kie tam za­szły), by­ła­by to oso­ba An­to­nii. A wła­ści­wą tego przy­czy­ną – dla­cze­go nie miał­bym być szcze­ry? – praw­dzi­wą przy­czy­ną jest fakt, iż stwo­rzy­łem ją na po­do­bień­stwo pierw­szej mo­jej mi­ło­ści. Jak­że­śmy ją po­dzi­wia­li w na­szym gro­nie do­ra­sta­ją­cych chło­pa­ków, ko­le­gów jej bra­ci! Spo­glą­da­li­śmy na tę dziew­czy­nę z le­d­wo ukoń­czo­ną szko­łą jako na he­rol­da wia­ry, do któ­rej skła­niał nas wro­dzo­ny in­stynkt, ale któ­rą ona jed­na umia­ła gło­sić z nig­dy nie ga­sną­cą na­dzie­ją. Mia­ła może wię­cej żaru i mniej po­go­dy od An­to­nii, ale była bez­kom­pro­mi­so­wą pu­ry­tan­ką w za­kre­sie spraw do­ty­czą­cych pa­trio­ty­zmu, bez naj­lżej­szej do­miesz­ki świa­to­we­go wy­ra­cho­wa­nia w my­ślach. Nie by­łem je­dy­nym, któ­ry się w niej ko­chał, by­łem jed­nak tym, któ­ry naj­czę­ściej sły­szał od niej sło­wa su­ro­wej na­ga­ny za lek­ko­myśl­ność – po­dob­nie jak bied­ny De­co­ud – i zno­sił cio­sy jej ra­nią­cych in­wek­tyw. Ona nie­zu­peł­nie mnie ro­zu­mia­ła, mniej­sza o to. Tego po­po­łu­dnia, gdy przy­sze­dłem jak skru­szo­ny, a jed­no­cze­śnie zu­chwa­ły grzesz­nik z ostat­nim po­że­gna­niem, uści­snę­ła mi rękę tak moc­no, że ser­ce sko­czy­ło mi w pier­si, i do­strze­głem łzy, któ­re za­par­ły mi od­dech. Zmię­kła w tej ostat­niej chwi­li, jak­by na­gle po­ję­ła (by­li­śmy jesz­cze ta­ki­mi dzieć­mi!), że od­jeż­dżam na­praw­dę i na do­bre, że od­jeż­dżam bar­dzo da­le­ko – gdzieś aż do Su­la­co, nie­zna­nej kra­iny, ukry­tej przed na­szy­mi oczy­ma w mro­ku Za­to­ki Pla­ci­do. Oto dla­cze­go ma­rzę cza­sem o tym, by raz jesz­cze rzu­cić okiem na „pięk­ną An­to­nię” (czyż­by na tam­tą?), prze­su­wa­ją­cą się w mro­ku wiel­kiej ka­te­dry. Wi­dzę ją, jak od­ma­wia krót­ką mo­dli­twę nad gro­bem pierw­sze­go i ostat­nie­go kar­dy­na­ła-ar­cy­bi­sku­pa Su­la­co, jak w na­boż­nej za­du­mie sta­je przed po­mni­kiem don Jo­ségo Avel­la­no­sa, by po­tem rzu­cić prze­wle­kłe, rzew­ne i wier­ne spoj­rze­nie na pa­miąt­ko­wy me­da­lion Mar­ci­na De­co­uda i wyjść z po­god­ną twa­rzą na wiel­ką pla­za, za­la­ną słoń­cem. Ze swą bia­łą gło­wą i wy­pro­sto­wa­ną po­sta­cią jest już tyl­ko re­li­kwią prze­szło­ści, mi­ja­ną obo­jęt­nie przez lu­dzi ocze­ku­ją­cych nie­cier­pli­wie świ­tu no­wych er, za­mę­tu no­wych re­wo­lu­cji.

Ale jest to naj­nie­praw­do­po­dob­niej­sze z ma­rzeń. Już za tych daw­nych cza­sów zro­zu­mia­łem, że od chwi­li kie­dy duch opu­ścił cia­ło wspa­nia­łe­go ca­pa­ta­za , syna ludu – uwol­nio­ne­go wresz­cie od cięż­kie­go jarz­ma mi­ło­ści i bo­gac­twa – nie mam już zgo­ła co ro­bić w Su­la­co.

J. C.

Paź­dzier­nik 1917ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Za cza­sów pa­no­wa­nia tu Hisz­pa­nii i jesz­cze w cza­sach póź­niej­szych mia­sto Su­la­co – w prze­py­chu swych po­ma­rań­czo­wych ga­jów, świad­czą­cych o jego sta­ro­żyt­no­ści – nie było z punk­tu wi­dze­nia han­dlo­we­go ni­czym wię­cej niż na­brzeż­nym por­tem, w któ­rym upra­wia­no dość oży­wio­ny miej­sco­wy han­del in­dy­giem i nie­wy­praw­ny­mi skó­ra­mi wo­łów. Nie­zgrab­ne ga­le­ony daw­nych zwy­cięz­ców, prze­zna­czo­ne na głę­bo­kie wody i nie­zdol­ne do po­ru­sza­nia się bez sil­ne­go wia­tru, pod­czas gdy dla uru­cho­mie­nia no­wo­żyt­ne­go kli­pe­ra wy­star­cza samo trze­po­ta­nie ża­gli, daw­no prze­sta­ły uka­zy­wać się w Su­la­co z po­wo­du ci­szy pa­nu­ją­cej pra­wie nie­ustan­nie w roz­le­głej jego za­to­ce. Do­stęp do wie­lu por­tów na kuli ziem­skiej bywa utrud­nio­ny przez zdra­dli­we ska­ły pod­wod­ne i burz­li­we wy­brze­że. Uro­czy­sta ci­sza głę­bo­kich wód Gol­fo Pla­ci­do przez wie­ki całe chro­ni­ła Su­la­co przed za­ku­sa­mi mię­dzy­na­ro­do­we­go han­dlu, za­to­ka bo­wiem two­rzy­ła nie­ja­ko ol­brzy­mią, po­zba­wio­ną da­chu i otwar­tą na oce­an, pół­ko­li­stą świą­ty­nię, któ­rej ścia­na­mi były wy­nio­słe góry ob­wie­szo­ne dra­pe­rią ża­łob­nych chmur.

Po jed­nej stro­nie tej sze­ro­kiej wnę­ki, któ­ra wgłę­bia się w pro­stą li­nię wy­brze­ża Re­pu­bli­ki Co­sta­gu­ana, ostat­nim cy­plem kształ­tu ostro­gi jest nie­znacz­ny przy­lą­dek zwa­ny Pun­ta Mala. Ze środ­ka za­to­ki nie wi­dzi się wca­le tego punk­tu wy­brze­ża, tyl­ko bok stro­me­go wzgó­rza, sto­ją­ce­go poza nim, za­ry­so­wu­je się sła­bo jak cień na nie­bie.

Po dru­giej stro­nie coś, co mo­gło­by się wy­da­wać ode­rwa­nym, zwo­jem błę­kit­nej mgły, lek­ko ma­ja­czy na tle ja­rzą­ce­go się wid­no­krę­gu. Jest to pół­wy­sep Azu­era, dzi­ki cha­os ostrych skał i ka­mien­nych ta­ra­sów po­prze­rzy­na­nych pio­no­wy­mi wą­wo­za­mi. Wy­su­wa się on da­le­ko w mo­rze, na kształt nie­ocio­sa­ne­go łba z ka­mie­nia, osa­dzo­ne­go na wą­tłej szyi, któ­rą two­rzy ła­wi­ca pia­sku za­ro­śnię­ta kol­cza­sty­mi krze­wa­mi i łą­czą­ca go z zie­lo­nym wy­brze­żem. Cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ny wody – gdyż desz­cze spły­wa­ją na­tych­miast ze wszyst­kich jego zbo­czy do mo­rza – pół­wy­sep ten nie po­sia­da, jak mó­wią, pię­dzi zie­mi, na któ­rej mo­gło­by wy­ro­snąć bo­daj źdźbło tra­wy. Zda się być obar­czo­ny prze­kleń­stwem. Nę­dza­rze, któ­rym ja­kiś mrocz­ny in­stynkt, szu­ka­ją­cy po­cie­sze­nia, każe łą­czyć po­ję­cie zła z po­ję­ciem bo­gac­twa, ob­ja­śnia­ją przy­by­sza, że pół­wy­sep jest mar­twy dla­te­go, iż mie­ści w so­bie za­ka­za­ne skar­by. Pro­sta­cy z tych stron: pe­ono­wie z es­tan­cji, va­qu­ero­sy z pa­stwisk nad­mor­skich, ob­ła­ska­wie­ni In­dia­nie prze­by­wa­ją­cy mile dro­gi po to, by sprze­dać na tar­gu wiąz­kę trzci­ny cu­kro­wej lub ko­szyk ku­ku­ry­dzy za trzy pen­sy, do­brze wie­dzą, że wiel­kie po­kła­dy błysz­czą­ce­go zło­ta leżą w mro­kach głę­bo­kich prze­pa­ści, prze­ci­na­ją­cych ka­mien­ne szla­ki Azu­ery. We­dług tra­dy­cji wie­lu po­szu­ki­wa­czy przy­gód w daw­nych cza­sach zgi­nę­ło w wy­pra­wach na pół­wy­sep. Opo­wia­da­ją, że i póź­niej, już za pa­mię­ci ludz­kiej, dwóch wę­drow­nych ma­ry­na­rzy – może Ame­ri­ca­nos, a w każ­dym ra­zie grin­gos – zwer­bo­wa­ło pew­ne­go mozo , nic­po­nia i oszu­sta, i we trzech skra­dli osła, któ­re­go ob­ju­czy­li wiąz­ką su­che­go drze­wa, skó­rza­nym wo­rem z wodą, a tak­że żyw­no­ścią na kil­ka dni. Tak za­opa­trze­ni, z re­wol­we­ra­mi u pasa, wy­ru­szy­li to­ru­jąc so­bie dro­gę za po­mo­cą noży zwa­nych ma­che­tes po­przez kol­cza­ste krze­wy za­ra­sta­ją­ce szy­ję pół­wy­spu.

Na­stęp­ne­go wie­czo­ru – po raz pierw­szy, od­kąd pa­mięć się­ga – spi­ral­na, bla­da smu­ga dymu, mo­gą­ca po­cho­dzić tyl­ko z roz­nie­co­ne­go ogni­ska, uka­za­ła się na tle nie­ba, po­wy­żej ostrej gra­ni ka­mien­nej gło­wy. Za­ło­ga . na­brzeż­ne­go szku­ne­ra, któ­ry zwi­nął ża­gle o trzy mile od brze­gu, wpa­try­wa­ła się ze zdu­mie­niem w tę smu­gę dymu aż do zu­peł­ne­go zmierz­chu. Pe­wien Mu­rzyn, ry­bak, miesz­ka­ją­cy w po­bli­żu w sa­mot­nej cha­cie nad małą za­to­ką, wi­dział wy­ru­sza­ją­cą wy­pra­wę i te­raz wy­cze­ki­wał na ja­kiś znak. O sa­mym za­cho­dzie słoń­ca za­wo­łał żonę i obo­je śle­dzi­li to dziw­ne, zło­wróżb­ne zja­wi­sko z nie­do­wie­rza­niem, z za­zdro­ścią i zgro­zą.

Bez­boż­ni awan­tur­ni­cy nie dali już zna­ku ży­cia. Nie uj­rza­no już nig­dy ani ma­ry­na­rzy, ani In­dia­ni­na, ani skra­dzio­ne­go osła. Za du­szę owe­go mozo, miesz­kań­ca Su­la­co, żona za­mó­wi­ła kil­ka mszy, co zaś do bied­ne­go kła­po­ucha, to za­pew­ne, jako bez­grzesz­ne­mu, dane mu było umrzeć wła­sną śmier­cią. Na­to­miast obaj grin­gos – we­dług po­da­nia – prze­by­wa­ją do dziś dnia wśród skał, żywe wid­ma obar­czo­ne klą­twą osią­gnię­te­go po­wo­dze­nia. Du­sze ich nie mogą ode­rwać się od ciał sto­ją­cych na stra­ży od­kry­tych skar­bów. Są te­raz bo­ga­ci, głod­ni i spra­gnie­ni. Wy­two­rzy­ła się dziw­na baśń o upar­tych du­chach tych zu­chwa­łych cu­dzo­ziem­ców-he­re­ty­ków, du­chach, któ­re wolą cier­pieć w wy­nędz­nia­łych, za­su­szo­nych cia­łach niż zgo­dzić się na chrze­ści­jań­skie wy­rze­cze­nie się zdo­by­czy, co przy­nio­sło­by im wy­zwo­le­nie.

Tacy są le­gen­dar­ni miesz­kań­cy Azu­ery strze­gą­cy za­ka­za­ne­go skar­bu. Cień, wi­docz­ny na nie­bie po tej stro­nie, a po stro­nie prze­ciw­nej okrą­gła pla­ma błę­kit­nej mgły, tuż nad ja­sną gra­ni­cą wid­no­krę­gu, two­rzą dwa naj­da­lej wy­su­nię­te punk­ty za­to­ki, któ­ra nosi na­zwę Gol­fo Pla­ci­do, po­nie­waż od naj­daw­niej­szych cza­sów nie pa­mię­ta­no, aby sil­ny po­dmuch wia­tru prze­szedł nad jej wo­da­mi.

Prze­pły­wa­jąc na­kre­ślo­ną w wy­obraź­ni li­nią po­mię­dzy Pun­ta Mala i Azu­erą, okrę­ty przy­by­wa­ją­ce z Eu­ro­py do Su­la­co tra­cą od razu sil­ny wiatr oce­anu. Sta­ją się igrasz­ką ka­pry­śnych po­wie­wów, któ­re – by­wa­ło – prze­ko­ma­rza­ją się z nimi przez trzy­dzie­ści go­dzin z rzę­du. Przez więk­szość dni w roku przy­lą­dek za­my­ka­ją­cy za­to­kę bywa za­sło­nię­ty przed oczy­ma że­gla­rzy ogrom­nym zwa­łem gę­stych, nie­ru­cho­mych chmur. W po­god­ne dni – a te zda­rza­ją się rzad­ko – inny cień pada na roz­le­wi­sko wód. Świt zja­wia się za wy­nio­słym, zę­ba­tym mu­rem Kor­dy­lie­rów, któ­re na­gle wy­ra­sta­ją przed oczy­ma jak wi­zja: ciem­ne szczy­ty, stro­me, prze­pa­ści­ste zbo­cza wspar­te na po­tęż­nym fun­da­men­cie la­sów, wy­nu­rza­ją­cym się z sa­mej kra­wę­dzi wy­brze­ża. Spo­śród tych szczy­tów wy­ła­nia się w ca­łym ma­je­sta­cie na tle błę­ki­tu bia­ła gło­wa Hi­gu­ero­ty. Na­gie pła­ty ol­brzy­mich skał wy­da­ją się ma­ły­mi, czar­ny­mi plam­ka­mi na gład­kiej ko­pu­le śnie­gu.

W póź­niej­szych go­dzi­nach, gdy po­łu­dnio­we słoń­ce usu­wa z za­to­ki cień pa­da­ją­cy od gór, z ni­żej po­ło­żo­nych do­lin za­czy­na­ją wy­ta­czać się chmu­ry. Spo­wi­ja­jąc na kształt ciem­nych łach­ma­nów na­gie urwi­ska skal­ne nad prze­pa­ścia­mi po­wy­żej le­si­stych zbo­czy, prze­sła­nia­ją szczy­ty, ocie­ra­ją się niby smu­gi dymu o śnie­gi Hi­gu­ero­ty. I oto Kor­dy­lie­ry nik­ną z oczu, jak­by się roz­pły­wa­ły, prze­mie­nia­jąc się w wiel­kie kłę­by sza­rej i czar­nej pary, któ­ra po­su­wa się wol­no w stro­nę mo­rza i pod dzia­ła­niem pło­mien­ne­go upa­łu dnia roz­pusz­cza się w roz­rze­dzo­nym po­wie­trzu wzdłuż wy­brze­ża. Ja­kiś ode­rwa­ny strzęp chmu­ry usi­łu­je za­wsze do­trzeć do środ­ka za­to­ki, co rzad­ko mu się uda­je: „Zja­da go słoń­ce”, jak mó­wią ma­ry­na­rze. Chy­ba że jest to ciem­na, pio­ru­no­wa chmu­ra, któ­ra ode­rwaw­szy się od głów­ne­go zwa­łu, póty uno­si się nad za­to­ką, aż wy­mi­nie Azu­erę i tam, nad peł­nym mo­rzem, wy­bu­cha pło­mie­niem i ło­sko­tem, wcią­ga­jąc w grę fale jak zło­wro­gi, po­wietrz­ny okręt pi­rac­ki, uno­szą­cy się po­nad wid­no­krę­giem.

Nocą zwa­ły chmur pod­no­szą się wy­żej w nie­bo, po­grą­ża­jąc spo­koj­ną za­to­kę w nie­prze­nik­nio­nych ciem­no­ściach. Wśród tego mro­ku sły­szy się to tu, to tam szum na­głej ule­wy, któ­ra ury­wa się rów­nie gwał­tow­nie, jak się roz­po­czę­ła. Ta­kie chmur­ne noce sta­ły się przy­sło­wio­we wśród ma­ry­na­rzy że­glu­ją­cych wzdłuż za­chod­nie­go wy­brze­ża wiel­kie­go kon­ty­nen­tu. Nie­bo, zie­mia i mo­rze zni­ka­ją cał­ko­wi­cie ze świa­ta, gdy Pla­ci­do – we­dle miej­sco­we­go wy­ra­że­nia – za­sy­pia pod czar­ną opoń­czą. Nie­licz­ne gwiaz­dy po­zo­sta­łe na nie­bie po­mię­dzy rąb­kiem fir­ma­men­tu i skle­pie­niem z chmur świe­cą bla­do nad pasz­czą czar­nej cze­lu­ści. Nie­wi­docz­ny okręt su­nie nie­po­strze­że­nie pod twy­mi sto­pa­mi, a jego ża­gle trze­po­czą nie­wi­docz­ne nad two­ją gło­wą. Na­wet oko sa­me­go Boga – twier­dzą brzyd­cy bez­boż­ni­cy – nie po­tra­fi doj­rzeć, co czło­wiek tam robi, i mógł­byś bez­kar­nie we­zwać dia­bła na po­moc, gdy­byś był pe­wien, że jego złej mocy nie zdła­wi śle­pa ciem­ność.

Brze­gi za­to­ki są wszę­dzie stro­nie. Trzy nie za­miesz­ka­ne wy­sep­ki, wy­grze­wa­ją­ce się w słoń­cu tuż poza za­sło­ną z chmur, a po­ło­żo­ne wprost na­prze­ciw wjaz­du do por­tu Su­la­co, no­szą na­zwę Trzech Iza­be­li. Naj­więk­sza zwie się Wiel­ką Iza­be­lą, dru­ga, okrą­gła Małą Iza­be­lą, trze­cia, naj­mniej­sza Her­mo­są. Ta ostat­nia ma za­le­d­wie sto­pę wy­so­ko­ści i oko­ło sied­miu kro­ków śred­ni­cy: ni­kły, spłasz­czo­ny wierz­cho­łek sza­rej ska­ły, któ­ra po każ­dy­mi desz­czu pa­ru­je jak go­rą­cy żu­żel i na któ­rej nikt nie od­wa­żył­by się po­sta­wić na­giej sto­py przed za­cho­dem słoń­ca. Na Ma­łej Iza­be­li sta­ra, chro­po­wa­ta pal­ma o gru­bym, pę­ka­tym pniu na­je­żo­nym kol­ca­mi – praw­dzi­wa wiedź­ma wśród in­nych palm – sze­le­ści po­sęp­ną ki­ścią ze­schłych li­ści nad po­ła­cią gru­bo­ziar­ni­ste­go pia­sku. Wiel­ka Iza­be­la po­sia­da źró­dło świe­żej wody wy­try­sku­ją­ce z za­ro­śnię­te­go zbo­cza wą­wo­zu. Wy­glą­da jak szma­rag­do­wo­zie­lo­ny klin zie­mi, na milę dłu­gi, pła­sko po­ło­żo­ny na mo­rzu. Wy­ra­sta­ją tam tuż obok sie­bie dwa le­śne drze­wa, któ­rych wy­smu­kłe li­nie rzu­ca­ją dłu­gi cień. Wą­wóz cią­gną­cy się wzdłuż ca­łej wy­spy za­ro­śnię­ty jest krze­wa­mi; two­rzy on z jed­nej, wy­żej po­ło­żo­nej stro­ny głę­bo­ką roz­pa­dli­nę oplą­ta­ną gąsz­czem, z dru­giej prze­mie­nia się w lek­ką wklę­słość łą­czą­cą się z wą­skim szla­kiem piasz­czy­ste­go wy­brze­ża.

Z tego ni­żej scho­dzą­ce­go brze­gu Wiel­kiej Iza­be­li, w od­da­le­niu dwóch mil, oko ludz­kie do­strze­ga po­przez szczer­bę, jak­by wy­cio­sa­ną sie­kie­rą w re­gu­lar­nym pół­ko­lu wy­brze­ża, port Su­la­co: po­dłuż­ną ta­flę wody przy­po­mi­na­ją­cą je­zio­ro. Po jed­nej stro­nie le­si­ste zbo­cza i do­li­ny Kor­dy­lie­rów spa­da­ją pro­stym ką­tem ku mo­rzu, po dru­giej – otwar­ta prze­strzeń rów­ni­ny Su­la­co roz­pły­wa się w ta­jem­ni­czej, opa­li­zu­ją­cej dali, nad któ­rą uno­si się su­cha mgła. Samo mia­sto Su­la­co – na­gro­ma­dze­nie mu­rów, duża ko­pu­ła i prze­świe­ca­ją­ce gdzie­nieg­dzie bia­łe ścia­ny mi­ra­do­rów wśród ob­szer­nych po­ma­rań­czo­wych ga­jów – leży po­mię­dzy gó­ra­mi a rów­ni­ną, w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od por­tu i nie­co na ubo­czu, co czy­ni je nie­wi­docz­nym od stro­ny mo­rza.ROZ­DZIAŁ DRU­GI

Dla ob­ser­wa­to­ra spo­glą­da­ją­ce­go na za­to­kę z pla­ży Wiel­kiej Iza­be­li je­dy­ną ozna­ką, że w por­cie ist­nie­je ruch han­dlo­wy, jest kwa­dra­to­wy, tępy wy­stęp drew­nia­ne­go po­mo­stu, któ­ry Kom­pa­nia Pa­ro­wej Że­glu­gi Oce­anicz­nej (zwa­na w po­tocz­nej mo­wie O.S.N.) zbu­do­wa­ła w naj­płyt­szym miej­scu za­to­ki wkrót­ce po po­wzię­ciu de­cy­zji utwo­rze­nia w Su­la­co jed­nej ze swych przy­sta­ni dla wy­mia­ny han­dlo­wej re­pu­bli­ką Co­sta­gu­ana. Re­pu­bli­ka po­sia­da kil­ka por­tów na prze­strze­ni dłu­gie­go wy­brze­ża, ale z wy­jąt­kiem Cay­ty, por­tu o więk­szym zna­cze­niu, wszyst­kie inne, oto­czo­ne że­la­znym pier­ście­niem wy­brze­ża, mają albo zbyt wą­ski i nie­wy­god­ny wjazd dla Okrę­tów – jak Esme­ral­da o sześć­dzie­siąt mil na po­łu­dnie – albo są tyl­ko otwar­ty­mi przy­sta­nia­mi wy­sta­wio­ny­mi na wi­chry i bał­wa­ny mor­skie.

Być może, iż te same wa­run­ki at­mos­fe­rycz­ne, któ­re w po­przed­nich wie­kach od­strę­cza­ły ku­piec­kie flo­tyl­le, skło­ni­ły To­wa­rzy­stwo O. S. N. do na­ru­sze­nia sank­tu­arium spo­ko­ju chro­nią­ce­go ci­chą eg­zy­sten­cję Su­la­co. Lek­kie, zmien­ne wia­try igra­ją­ce na prze­stron­nym pół­ko­lu wód u przy­ląd­ka Azu­ery nie mo­gły prze­ciw­sta­wić się pa­ro­wej sile zna­ko­mi­tej flo­ty. Rok po roku czar­ne ka­dłu­by okrę­tów O. S. N. su­nę­ły tam i z po­wro­tem wzdłuż wy­brze­ża, wpły­wa­ły i wy­pły­wa­ły mi­ja­jąc Azu­erę, Iza­be­le i Pun­ta Mala, obo­jęt­ne na wszyst­ko oprócz ty­ra­nii Cza­su. Ich na­zwy – imio­na za­czerp­nię­te z mi­to­lo­gii – prze­szły do miej­sco­wej gwa­ry miesz­kań­ców ca­łe­go wy­brze­ża, jak­kol­wiek bo­go­wie Olim­pu nig­dy nad nim nie pa­no­wa­li. „Ju­no­na” zna­na była je­dy­nie ze swych wy­god­nych ka­jut w ka­dłu­bie, „Sa­turn” z kro­to­chwil­ne­go uspo­so­bie­nia swe­go ka­pi­ta­na tu­dzież z ma­lo­wi­deł i zło­ceń prze­pysz­ne­go sa­lo­nu, pod­czas gdy „Ga­ni­med”, prze­zna­czo­ny wy­łącz­nie do trans­por­tu by­dła, uni­kał prze­wo­że­nia pa­sa­że­rów z wy­brze­ża. Naj­ciem­niej­szy In­dia­nin z naj­uboż­szej wio­ski na­brzeż­nej obe­zna­ny był z „Cer­be­rem”, ma­łym, czar­nym bur­czy­mu­chą, po­zba­wio­nym za­rów­no wdzię­ku, jak też ja­kich­kol­wiek urzą­dzeń, któ­re by udo­god­nia­ły ży­cie za­ło­dze. Jego za­da­niem było za­pusz­cza­nie się w wą­skie za­to­ki wrzy­na­ją­ce się w głąb na­brze­ży za­ro­śnię­tych la­sem, w po­bli­żu po­tęż­nych, po­kracz­nych skał – przy­sta­wał uprzej­mie przed każ­dą naj­mniej­szą osa­dą dla sku­po­wa­nia tam pro­duk­tów, nie gar­dząc na­wet trze­ma fun­ta­mi kau­czu­ku spo­wi­te­go w ze­schłe tra­wy.

Po­nie­waż rzad­ko się zda­rza­ło, by Kom­pa­nia za­gu­bi­ła naj­mniej­szy pa­ku­nek lub zmar­no­wa­ła po­wie­rzo­ne­go so­bie byka, nig­dy zaś nie sły­sza­no, aby ja­ki­kol­wiek pa­sa­żer za­to­nął na jej stat­ku, prze­to sama na­zwa O. S. N. bu­dzi­ła naj­więk­sze za­ufa­nie. Lu­dzie twier­dzi­li, że ich ży­cie i do­by­tek były bez­piecz­niej­sze pod opie­ką Kom­pa­nii na wo­dzie niź­li w ich wła­snych do­mach na wy­brze­żu.

Na­czel­ny in­spek­tor O. S. N. w Su­la­co, za­rzą­dza­ją­cy całą sek­cją ob­słu­gu­ją­cą Co­sta­gu­anę, był bar­dzo dum­ny z po­sta­wy swej Kom­pa­nii. Wy­ra­ża­ło się to w po­wie­dze­niu, któ­re czę­sto sły­sza­no z jego ust: „My nig­dy nie po­peł­nia­my błę­dów.” Gdy zwra­cał się do ofi­ce­rów O. S. N., twier­dze­nie to przy­bie­ra­ło for­mę su­ro­we­go na­ka­zu: „Nie wol­no nam po­peł­niać błę­dów. Nie za­mie­rzam to­le­ro­wać żad­ne­go uchy­bie­nia, co­kol­wiek bę­dzie so­bie po­czy­nał Smith na swo­im od­cin­ku.”

Smith, któ­re­go nig­dy nie wi­dział na oczy, był dru­gim su­per­in­ten­den­tem Kom­pa­nii, urzę­du­ją­cym o ty­siąc pięć­set mil od Su­la­co. „Nie mów­cie mi o tym czło­wie­ku.”

Po ta­kim po­wie­dze­niu uspo­ka­jał się na­gle i po­rzu­cał te­mat z wy­szu­ka­ną nie­dba­ło­ścią:

– Smith tyle wie o tej czę­ści świa­ta co małe dziec­ko.

„Nasz nie­oce­nio­ny se­ñor Mit­chell” dla Kom­pa­nii i ofi­cjal­nych kół w Su­la­co, „Man­ty­ka Joe” dla ko­men­dan­tów jej stat­ków, ka­pi­tan Jó­zef Mit­chell pysz­nił się swą głę­bo­ką zna­jo­mo­ścią lu­dzi i spraw tego kra­ju – co­sas de Co­sta­gu­ana. Wśród tych ostat­nich za nie­ko­rzyst­ne dla spo­koj­ne­go bie­gu pra­cy swej Kom­pa­nii uwa­żał czę­ste zmia­ny rzą­du, na­rzu­ca­ne przez re­wo­lu­cje o cha­rak­te­rze woj­sko­wym.

Po­li­tycz­na at­mos­fe­ra re­pu­bli­ki była w owym cza­sie prze­waż­nie burz­li­wa. Pa­trio­ci, zbie­go­wie z po­bi­tej par­tii, wy­ka­zy­wa­li tyle zręcz­no­ści, że po­wra­ca­jąc na wy­brze­ża przy­wo­zi­li ze sobą na pa­ro­wym stat­ku spo­ry ła­du­nek ręcz­nej bro­ni amu­ni­cji. Ka­pi­tan Mit­chell oce­niał tę za­rad­ność jako wprost zdu­mie­wa­ją­cą, zwa­żyw­szy cał­ko­wi­te ich ogo­ło­ce­nie w chwi­li uciecz­ki. Do­da­wał przy tym: „Prze­ko­na­łem się, że ci lu­dzie nie mają nig­dy przy so­bie do­syć go­tów­ki na opła­ce­nie prze­jaz­du poza gra­ni­ce kra­ju.” Mó­wił ze zna­jo­mo­ścią rze­czy, gdyż w pew­nych pa­mięt­nych oko­licz­no­ściach przy­pa­dła mu rola ra­to­wa­nia ży­cia ów­cze­sne­go dyk­ta­to­ra tu­dzież kil­ku wyż­szych urzęd­ni­ków z Su­la­co: dy­gni­ta­rza po­li­tycz­ne­go, dy­rek­to­ra ceł i ko­men­dan­ta po­li­cji – na­le­żą­cych do oba­lo­ne­go re­żi­mu. Nie­szczę­sny se­ñor Ri­bie­ra (tak brzmia­ło na­zwi­sko dyk­ta­to­ra), prze­dzie­ra­jąc się przez gór­skie szla­ki, prze­był prze­strzeń osiem­dzie­się­ciu mil po prze­gra­nej bi­twie pod So­cor­ro w na­dziei, że wy­prze­dzi fa­tal­ną no­wi­nę – cze­go oczy­wi­ście nie uda­ło się do­ko­nać na ku­la­wym mule. Co wię­cej, ten ostat­ni padł do­cie­ra­jąc do Ala­ma­da, miej­sca, w któ­rym or­kie­stra woj­sko­wa gry­wa wie­czo­ra­mi w prze­rwach mię­dzy jed­ną re­wo­lu­cją a dru­gą. „Tak, pa­nie – opo­wia­dał ka­pi­tan Mit­chell ze zło­wiesz­czą po­wa­gą – nie­wcze­sna śmierć tego muła zwró­ci­ła uwa­gę na nie­szczę­śli­we­go jeźdź­ca. Zo­stał roz­po­zna­ny przez kil­ku de­zer­te­rów z dyk­ta­tor­skiej ar­mii, krę­cą­cych się wśród łaj­dac­kie­go mo­tło­chu, któ­ry za­bie­rał się już do tłu­cze­nia szyb w gma­chu In­ten­den­cji.”

Wcze­snym ran­kiem pa­mięt­ne­go dnia miej­sco­we wła­dze Su­la­co schro­ni­ły się do urzę­du Kam­pa­nii O. S. N. (miesz­czą­ce­go się w moc­nym bu­dyn­ku u na­sa­dy mola), wy­da­jąc mia­sto na łup zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wa­ne­go po­spól­stwa. Dyk­ta­tor był szcze­gól­nie znie­na­wi­dzo­ny przez lud­ność z po­wo­du su­ro­wych za­rzą­dzeń po­bo­ro­wych, ja­kie zmu­szo­ny był wy­dać w związ­ku z to­czą­cą się wal­ką, i mógł spo­dzie­wać się, że tłum ro­ze­rwie go na strzę­py. Szczę­śli­wym zrzą­dze­niem Opatrz­no­ści, No­stro­mo – nie­oce­nio­ny czło­wiek – zna­lazł się pod ręką z kil­ku­na­sto­ma ro­bot­ni­ka­mi wło­ski­mi, któ­rych spro­wa­dzo­no do bu­do­wy Cen­tral­nej Ko­lei Pań­stwo­wej, i po­tra­fił wy­rwać dyk­ta­to­ra z rąk tłusz­czy – przy­najm­niej na ja­kiś czas. Osta­tecz­nie ka­pi­ta­no­wi Mit­chel­lo­wi uda­ło się prze­wieźć wszyst­kich wła­sną ło­dzią na sta­tek pa­ro­wy na­le­żą­cy do Kom­pa­nii O. S. N… – a była to „Mi­ner­wa”, któ­ra szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści wła­śnie za­wi­nę­ła do por­tu.

Mu­siał spusz­czać tych pa­nów na li­nie z otwo­ru wy­bi­te­go w tyl­nej ścia­nie domu, pod­czas gdy tłusz­cza zgro­ma­dzo­na na wy­brze­żu ry­cza­ła i pie­ni­ła się u stóp bu­dyn­ku od stro­ny wjaz­du. Mu­siał gnać ich przez całą dłu­gość mola na łeb na szy­ję w roz­pacz­li­wym po­śpie­chu i tu zno­wu No­stro­mo – chłop je­den na ty­siąc – sto­jąc te­raz na cze­le do­ke­rów Kom­pa­nii za­trzy­mał na­pór tłu­mu da­jąc ucie­ka­ją­cym czas na przedar­cie się do ło­dzi przy­go­to­wa­nej dla nich na dru­gim koń­cu mola z fla­gą O. S. N. na ru­fie. Po­sy­pa­ły się strza­ły, ka­mie­nie i kije, rzu­ca­no tak­że no­ża­mi. Ka­pi­tan Mit­chell chęt­nie po­ka­zy­wał po­dłuż­ną bli­znę po­nad le­wym uchem i na skro­ni – było to cię­cie za­da­ne ostrzem brzy­twy przy­twier­dzo­nej do kija, ulu­bio­nej bro­ni – jak twier­dził – „naj­gor­sze­go ga­tun­ku tu­tej­szych Ne­grów”.

Ka­pi­tan Mit­chell był za­żyw­nym star­szym pa­nem, no­szą­cym wy­so­kie, ostro za­koń­czo­ne koł­nie­rzy­ki i krót­kie bacz­ki, miał szcze­gól­ne upodo­ba­nie do bia­łych ka­mi­ze­lek, a w grun­cie rze­czy był wiel­kim ga­du­łą, cze­go by się nie moż­na było spo­dzie­wać są­dząc po jego mi­nie peł­nej wy­nio­słej re­zer­wy. „Ci pa­no­wie – ma­wiał uro­czy­ście, wle­pia­jąc wzrok w swe­go roz­mów­cę – mu­sie­li zmy­kać jak kró­li­ki. Ja tak­że zmy­ka­łem jak kró­lik. Pe­wien ro­dzaj śmier­ci bu­dzi… hm, hm – bu­dzi wstręt ww-w-sza­nu­ją­cym się czło­wie­ku. Za­tłu­kli­by mnie tak­że na śmierć. Roz­sza­la­ły tłum, pro­szę pana, nie ma ro­ze­zna­nia. Opatrz­ność zrzą­dzi­ła, że za­wdzię­cza­my oca­le­nie mo­je­mu ca­pa­taz de car­ga­do­res, jak go tu po­wszech­nie na­zy­wa­ją. Ten czło­wiek był kie­dyś zwy­kłym bos­ma­nem na wło­skim stat­ku, du­żym ge­nu­eń­skim okrę­cie, jed­nym z nie­licz­nych, któ­re z Eu­ro­py za­wi­ja­ły z ła­dun­kiem do Su­la­co, za­nim po­wsta­ła pań­stwo­wa cen­tra­la. Po­zna­łem się od razu na jego war­to­ści. Po­rzu­cił służ­bę mor­ską, gdyż za­przy­jaź­nił się tu z bar­dzo po­rząd­ny­mi ludź­mi, swy­mi ro­da­ka­mi, a przy tym, przy­pusz­czam, cho­dzi­ło mu o po­pra­wę bytu. Ja, pa­nie, je­stem bar­dzo do­brym znaw­cą ludz­kich cha­rak­te­rów. Za­trud­ni­łem go jako do­zor­cę na­szych do­ke­rów i ca­łe­go mola. Nie był ni­czym wię­cej. A jed­nak bez nie­go se­ñor Ri­bie­ra był­by dziś nie­bosz­czy­kiem. Ten No­stro­mo, pa­nie, czło­wiek bez ska­zy, stał się po­stra­chem wszyst­kich rze­zi­miesz­ków w mie­ście. By­li­śmy wte­dy za­drę­cze­ni, do­słow­nie za­drę­cze­ni przez tych la­dro­nes i ma­tre­ros , zło­dziei i zbó­jów z ca­łej pro­win­cji. Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji gra­so­wa­li tu w Su­la­co przez prze­szło ty­dzień. Zwie­trzy­li, że zbli­ża się ko­niec. Pięć­dzie­siąt pro­cent tej mor­der­czej tłusz­czy re­kru­to­wa­ło się… pa­nie, spo­śród za­wo­do­wych ban­dy­tów, włó­czą­cych się po Cam­po, ale nie było wśród nich ani jed­ne­go, któ­ry by nie sły­szał o No­stro­mo. A tu­tej­szym le­pe­ros wy­star­czał wi­dok jego czar­nych wą­sów i bia­łych zę­bów. Kur­czy­li się przed nim, pa­nie! Ot, co zna­czy siła cha­rak­te­ru."

Moż­na było słusz­nie po­wie­dzieć, że No­stro­mo sam oca­lił ży­cie tym pa­nom. Ka­pi­tan Mit­chell, ze swej stro­ny, nie opu­ścił ich do chwi­li, kie­dy do­padł­szy „Mi­ner­wy” osu­nę­li się zdy­sza­ni, prze­ra­że­ni i wzbu­rze­ni, ale już bez­piecz­ni na zbyt­kow­ne ak­sa­mit­ne sofy w sa­lo­nie pierw­szej kla­sy. Do ostat­niej chwi­li nie zwra­cał się do eks­dyk­ta­to­ra in­a­czej jak ty­tu­łu­jąc go „jego eks­ce­len­cją”.

– Nie mo­głem od­mó­wić mu ty­tu­łu. Ten czło­wiek, pa­nie, był zdru­zgo­ta­ny – tru­pio bla­dy, siny, po­kie­re­szo­wa­ny na ca­łym cie­le.

„Mi­ner­wa” tym ra­zem nie rzu­ci­ła ko­twi­cy. In­spek­tor wy­dał jej roz­kaz na­tych­mia­sto­we­go opusz­cze­nia por­tu. To­war nie zo­stał wy­ła­do­wa­ny, a pa­sa­że­ro­wie oczy­wi­ście nie za­mie­rza­li lą­do­wać. Sły­sze­li strza­ły i wi­dzie­li jak na dło­ni wal­kę to­czą­cą się nad samą wodą. Od­par­ty mo­tłoch skie­ro­wał te­raz swo­ją fu­rię na Urząd Cel­ny; był to po­sęp­ny, nie­wy­koń­czo­ny bu­dy­nek o wie­lu oknach, po­ło­żo­ny o dwie­ście jar­dów od urzę­du O. S. N. i poza tym ostat­nim je­dy­ny sto­ją­cy bli­sko por­tu. Ka­pi­tan Mi­te­hell po wy­da­niu ko­man­do­ro­wi „Mi­ner­wy” za­rzą­dze­nia, aby „tych pa­nów” wy­sa­dził w pierw­szej przy­sta­ni poza gra­ni­cą Co­sta­gu­any, sam po­wró­cił na swej ło­dzi, by ro­zej­rzeć się, co po­zo­sta­je do zro­bie­nia w za­kre­sie ochro­ny wła­sno­ści Kom­pa­nii O. S. N. Obroń­ca­mi tej ostat­niej, jak i do­byt­ku ko­lei że­la­znej byli re­zy­den­ci Eu­ro­pej­czy­cy, a więc sam ka­pi­tan Mit­chell i sztab in­ży­nie­rów za­trud­nio­nych przy bu­do­wie dro­gi. Do po­mo­cy mie­li Ba­skij­czy­ków i Wło­chów, ro­bot­ni­ków, któ­rzy wier­nie sta­nę­li przy swych an­giel­skich zwierzch­ni­kach. Rów­nież do­ke­rzy Kom­pa­nii, tu­byl­cy, za­cho­wy­wa­li się dziel­nie pod wo­dzą swe­go ca­pa­ta­za. Ta gro­ma­da włó­czę­gów, mie­szań­ców wszel­kich ras, bę­dą­cych w usta­wicz­nej zwa­dzie z in­ny­mi by­wal­ca­mi miej­sco­wych spe­lu­nek, z ra­do­ścią sko­rzy­sta­ła z oka­zji wy­rów­na­nia oso­bi­stych po­ra­chun­ków w tak po­myśl­nych oko­licz­no­ściach. Nie było wśród nich ani jed­ne­go, któ­ry by w tej czy in­nej chwi­li nie doj­rzał z prze­ra­że­niem re­wol­we­ru No­stro­ma tuż przy swo­jej twa­rzy lub nie był w ja­kiś spo­sób przez nie­go po­skro­mio­ny. „Nasz ca­pa­taz – ma­wia­li o nim – to ka­wał chło­pa, nie­stru­dzo­ny nad­zor­ca, zbyt po­gar­dli­wy, by lu­dziom wy­my­ślać, a bu­dzą­cy po­strach tym więk­szy, że trzy­ma się od wszyst­kich z da­le­ka." I pa­trz­cie! Ten czło­wiek był te­raz ich wo­dzem, ła­ska­wie się do nich zni­żał, ob­rzu­ca­jąc tego i owe­go ob­wie­sia żar­to­bli­wy­mi uwa­ga­mi.

Ta­kie do­wódz­two do­da­wa­ło du­cha i, praw­dę po­wie­dziaw­szy, mo­tło­cho­wi uda­ło się tyl­ko pod­pa­lić je­den je­dy­ny ma­ga­zyn pod­kła­dów ko­le­jo­wych, któ­re, na­sy­co­ne kre­ozo­tem, do­brze się pa­li­ły. Głów­ne na­tar­cie, skie­ro­wa­ne na te­re­ny ko­le­jo­we, na biu­ra O. S. N., a zwłasz­cza na Urząd Cel­ny, w któ­re­go skarb­cu znaj­do­wa­ła się, jak wia­do­mo, po­kaź­na ilość sre­bra w szta­bach, za­ła­ma­ło się kom­plet­nie. Na­wet nie­wiel­ka go­spo­da, utrzy­my­wa­na przez sta­re­go Gior­gia, a sto­ją­ca sa­mot­nie wpół dro­gi po­mię­dzy mia­stem i por­tem, unik­nę­ła ra­bun­ku i znisz­cze­nia, co nie było dzie­łem cudu, lecz tej oko­licz­no­ści, że tłusz­cza, znę­co­na po­ku­są sre­bra, po­nie­cha­ła skrom­niej­sze­go łupu, a w po­wrot­nej dro­dze nie mia­ła cza­su do stra­ce­nia. No­stro­mo na cze­le swych car­ga­do­res na­cie­rał na nią zbyt za­pal­czy­wie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: