Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Notatki geologa. Szmaragdy, złoto i… smak przygody - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 sierpnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Notatki geologa. Szmaragdy, złoto i… smak przygody - ebook

W reportażach opartych na wspomnieniach autora pojawiają się różnorodne wątki, w tym między innymi:
• Prace geologiczne w egzotycznych rejonach – na obszarach dzikiej sawanny, na bezwodnej pustyni Namib, w wysokich górach Tien-szan.
• Odkrycie unikalnych złóż szmaragdów w Zambii, ich eksploatacja (często nielegalna); także prosty opis procesu powstawania szmaragdów w przyrodzie.
• Zadania i wyzwania napotkane podczas budowy kopalni złota oraz zakulisowe intrygi związane z takim przedsięwzięciem i jego finansowaniem.
• Świat postsowieckiej prowincji w kazachskim Semipałatyńsku – powstające środowisko biznesu oraz relikty przeszłości, włącznie z opisem obszaru byłego sowieckiego atomowego poligonu.
• Niezwykłe dyskusje o Lechu Wałęsie na głębokiej zambijskiej prowincji.
• Ciekawostki, anegdoty, nieznane zwyczaje i wydarzenia oraz obrazki z życia codziennego w najdalszych rejonach świata.


ANDRZEJ ŚLIWA – geolog, przez kilkadziesiąt lat zajmował się poszukiwaniem i eksploatacją złóż. Większość poszukiwań prowadził w odległych zakątkach Afryki i Azji – na pustyniach, sawannach, stepach, w wysokich górach. W firmach poszukiwawczych pełnił różne funkcje – od geologa terenowego do szefa przedsiębiorstwa. Brał udział w budowie kopalń, był dyrektorem kopalni złota i członkiem rad nadzorczych przedsiębiorstw górniczych. Badał zarówno typowe, jak i niezwykłe złoża (m.in. szmaragdów); wiele lat poświęcił na poszukiwanie i eksploatację złota.

Spis treści

WSTĘP
AFRYKA
Tytułem wstępu: kilka słów o Afryce   
Trochę afrykańskich dywagacji   
Most na rzeczce Chongwe   
Geolog w afrykańskim buszu   
Poszukiwania we wschodniej Zambii   
Kłusownicy w dolinie Luangwy   
Imprezy w Pendwe   
Lazarus Tembo zniknął   
Szmaragdy nad rzeczką Kafubu w Zambii   
Jak powstały zambijskie szmaragdy   
Nielegalne oblicze szmaragdów – ciekawostki z Zambii i okolic   
Pewnego razu w Afryce   
Afrykańskie węże – bliskie spotkania    
Na pustyni Namib    
Rekonesans w Tanzanii – złoża złota i lokalni górnicy   
Uganda – kawa i boda-boda   
Pij… synu!   
Malaria (wspomnienie pacjenta)   
Kilimandżaro, spłowiałe impresje   
Z Lundazi do Gdańska daleko   
KAZACHSTAN
Kazachska piosenka ludowa   
Nowa kopalnia złota na stepach Azji – historia od A do Z    
Mróz   
Początek produkcji   
Potyczka na giełdzie   
Poligon atomowy    
Elity i plebs Semipałatyńska   
Helikopterem w Tien-szan   
CHILE
Atakama Mel    
FOTOGRAFIE

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7856-969-5
Rozmiar pliku: 5,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Przez 30 lat pracowałem przeważnie na peryferiach świata, choć także w jego centrach. Bywałem w afrykańskich wioskach, gdzie dzieciaki zmykały przed nieznanym im białym człowiekiem, lecz też w biurach londyńskiego City. W dolinach afrykańskich rzek, w mej obozowej chatce rtęciowe termometry pękały od gorąca; na syberyjskim stepie zanotowałem –42oC. Z różnych w przestrzeni i czasie punktów widzenia oglądałem nie tylko rozmaitość klimatu, przyrody czy obyczajów, ale także szybkie zmiany cywilizacyjne, sięgające nawet w najgłębszy interior.

Wspomnienia z zawodowej działalności ograniczyłem do rzadko wspominanych wątków – poszukiwania lub wydobycia szmaragdów i złota, geologicznych badań w dziewiczym buszu lub w sercu pustyni. Dodałem jeszcze kilka bardzo specyficznych tematów – przypadki giełdowych zmagań niezależnych górniczych firm lub prosty opis procesu powstawania szmaragdów w przyrodzie.

Drugą grupę opowiadań poświęciłem zapomnianej przez świat głębokiej prowincji, zwłaszcza najlepiej mi znanej Afryki i Kazachstanu. To środowisko szybko rozmywa „rwący nurt historii”. Pozostając z sympatią dla Afryki nowoczesnej, wybierałem przede wszystkim zdarzenia charakterystyczne dla odchodzącej w cień Afryki egzotycznej. W postsowieckim rejonie Azji Środkowej najgłębsze zmiany dotyczą przystosowania generacji homo sovieticus do odmiennej rzeczywistości, a czasem dostosowania nowej rzeczywistości do mentalności homo sovieticus. Ten motyw starałem się uwzględnić w historiach z Kazachstanu.AFRYKA

TYTUŁEM WSTĘPU: KILKA SŁÓW O AFRYCE

Afryka wywiera silny wpływ na swoich gości. Trudno stwierdzić, co przyciąga, a co odpycha od Afryki, lecz niewielu pozostaje wobec niej obojętnych – już po krótkim pobycie przybysze albo kochają ten kontynent, albo go nie cierpią.

Ta część świata szybko się zmienia, stara Afryka odchodzi w cień, powstaje nowa, inna. Mnożą się kontrasty – Johannesburg i wioska nad Luangwą to dwa odrębne światy.

Obszary, gdzie podziwiać można piękno natury, to część starej Afryki. Lecz dzika przyroda nie dominuje już na tym lądzie, cofnęła się do parków narodowych i ich bliskiego sąsiedztwa. A tam bywa tłoczno. W sezonie turystycznym w znanych rezerwatach jeżdżą kolumny aut, a wokół atrakcyjnej sceny, czyli na przykład odpoczywającego lamparta, gromadzi się po 5‒6 samochodów.

Nawet w parkach zwierzęta tępione są przez kłusowników, często przez całe ich bandy wyposażone w nowoczesną broń. Zwierząt bronią z poświęceniem strażnicy, przyrodnicy i entuzjaści, niemniej kłusownicy są zwykle w przewadze, a ceny rogów nosorożca, kości słoniowej, specyficznych organów wybranych zwierząt (na przykład penisów czy jąder) lub skór wciąż kuszą. Mimo międzynarodowych zakazów zbyt na nie jest duży, szczególnie na Dalekim Wschodzie i w krajach arabskich.

W Afryce, jak wszędzie, człowiek jest w ofensywie. Liczba ludności na Czarnym Lądzie rośnie w nieprawdopodobnym tempie1. Przed 100 laty na tym kontynencie żyło około 175 milionów ludzi, w roku 1950 – 229 milionów. W 1975 roku populacja kontynentu liczyła 417 milionów, w roku 2000 – 808, a w 2013 liczba ludności sięgnęła 1033 milionów. Żaden inny kontynent nie może pochwalić się podobnym przyrostem naturalnym (24% rocznie!)2.

Zostało coraz mniej maleńkich wiosek ukrytych głęboko w buszu. A i one się zmieniają – świat zbliża się do afrykańskiej wsi. W miejsce tradycyjnych chatek stają murowane domki. Niektórym mieszkańcom wiedzie się jeszcze lepiej – zwykłe lepianki zdobią anteny satelitarne lub stojące obok auta. Odbiorniki radiowe i telefony komórkowe można spotkać wszędzie. W bezludnym buszu zbliżanie się do wioski sygnalizują plastikowe śmieci – potargane torby gnane przez wiatr po wyschniętym gruncie.

Jeszcze szybciej niż prowincja zmieniają się miasta Afryki. Stolice tego kontynentu są nieproporcjonalnie duże w porównaniu z populacją całego kraju. Ludzie z wiosek masowo garną się do miast; jednych gna bieda, drugich ciekawość. Olbrzymie miejskie aglomeracje rosną w szybkim tempie. Niektóre wyglądają jak uboższe kopie miast bogatszego świata, jedyną różnicę stanowią rozrośnięte w Afryce dzielnice slumsów. Afrykańskie slumsy potrzebują taniego opału, drzewa lub węgla drzewnego. Dlatego nawet w najlepiej rozwiniętej na kontynencie Republice Południowej Afryki w chłodny wieczór nad Tembisą lub Soweto w Johannesburgu wisi sina chmura dymu z domowych palenisk. To zaklęte koło. Zapracowani drzewiarze rąbią drzewa bez przerwy – deforestację widać wszędzie w Afryce gołym okiem. Drzewa znikają, busz pustynnieje, coraz trudniej utrzymać się z pracy rolnika. Kolejne zastępy ruszają więc z wiosek do stolicy lub najbliższego miasta, najczęściej zasilając populację slumsów.

Unikatowy, romantyczny, dziki obraz afrykańskiego kontynentu, nakreślony na kartach popularnej literatury, fascynował przez długie lata miliony czytelników. Ale egzotyczna Afryka jest w odwrocie. Świata opisywanego przez Fredericka Selous3 czy Karen Blixen4 już dawno nie ma. Pionierzy z powieści Wilbura Smitha5 nie znaleźliby tu dla siebie miejsca. Znikają Zielone wzgórza Afryki Hemingwaya6 i krajobrazy przedstawione przez innych myśliwych lub awanturników. Nawet biali najemnicy (ostatnich najlepiej opisywał Frederick Forsyth7) też się wycofali.

Niestety, afrykańskie plagi – wojny, starcia religijne, plemienne, czystki etniczne – mają się dobrze, choć już bez udziału najemnych sił z zewnątrz. Konflikty zbrojne generują najgorsze ogniska nędzy i głodu w Afryce. To jednak zupełnie inny temat.

Afryka pozostaje barwna i odmienna od pozostałych kontynentów, ale jest już częścią globalnego świata. W wielu rejonach poziom i sposób życia, wygląd miast i ludzi – jeszcze uboższych niż na innych kontynentach – zbliża się jednak do światowych standardów. Afrykanie lubią te zmiany i są z nich dumni.

Rośnie nie tylko populacja kontynentu, ale także liczba ludzi wykształconych i klasa średnia, stylem życia często daleka od afrykańskich tradycji. Rosnąca klasa średnia ma duże aspiracje, nie chce żyć w skansenie świata. Z kolei większość sympatyków Afryki spoza tego kontynentu, którzy go lubią, cenią i wspierają, darzy szczególnym sentymentem afrykańską przyrodę i egzotykę.

Nie jestem pewien, czy Afryce uda się znaleźć właściwe proporcje pomiędzy aspiracjami społeczeństwa, pędem w stronę postępu i współczesnego stylu życia a ochroną przyrody i zachowaniem tradycji.

TROCHĘ AFRYKAŃSKICH DYWAGACJI

Pracowałem w różnych krajach południowej i wschodniej Afryki przez 21 lat. Pierwszy raz przyjechałem na ten kontynent w 1978 roku. Wciąż bywam tam regularnie.

Od najwcześniejszego spotkania po dziś dzień jestem zauroczony Afryką. Jej przyroda zachwyca bogactwem, bezkresne krajobrazy dają poczucie niesłychanej swobody. Ciekawią i inspirują kontrasty – w jednym miejscu przyroda czy ludzie trwają w graniczącym z apatią spokoju, a w drugim tryskają energią i dynamiką.

Mieszkałem i w dużych miastach, gdzie żyje się po europejsku, i w zapadłych wioskach, gdzie małe dzieci zmykały przede mną, bo nie spotkały dotąd białego człowieka. Tylko na wsiach zachowały się mentalność i obyczaje nietknięte unifikującym wpływem cywilizacji.

Nawet doświadczony i obyty w świecie cudzoziemiec, odwiedzając takie miejsca, analizuje fakty i zdarzenia ze swojego własnego – eurocentrycznego, indocentrycznego lub innego – punktu widzenia. Zjawisko to opisywali już znani autorzy, trudno tu coś nowego dodać. Mając jednak w pamięci własne błędy oraz gafy i nieporozumienia, których byłem świadkiem, chciałbym przytoczyć kilka opowieści, które pokazują, że w kontaktach ludzi z różnych światów nieznajomość nieistotnych nawet szczegółów może prowadzić do błędnych wniosków na temat „innego” – czy to człowieka, czy środowiska.

***

Przez cudzoziemców tradycyjna Afryka jest odbierana jako bardzo spirytualna, emocjonalna i irracjonalna. To prawda, choć w głęboko irracjonalnych sprawach spotyka się niekiedy bardzo racjonalne stanowiska.

Wiara w czary i czarowników jest tu niesłychanie silna i powszechna. Czarownicy bywają różni. Najgorsi (po angielsku witch, w zulu – isibekeli) czynią tylko zło, zsyłają nieszczęścia, choroby, działają zawsze z ukrycia; takim czarownikiem może być każdy, nawet przyjaciel lub sąsiad. Druga grupa to profesjonalni czarownicy (po angielsku sorcerer, diviner, a w zulu – sangoma), którzy nie kryją się, podkreślają swój status ubiorem oraz zachowaniem i potrafią przepowiedzieć przyszłość, wskazać złodzieja, odczynić uroki, przygotować lubczyk albo i – gdy trzeba – truciznę. Jeszcze inni to po prostu znachorzy (traditional healer, inyanga), którzy po prostu próbują leczyć. Lecz w swojej dziedzinie czarownik może wszystko, choć wielu Afrykanów wierzy, że ludzie innej rasy nie podlegają ich magii.

– Jeśli czarownik rzuci na mnie urok, ja umrę, ale na ciebie urok nie działa – objaśniał z powagą prosty kucharz z naszego obozu. – Widzisz, my w juju wierzymy – kontynuował – a ty nie, dlatego na ciebie uroki nie działają.

– Więc dlaczego ty wierzysz w juju? – pytam.

– Bo nie potrafię nie wierzyć.

Proste i racjonalne.

***

Dla licznych w Afryce grup pozostających czy z konieczności, czy z wyboru poza domem sprawa kontaktów towarzyskich – szczególnie męsko-damskich – jest bardzo ważna, a ich rozwiązanie dość specyficzne.

Mężczyzna nie powinien być sam. Prawie każdy obóz polowy w Afryce niemal natychmiast przekształca się z siedliska mężczyzn w obóz jak najbardziej mieszany, przypominający wioskę z kobietami, a nawet dziećmi. Obozy geologicznych grup terenowych, które znałem najlepiej, były zwykle odległe od ludzkich siedzib. Mimo to już w kilka dni po przybyciu w nowe miejsce zapełniały się paniami. Co ciekawe, nowo powstałe pary błyskawicznie rozpoczynały rodzinne życie jak w ustabilizowanym, trwałym związku. Kobiety od pierwszego dnia podejmowały prace domowe – pranie, gotowanie, zaś mężczyźni po pracy omawiali ze swymi wybrankami codzienne drobiazgi, jakby byli razem od lat. Po czym, gdy nadszedł czas (mogły to być dni, tygodnie, rzadziej miesiące), rozstawali się, bez problemów i żalu. Ten system działał niezawodnie, szybko, zawsze i wszędzie – nawet w obozach armii i policji.

Wiele lat temu, w czasie wojny domowej w Rodezji, widziałem w Zambii wojskowy obóz treningowy partyzantki ZIPRA z Zimbabwe, w którym żołnierze mieszkali ze swoimi kobietami. Wkrótce potem zbombardowało go rodezyjskie lotnictwo. Wśród ofiar byli niewinni cywile – kobiety i dzieci mieszkające razem z uzbrojonym wojskiem. W innych stronach, w innych warunkach sytuacja niemożliwa, w Afryce była całkiem normalna. Inna kultura, zwyczaje i warunki socjalne.

***

Krajobraz Afryki może również wprowadzać w błąd. Jego wygląd zmienia się zasadniczo w zależności od pory roku. Słynne wodospady Wiktorii na rzece Zambezi w porze deszczowej stają się ścianą wody o szerokości półtora kilometra, która z rykiem wali w dół. Z wiszącej nad wodospadami chmury, widocznej z odległości kilkudziesięciu kilometrów, leje bez ustanku ulewny deszcz. W porze suchej większość krawędzi wodospadów można przejść suchą stopą, zaś nurt Zambezi mieści się w jednej szerokiej szczelinie. Chmury wodnej brak.

***

Szutrowe afrykańskie drogi o charakterystycznej ceglastej barwie w zależności od pory roku też mają różne oblicza. W czasie pory suchej, szczególnie po przejeździe pojazdu o nazwie grader (mało znana u nas maszyna, która efektywnie wyrównuje i poszerza szutrowe trakty), droga jest równa i szeroka. Wyschnięty busz nie ogranicza widoczności. Doświadczony kierowca może tu jechać z szybkością ponad 100 kilometrów na godzinę. Na luźnej nawierzchni to wprawdzie ryzykowna jazda, ale wykonalna i powszechnie uprawiana. Ta sama trasa w końcu pory deszczowej zmienia się w wąską dróżkę rozmytą przez ulewy, zrytą przez ciężarówki, zarośniętą na poboczach sięgającą 2 metrów trawą słoniową (elephant grass). Przejechać tu można tylko wozem terenowym; średnia prędkość wynosi około 20 kilometrów na godzinę. Tak naprawdę to dwie całkiem różne drogi.

Znany polski reporter zarzucił kiedyś swemu koledze dramatyzowanie i konfabulację. Jednym z dowodów miała być droga w buszu, którą ten pierwszy zapamiętał jako szeroką, wygodną szosę, zaś ten drugi opisał jako uciążliwą, niebezpieczną dróżkę. Być może jednak obaj mieli rację.

***

Nieznajomość szczegółów lokalnej etykiety powoduje wszędzie zabawne zdarzenia. Oto Ważnego Eksperta z międzynarodowej organizacji dziwił fakt, że w odwiedzanych wioskach wszyscy siadali pierwsi, nie czekając, aż on – jako gość i osoba w zaawansowanym wieku – zajmie swe miejsce. Sądził, że to brak szacunku dla obcych. Ważny Ekspert nie wiedział, że w Afryce wyrazem szacunku jest przyjęcie pozycji niższej, niegrzecznie jest bowiem patrzeć na kogoś z góry. W głębokim buszu, gdzie maniery nie są skażone nalotem miejskiej cywilizacji, podwładni zwracali uwagę, by w czasie spotkania siadać na siedzeniu choćby trochę niższym niż szef. W czasie kurtuazyjnej wizyty u wodza wioski lub rejonu zawsze szukałem niższego siedzenia i niezmiennie widziałem wtedy błysk zadowolenia w oku gospodarza. Dalsza dyskusja była już całkiem łatwa, gdy zasady etykiety zostały zachowane.

***

Inny ekspert, doświadczony rolnik, świetny doradca i mężczyzna wysportowany, wzbudzał wśród mieszkańców wiosek umiarkowane zaufanie. Powodem okazała się jego szczupła sylwetka i młodzieńczy wygląd. W przeciwieństwie do zachodniego społeczeństwa, w głębokim buszu prawdziwy szacunek wzbudzają siwe włosy i potężna tusza. Króluje tu prosta przecież logika: ten, kto dożył starszego wieku, musi być silny, zaś grubas musi być bogaty – a skoro może jeść bez ograniczeń, z pewnością jest mądry lub przynajmniej sprytny. W afrykańskiej wiosce mądrość i siła są w cenie.

***

Szef międzynarodowej organizacji charytatywnej chętnie odwiedzał teren, gdzie bywał goszczony przez lokalnych notabli i regularnie karmiony nad miarę. Nie pamiętał, że w czasie posiłku w tradycyjnym środowisku dobrze wychowany gość winien zostawić na talerzu odrobinę na dowód, że nasycił się po brzegi. Jeśli zje wszystko, dostanie dokładkę. Być może odbędzie się to kosztem mniej ważnej z żon lub dziecka, jednak gość nie może wstać od stołu nienasycony. Europejski zwyczaj grzecznego dojadania swojej porcji skutkuje kolejnymi dokładkami.

Można wspominać setki nieporozumień, od zdarzeń tragicznych do zabawnych anegdot. Różnice w rozumieniu i interpretacji faktów, zachowań czy wypowiedzi były, są i będą.

MOST NA RZECZCE CHONGWE

W opowiadaniach bywalców zwiedzających niespokojne rejony świata przeważają dwa kontrastujące nastroje: trwa nieustanne napięcie – niebezpieczeństwo czai się za każdym rogiem, lub panuje pełny luz – przecież tam nic się nie dzieje, wszędzie spokój, można bezpiecznie chodzić gdzie i kiedy się chce. Reporterzy, turyści lub inni wędrowcy po powrocie z danego rejonu namiętnie zwalczają przeciwne zdania i niezbicie wierzą w swój ogląd rzeczywistości.

Wiele lat spędziłem w niespokojnych rejonach Afryki i Azji, niekiedy w bardzo burzliwym czasie. Sądzę, że oba powyższe stanowiska są słuszne, często dzieli je ledwie kilka minut lub kilkaset metrów. Najczęściej w „niespokojnym kraju” panuje spokój i porządek, nic się nie dzieje. Przybysz bywa lekko rozczarowany i dramatyczne opinie uważa za zdecydowanie przesadzone. Jednak sytuacje niebezpieczne lub krytyczne są jak błyskawice: zdarzają się bez uprzedzenia i nie potrafią ich przewidzieć nawet doświadczeni i świetnie poinformowani przybysze. Wtedy robi się naprawdę groźnie.

W roku 1979 w Zambii było niespokojnie. W sąsiedniej Rodezji Południowej rządy białej mniejszości dobiegały końca – presja międzynarodowa i wewnętrzna wojna partyzancka zachwiały krajem, a definitywne wycofanie poparcia Wielkiej Brytanii zadało mu ostatni cios. Wkrótce w miejsce Rodezji miało pojawić się Zimbabwe. Ale Rodezja ciągle walczyła, choć chodziło już nie o zwycięstwo, a o warunki finalnej ugody.

Zambia była główną bazą jednej z dwóch partyzanckich armii. ZIPRA (Zimbabwe People’s Revolutionary Army), zbrojne ramię ZAPU (Zimbabwe African People’s Union), cieszyła się pełnym poparciem zambijskiego rządu. Miała tu swoje zaplecze, bazy, stąd poprzez długą granicę między oboma krajami prowadziła swoje operacje. W Lusace, zambijskiej stolicy, mieściło się jej centrum dowodzenia i mieszkał przywódca ZAPU Joshua Nkomo. Rodezyjscy komandosi (Rhodesian SAS, Selous Scouts, Rhodesian Light Infantry) i lotnictwo atakowali siły ZIPRA wewnątrz Zambii. Wprowadzono tam stan wyjątkowy, ludność była rozgorączkowana, trwało poszukiwanie szpiegów i kolaborantów. Biali, niezależnie od politycznych sympatii, byli przez większość lokalnych mieszkańców podejrzewani o sprzyjanie lub pomoc Rodezyjczykom.

Szliśmy wzdłuż Cairo Road, głównej ulicy Lusaki. Towarzyszyłem znajomym z Europy, którzy przybyli do Zambii na rozmowy handlowe i chcieli spojrzeć na nieznane im miasto. Poprzedni wieczór przegadaliśmy do późnych godzin, tego ranka nikt z nas nie słuchał radia. Nie mieliśmy pojęcia, że o świcie rodezyjskie lotnictwo przeprowadziło zmasowany atak na główny obóz treningowy partyzantów ZIPRA. Obóz był położony na terenie farmy Westlands, zaledwie kilkanaście kilometrów na północ od stolicy Zambii. Lusaka wrzała. Do uniwersyteckiego szpitala przywożono setki rannych, proszono o dodatkowych dawców krwi.

Atak był wydarzeniem bez precedensu. Samoloty i helikoptery rodezyjskie przeprowadziły akcję bojową na przedmieściach stolicy Zambii, naruszając podstawowe zasady międzynarodowego współżycia. W chwili rozpoczęcia nalotu Rodezyjczycy uprzedzili zambijską kontrolę lotów, że prowadzą działania na terenie Zambii wymierzone wyłącznie przeciwko partyzantom i proszą Zambijczyków o zachowanie spokoju i niepodejmowanie żadnej akcji. Zaskoczenie było całkowite, armia zambijska nie reagowała, Rodezyjczycy bezpiecznie i bezkarnie wrócili do swoich baz.

Wszystkie te wydarzenia relacjonowano na gorąco w radiu, z aparatów na przemian grzmiał gniew i płynęły łzy. Napięcie przeniosło się na ulice.

Ulicami Lusaki, jak wszędzie w Afryce, snuje się bez celu tłumek młodych zwykle mężczyzn. Przechadzają się, czasem czymś handlują, szukają zajęcia, czegoś do zjedzenia, a przede wszystkim obserwują i marzą, aby coś się działo. W Afryce Wschodniej, zwłaszcza w Ugandzie, nazywają ich bayaye, w Afryce Południowej – tsotsi, w Zambii to po prostu boys. Oni stanowią awangardę wszelkich zamieszek, protestów, rozruchów – dla nich ważna jest akcja, a nie powód.

Tymczasem nasza trójka, nieświadoma zaistniałej sytuacji, spokojnie spacerowała. Jeden z kolegów niósł na ramieniu, zwyczajem turystów, wpadający w oko drogi aparat fotograficzny. W końcu, poprzez sielankowy nastrój swobodnego dnia, dotarły do mnie niepokojące sygnały. Za nami postępowała wciąż rosnąca grupka boys, wyraźnie podniecona, rozdyskutowana. Przyspieszyliśmy kroku, ale tłumek już nas otoczył.

Ktoś krzyknął:

– Oni fotografowali urząd pocztowy!

A staliśmy naprzeciwko poczty. Fotografowanie urzędów było wówczas w Zambii poważnym przestępstwem. Tłum już wiedział.

– Szpiedzy, mzungu – co oznacza „białego człowieka” – biali szpiedzy! – ryczeli wszyscy. Kilku ciągnęło w naszą stronę opierającego się żołnierza w mundurze. – Aresztuj ich, to dywersanci! – wrzeszczeli. Tłum rósł błyskawicznie, poszły w ruch pięści, przepychało się ku nam paru facetów z solidnymi pałkami. Atmosfera błyskawicznie osiągnęła punkt wrzenia.

Mieliśmy sporo szczęścia. W pewnym momencie podjechał policyjny radiowóz i aresztowano nas. Było już groźnie, nawet zatrzymujący nas policjant stracił czapkę i dostał kilka ciosów. Najwięcej szczęścia miał właściciel aparatu fotograficznego, który nie tylko ocalił swój sprzęt, ale od nikogo nie oberwał.

Na policji zostaliśmy szczegółowo przesłuchani i zatrzymani do czasu potwierdzenia naszych zeznań. Nie byliśmy zresztą jedyni. Co chwilę dowożono kolejnych wystraszonych mzungu, jednych aresztowano, bo mieli brody (wiadomo, że szpiedzy zwykle noszą brody), drudzy szli piechotą (pieszy mzungu jest zawsze podejrzany) lub gapili się na coś bez wyraźnego powodu.

Z komendy policji wyjeżdżaliśmy solidnym land roverem. Kierowca bezwzględnie rozpychał autem tłum zgromadzony przed bramą komendy policji. Chłopaki z całego miasta zbiegli się, aby dołożyć aresztowanym przez czujnych obywateli szpiegom, których niefrasobliwa policja puszczała wolno.

Granicę między niewinnym spacerem a niebezpieczną przygodą stanowi nieświadomość, brak uwagi lub prosty pech.

W tym czasie w Zambii samotny biały człowiek w buszu poza miastem, na przykład geolog, z natury rzeczy był podejrzany. Tropienie agentów odbywało się, na szczęście, przeważnie w pobliżu większych miast i głównych dróg; im dalej w busz, tym było spokojniej.

Prowadziłem wówczas prace poszukiwawcze we wschodniej części Zambii. Z centrum kraju i Lusaką łączy ją jedyna asfaltowa magistrala – Great East Road. Dystans z mojego obozu do stolicy wynosił około 450 kilometrów. Wyruszyłem z kolegą, aby złożyć rutynową wizytę w centrali kompanii Zimco, dla której wówczas pracowałem. Nie mieliśmy pojęcia, że ZIPRA przygotowywała wielką ofensywę na granicy z Zimbabwe, ani że rodezyjska armia znała te zamiary i planowała uszkodzić najważniejsze zambijskie arterie komunikacyjne, aby utrudnić przerzut sił ZIPRA z baz w głębi Zambii nad granicę.

Wkrótce po rozpoczęciu podróży przed mostem na rzece Luangwa utknęliśmy w korku. Stało tam kilkaset aut i ciężarówek. Droga była zablokowana. Rodezyjczycy wysadzili kilka niedużych mostków na drodze do Lusaki i armia organizowała improwizowane objazdy. Była pora sucha, z buldożerem i koparką można było szybko zrobić prosty objazd przez wyschnięty strumyk. Jednak blokada (road block) trwała już drugi dzień. My staliśmy parę godzin. Atmosfera zrobiła się nerwowa, było gorąco, nie było co pić. Sytuacja nie była miła.

Dwóch mzungu, w polowych strojach i terenowym land roverze, budziło w podekscytowanym niezwykłą sytuacją tłumie niezdrowe emocje. Czuliśmy gęstniejącą wokół nas atmosferę. „Kim oni są, skąd przyjechali, co tutaj robią – może to szpiedzy albo dywersanci”. Mieliśmy wprawdzie dokumenty potwierdzające zlecenia rządu na nasze prace, ale wojowniczy tłum, węszący szpiegów, rzadko pytał o dokumenty. Na szczęście posterunek wojskowy trzymał na razie porządek.

Nagle padła komenda:

– Objazdy gotowe, droga otwarta.

Z kopyta rwaliśmy do Lusaki, nie mieliśmy ochoty na nieustanne wyjaśnienia: kim jesteśmy, skąd, dlaczego tutaj. Przycisnęliśmy pedał gazu do dechy, land rover rzęził, wibrował, to co prawda nie był bolid do szybkiej jazdy, ale reszta kawalkady została daleko z tyłu.

Po przekroczeniu gór otaczających dolinę rzeki Luangwa Great East Road zmierza w stronę Lusaki przez lekko pofałdowany płaskowyż. Ta wąska, asfaltowa, bardzo prosta szosa wtedy była zupełnie pusta. Nasz land rover był pierwszym pojazdem zmierzającym do Lusaki po otwarciu drogi. Był szczyt pory suchej, droga biegła przez wyschnięty szarożółty busz skąpany w jaskrawym świetle wczesnego popołudnia. Dystans do miasta topniał, zostało ostatnie 100 kilometrów, już prawie byliśmy w domu. Przed nami został tylko długi łagodny zjazd, który zamknięty był przez nieduży most nad rzeczką Chongwe, ostatni most przed Lusaką.

Nagle pojawiły się na nim postacie w zielonych mundurach polowych.

– Jeśli to ZIPRA, to z nami koniec!!! – wrzeszczał mój przyjaciel. – Próbuj przejechać!

Jednak liczne automaty skierowane w naszą stronę przesądziły sprawę. Ostre hamowanie i wpadliśmy pomiędzy wojaków, prawie ich roztrącając (stare modele land rovera miały dość słabe hamulce). Na szczęście nie strzelali. Wśród groźnych okrzyków powoli wysiedliśmy z samochodu z rękami nad głową. Widziałem, że żołnierze trzymają odbezpieczone AK-47, a palce mają na spustach. Kilkanaście metrów dalej na brzegu leżał facet z erkaemem i przez celownik śledził mój każdy ruch.

Na szczęście była to armia zambijska pilnująca mostu. Staliśmy wśród rozjuszonych wojaków, nie opuszczając rąk, i nieśmiało próbowaliśmy wyjaśnić, skąd jesteśmy. W końcu rozsądny sierżant powoli opanował sytuację, wyciszył emocje, sprawdził dokumenty, wysłuchał wyjaśnień. Okazało się, że kilkaset metrów przed mostem stał posterunek, który miał zatrzymywać i kontrolować nadjeżdżające samochody. Ale z powodu zamkniętej dotychczas drogi ruchu nie było, posterunek spał w cieniu, a my wjechaliśmy w środek grupy bojowej osłony mostu, która na szczęście nie otwarła ognia. Po krótkiej, choć dość burzliwej dyskusji sprawa została wyjaśniona i ruszyliśmy dalej.

Godzinę później, już w Lusace, znajomi powitali nas ze zdumieniem. Kilka minut wcześniej specjalny komunikat radiowy doniósł o zniszczeniu mostu w Chongwe. Rodezyjscy komandosi przylecieli helikopterami, była strzelanina, most wysadzono. Atak musiał nastąpić parę minut po naszym odjeździe.

Dowiedzieliśmy się potem, że kwadrans po wysadzeniu mostu nadjechał tam kontraktor drogowy, Włoch pracujący dla rządu. Nie miał pojęcia o właśnie zakończonej akcji. Rodezyjczycy już odlecieli, ale Zambijczycy, gotowi na kolejny atak, otworzyli ogień. Włoch i jego kierowca zginęli. Znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niefortunnym momencie.

Gdybyśmy jechali wolniej i dojechali do mostu kilkanaście minut później, to my znaleźlibyśmy się pod ogniem. Mieliśmy szczęście.

GEOLOG W AFRYKAŃSKIM BUSZU

Pustynie, dżungla, a przede wszystkim pełna zwierząt sawanna to tradycyjny obraz Afryki utrwalony przez kino, książki, reportaże. Ten obraz zachował się jedynie w parkach narodowych i na niektórych słabo zasiedlonych obszarach pustynnych otaczających parki. Najwięcej takich rejonów znajduje się we wschodniej i południowej Afryce, w Tanzanii, Zambii, Mozambiku, Botswanie, Namibii.

Geolog, podczas prac poszukiwawczych, bywa w różnych miejscach, niedostępnych nie tylko turystom, ale nawet większości miejscowych obywateli. Jeśli poszukiwania obejmują teren bogaty w zwierzynę, kontakty geolodzy – zwierzęta są nieuchronne. Bywa różnie. Kilka przygód, obserwacji i anegdot (prawdziwych!!!) zebrałem z osobistych doświadczeń.

W rejonach zamieszkanych – nawet daleko od miast – dzikich zwierząt brak. Zostały wytępione lub uciekły. Gdzieniegdzie można zobaczyć zająca lub małą antylopę, ale łatwiej spotkać sarnę w pobliżu polskiej wsi niż antylopę koło wsi afrykańskiej. Natomiast często znajdowałem w buszu zastawione sidła, puste, bo już nie było czego łapać. Zostały tylko małpy (kapucynki i pawiany) oraz węże. Większość Afrykanów tych zwierząt nie jada, dlatego przetrwały w pobliżu ludzkich sadyb.

Małpy nie przeszkadzają w pracy geologom. Odmienne zdanie mają mieszkańcy wiosek. Pawiany często niszczą zbiory, a duże samce bywają agresywne w stosunku do dzieci i kobiet. Natomiast nawet ogromny pawian, zdaniem wieśniaków, zawsze ucieka przed każdym mężczyzną. Obrzydliwie seksistowskie małpy.

Węże wszystkim sprawiają kłopot. Byłem świadkiem wypadku, gdy plująca kobra strzyknęła jadem w oczy jednemu z asystentów. Gad szukał ciepła w przedsionku chaty, zaatakował w momencie, gdy zaspany Bwalya, wychodząc z chatki, omal go nie nadepnął. To jedyny przypadek ataku węża w czasie mojego wieloletniego pobytu w buszu. Nieraz znajdowaliśmy jadowite węże w chatach, z upodobaniem chowały się w strzechach, bywały w samochodach. Nigdy nie doszło do tragicznego wypadku, ponieważ jadowite gady budziły powszechny respekt i wszyscy pracownicy byli niezwykle ostrożni.

W rejonach bezludnych, szczególnie w pobliżu parków narodowych, przypomina się afrykański stereotyp. W takich miejscach można jeszcze spotkać różnorakie, zawsze piękne zwierzaki, choć bywa ich coraz mniej.

Praca w terenie w takich miejscach jest cudownie interesująca, ale bywa ryzykowna. W kępach drzew czy w gęstwinie bambusów nad strumieniem lubią w cieniu odpoczywać lub żerować słonie, bawoły, nosorożce. Zwierz, wyrwany ze słodkiej drzemki, szarżuje bez wahania. W gęstwinie można przypadkiem wejść pomiędzy dorosłe a młode osobniki, w takim przypadku matka atakuje, bywa zawzięta i bezlitosna.

Napaści na ludzi zdarzają się sporadycznie, powodem bywa raczej przypadek niż agresja zwierzęcia. Drapieżniki rzadko atakują. Najniebezpieczniejszy jest rozdrażniony bawół, słoń lub nosorożec. W ogóle w Afryce najwięcej ofiar mają na swym koncie hipopotamy atakujące rybaków, nie dotyczy to jednak prac poszukiwawczych, rzadko prowadzonych na wodzie.

Nie przypominaliśmy wielkich białych myśliwych z kronik afrykańskich. Idąc w teren, nie nosiliśmy broni. Po pierwsze, tylko doświadczony myśliwy o stalowych nerwach potrafi trafić szarżującego słonia, bawołu lub lwa. Strzelba w ręku przypadkowego strzelca, bez treningu i doświadczenia, daje tylko nieuzasadnione poczucie bezpieczeństwa. Po drugie, broń w obozie stwarzała pokusę kłusowania, a nielegalnym polowaniom byliśmy kategorycznie przeciwni. Uważaliśmy, że grupa nieuzbrojonych ostrożnych ludzi, doświadczonych i obytych w buszu, jest najlepszym rozwiązaniem.

Najważniejsze to być w grupie, gdyż drapieżniki grup nie napadają, a kilka par oczu i uszu to lepsze niż jedna. Mimo wszelkiej ostrożności pomiędzy zapracowanymi geologami a broniącymi swego terytorium zwierzętami dochodziło niekiedy do zabawnych lub ryzykownych wydarzeń.

Lew

Dave, doświadczony, pewny siebie do granic arogancji, poszedł w teren z młodym asystentem Tysonem (to błąd, grupa powinna liczyć co najmniej 3 osoby). Wrócili podnieceni, a Dave opowiadał:

– Wchodzę na mały pagórek, Tyson za mną, słyszę mruczenie kota, tylko głębsze i głośniejsze. Staję w miejscu, przede mną z kępy trawy podnosi się lew. Patrzę, lew wydaje się wielkości konia, oczy jak talerze i tymi talerzami spokojnie patrzy na nas. Mija chwila, długa jak kilka godzin, a on ciągle spokojnie patrzy. „Jeśli zaczniesz uciekać, zabiję cię szybciej niż lew” – szepcę do Tysona. Cofamy się powoli, krok za krokiem. Cofamy się tak kilkadziesiąt metrów, trwa to minuty, które ciągną się jak tygodnie. Lew usiadł i ciągle spokojnie patrzy. Gdy znikł za krzakami, zapalamy trawę (jest pora sucha). Ogień się rozszerza, my ruszamy w stronę auta, wsiadamy, wracamy.

Dave milczy przez chwilę, potem dodaje:

– Teraz mogę żartować, ale tam, w buszu, bałem się jak cholera, drętwiałem ze strachu.

Inny lew

Szliśmy na pomiary, dwóch asystentów, czterech robotników do wycinania buszu i ja; nieśliśmy tyczki miernicze, maczety, siekiery. Kilkadziesiąt metrów przed nami wyszedł z krzewów lew, młody samiec. James, asystent, zupełny wariat, zawołał:

– Trzeba go pogonić, żeby nie przeszkadzał!

Z tyczką mierniczą w ręku i bojowym krzykiem „YEEEEE!” na ustach popędził przed siebie, reszta za nim, a ja na końcu. Lew podkulił ogon i jak spłoszony kot zwiał. Zniknął za wzgórzem.

Słoń

Wracałem land roverem do obozu, jechałem sam, pozostało jeszcze parę kilometrów. Na środku drożyny, pod cienistym drzewem stał słoń. Nie mogłem go minąć – z jednej strony bagnista dolinka, z drugiej nieprzejezdny gąszcz. Słoń nie zwracał na mnie uwagi. Spokojnie czekałem – na pewno pójdzie dalej. Minęło dziesięć, piętnaście minut, a słoń stał dalej. Traciłem cierpliwość, byłem głodny, chciało mi się pić. Słoń stał. Podkręciłem obroty silnika, trąbiłem, świeciłem reflektorami. Słoń stał. Próbowałem szarżować, porykiwałem silnikiem i pojechałem na niego. Pojawiła się reakcja – słoń rozłożył uszy, podniósł trąbę i szarżował na mnie. Stop, wsteczny, zacząłem wiać. Słoń podbiegł kilkanaście metrów, potwierdził moją ucieczkę i spokojnie wrócił w swój cień. Kilka następnych prób wyglądało identycznie – drań odpędzał mnie i zawsze wracał w to samo miejsce. Zmieniłem taktykę, obróciłem auto i szarżowałem tyłem, licząc, że podjadę bliżej i sprowokuję łobuza do dłuższego pościgu, po którym nie wróci w swój cień. Bez skutku, słoń stał. Cierpliwość straciłem już dawno, teraz straciłem nadzieję. Słoń, chyba złośliwie, stał dalej. Nie jadł, nie drzemał, stał. I nagle, bez powodu, zawrócił i pomału wszedł w busz. Droga wolna. On po prostu pokazał, kto tu rządzi.

Likaony

Wracałem do obozu, czekał mnie spacer około 2 kilometrów. Szedłem sam, co w takim otoczeniu jest głupotą; osobiście wszystkich przestrzegałem przed chodzeniem w pojedynkę. Spotykam stado mniej więcej 10 likaonów, afrykańskich dzikich psów. To rzadko widywane zwierzęta, nieufne, bardzo sprytne, świetnie zorganizowane. Satysfakcję z niezwykłego spotkania stłumiła obawa. Stado było na polowaniu, a ja stanowiłem znakomitą ofiarą. Nie byłem pewien, co robić. Poszedłem dalej, równym tempem, nie przyspieszałem, nie zwalniałem, robiłem trochę hałasu, ale bez przesady. Nie zwracałem uwagi na likaony, nie unikałem, nie prowokowałem. Kątem oka zobaczyłem, że 2, 3 psy zabiegały mnie od prawej strony – klasyczny manewr oskrzydlający. Wilki też tak polują. Zacząłem się pocić ze strachu. Widziałem jednak, że oskrzydlające zwierzęta zwolniły i zaczęły się wycofywać. Dlaczego przerwały? Albo uznały mnie za kiepski obiad, albo – co bardziej prawdopodobne – zwietrzyły zapach niedalekiego obozu i postanowiły się wycofać.

Buszbok

Niewielka sympatyczna antylopa wpadła w nocy do obozu, przebiegła między chatkami, koło ogniska, gdzie gwarzyliśmy przed snem, i zniknęła z drugiej strony obozu. To dziwne zachowanie wyjaśnił znajomy przyrodnik:

– Ten buszbok to spryciarz. Musiał go gonić jakiś drapieżnik.

Antylopa przebiegła przez obóz i zgubiła prześladowcę, który nie miał odwagi biec za nią.

Słonie, bawoły, lwy, traktowane ostrożnie, z szacunkiem i zrozumieniem, nie są straszne. Jest jednak w afrykańskim buszu mniej znana trójka, dla wielu gorsza niż najdzikszy zwierz. Są to: wspominana w literaturze jeszcze przez Sienkiewicza mucha tse-tse, gorsze od muchy tse-tse, choć nieobecne w książkach, pszczoły mopani (mopane bees) oraz najgorsza, a najmniej znana bawola fasola (bufallo bean, świerzbiec właściwy).

Muchy tse-tse to duże szare owady, podobne do gzów. Towarzyszą często stadom zwierząt, najczęściej bawołom, ale atakują z pasją każdy obiekt, z którego mogą wyssać krew. Ukąszenia są bolesne, mucha z łatwością żądli przez ubranie, potrafi przebić najgrubsze dżinsy. Chmara much tse-tse nie odpuszcza, podąża za zdobyczą, żądląc, potrafi uprzykrzyć życie. Muchy przenoszą śpiączkę, lecz ta straszna kiedyś choroba nie jest obecnie groźna dla człowieka. Zarazki przenoszone przez tse-tse są ciągle niebezpieczne dla zwierząt domowych – jedynie kozy i osły mogą żyć w rejonach opanowanych przez tse-tse.

Pszczoły mopani (mopane bees) to malutkie pszczółki, przypominające niewielkie muszki, które nie żądlą, mimo to są bardzo uciążliwe. To najbardziej namolne ze znanych mi owadów. Wchodzą wszędzie, w każdy napotkany otwór. Występują masowo w suchym buszu porośniętym drzewami mopani (stąd nazwa insektów), setki takich owadów otaczają każde stworzenie. Człowiek okrążony chmarami pszczółek po kilku godzinach beznadziejnej walki, wydobywaniu owadów z oczu i uszu, wydmuchiwaniu ich z nosa, myślał wyłącznie o ucieczce w świat bez insektów.

Świerzbiec właściwy (buffalo bean, Mucuna coriacea) to niepozorne pnącze, mało widoczne wśród innych zarośli. Strąki pokryte są drobnymi igiełkami, które wstrząśnięte powodują nieznośne swędzenie. Nieopatrzne potrącenie pnącza lub przejazd autem przez zarośla z buffalo bean może zmarnować cały dzień. Odzież „zainfekowana” przez niewidoczne igiełki buffalo bean może być oczyszczona wyłącznie przez prasowanie lub podgrzanie nad ogniem. Nawet wypranie ubrań nie jest skuteczne.

Geolodzy zgodnie twierdzą – w terenie zniosą wszystko: zwierzęta, węże, nawet insekty, ale buffalo bean pokona najtwardszych. Mała roślinka jest najstraszniejsza, bije na głowę najgroźniejsze drapieżniki.

------------------------------------------------------------------------

1 Dane wybrane z: http://populationpyramid.net/africa/2015/.

2 Dane wybrane z: http://worldpopulationreview.com/continents/africa-population/.

3 Frederick Selous (1851–1917) – najsłynniejszy afrykański myśliwy, podróżnik, przyrodnik i jeden z pionierów ochrony przyrody, autor 9 książek i wielu reportaży.

4 Karen von Blixen-Finecke (1885–1962) – autorka znana głównie z Pożegnania z Afryką (Out of Africa), opisu swego pobytu w Kenii na początku XX wieku. Na podstawie jej książki powstał znakomity film o tym samym tytule.

5 Wilbur Addison Smith (ur. 1933) – powieściopisarz, autor kilkudziesięciu książek, specjalizujący się w historycznych powieściach poruszających tematy afrykańskie.

6 Ernest Hemingway (1899–1961) – polował kilkakrotnie w Afryce, napisał m.in. Zielone wzgórza Afryki, Śniegi Kilimandżaro i Krótkie, szczęśliwe życie Franciszka Macombera, oparte na motywach zaczerpniętych ze swego safari z roku 1933.

7 Frederick Forsyth (ur. 1938) – autor powieści sensacyjnych, poznał dogłębnie środowisko białych najemników, pracując jako reporter w czasie wojny w Biafrze (Nigeria) w końcu lat 60. Opisał najemników w książce Słowo białego człowieka (The Biafra Story) z roku 1969 oraz w osadzonej w realiach powieści Psy wojny (The Dogs of War), wydanej po raz pierwszy w 1974 roku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: