Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O chłopcu, który rysował potwory - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

O chłopcu, który rysował potwory - ebook

A co, gdy potwory z dziecięcych rysunków zaczynają żyć własnym życiem?

Trzy lata temu siedmioletni Jack Peter Keenan omal nie utopił się w oceanie. Od tamtej pory mieszkający w przybrzeżnym miasteczku w stanie Maine chłopiec śmiertelnie boi się wychodzić ze swego domu. Jego zajęciem staje się rysowanie potworów, a gdy te zaczynają żyć własnym życiem, na wszystkich pada cień grozy. Holly, matka Jacka Petera, słyszy nocami dziwne odgłosy dobiegające od strony oceanu. W poszukiwaniu pomocy odwiedza katolickiego księdza i jego japońską gospodynię, którzy karmią jej wyobraźnię historiami o duchach i katastrofach morskich. Jej mąż Tim krąży po plaży, rozpaczliwie poszukując grasującej na wydmach niesamowitej zjawy. A Nick, jedyny przyjaciel chłopca, beznadziejnie wikła się w sieć upiornej potęgi rysunków. Wszystkich wokół Jacka Petera nęka to, co widzą i uznają za rzeczywiste, ale tylko on zna prawdę, którą skrywają koszmary czające się za bezpiecznymi ścianami domu.

"O chłopcu, który rysował potwory" Keitha Donohue to hipnotyzująca opowieść o psychicznej trwodze i nieujarzmionej wyobraźni.

Donohue cierpliwie rozwija tę nieskomplikowaną historię, tu i ówdzie zapewnia silny dreszcz emocji, ale przede wszystkim skupia się na rodzinnych napięciach powodowanych obecnością nieszczęśliwego dziecka. Skromna, kunsztownie dopracowana książka z mrożącym krew w żyłach zaskakującym zakończeniem.

"The New Tork Times Book Review"

Zwalające z nóg bożonarodzeniowe tchnienie grozy… W trzecim akcie spójność fabuły wydaje się rozsypywać niczym dziecięca uwaga, ale pod koniec okazuje się, że od samego początku wszystko zmierzało ku przemyślanemu, porażającemu finałowi.

"Entertainment Weekly"

Keith Donohue - amerykański powieściopisarz, autor bestellerów: "The Stolen Child", "Angels of Destruction", "Centuries of June". Autor recenzji dla "Washington Post". Doktor literatury angielskiej specjalizujący się w irlandzkiej literaturze modernistycznej. Mieszka w Maryland.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8169-619-7
Rozmiar pliku: 501 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

W domu marzeń chłopiec nasłuchiwał odgłosów wydawanych przez potwora, który schował się pod łóżkiem. Coś strasznego czaiło się w ciemności. Obudziło go w środku nocy i teraz czekał, aż usłyszy sapanie. Czy je usłyszy? A może potwór nadejdzie w ciszy, bez ostrzeżenia? Chłopiec nie miałby czasu się obronić ani ocalić skarbów schowanych w starym pudle z zabawkami. Denerwował się na myśl o takim ataku, ale nie śmiał się ruszyć. Nie miał odwagi wychylić głowy za burtę swojej łodzi i sprawdzić, co się dzieje między materacem a rozległym oceanem niebieskiego dywanu z plecionego sizalu. Nie śmiał włączyć lampki i zalać pokoju światłem, ryzykując, że wypłoszy potwora z kryjówki. Nie słyszał żadnego oddechu poza własnym, żadnego dźwięku poza łomotem swojego serca.

Dom marzeń − matka i ojciec nazywali go tak, zanim zaczęły się kłopoty. „To nasz dom marzeń nad brzegiem morza”, mówili gościom, którzy przyjeżdżali w lecie na długie weekendy. Albo dziadkowi i babci Keenanom, którzy zjawili się, licząc na prawdziwe białe święta w Maine. „Witajcie w domu marzeń”. Chłopiec nie był pewien, czy to dom, w którym marzenia się spełniają, czy też taki, który sam jest z nich utkany. Kiedyś, dawno temu, ta nazwa go cieszyła, ale w lodowate noce, jak ta, marzenia zmieniały się w koszmary, a pod łóżkiem kłębiły się potwory.

Naciągnął kołdrę na głowę, zupełnie pod nią niknąc. Przygniotła go, ciężka niczym fala. Przypomniał sobie okrutny mrok morza, bez dna ani powierzchni, który wirował wokół obu chłopców, gdy usiłowali zaczerpnąć tchu w szarozielonym chaosie. Dusząc się, przerażony, odrzucił kołdrę. Do diabła z potworami! Usiadł na łóżku, dysząc ciężko i tłumiąc impuls, by zawołać matkę. Ratunku! Nie chciał jej budzić o tak późnej porze. Zresztą matka nie wierzyła w potwory.

Ostatnio potwory nawiedzały go we śnie. Delikatnie kładły łapska na jego ramieniu. Szeptały coś do ucha. A on budził się i nic nie znajdował. Rano zastanawiał się, jak i kiedy sen w ogóle nadszedł. Tak bardzo męczyły go obrazy w jego głowie. Ze swojego łóżka widział zimne gwiazdy za oknem − na niebie, nad oceanem. Księżycowa poświata rzucała na ścianę jasny kwadrat i chłopiec wierzył, że jeśli skupi uwagę dostatecznie długo, uda mu się sprawić, że w tej przestrzeni zaświeci słońce, które odegna potwory. Siłą woli mocował się z nocą.1.

Chłopiec marzeń. Holly przyglądała się, jak syn śpi. Robiła to tysiące razy, zastanawiając się, dokąd się przeniósł w swoich snach. Jeszcze minutka nie zaszkodzi, powiedziała sobie, nie chcąc zakłócać jego spokoju. Podobna do klatki na ptaki pierś chłopca unosiła się i opadała, a Holly złapała się na tym, że mimowolnie zestraja z nim swój oddech tak jak dziesięć lat temu, gdy był noworodkiem. Jack zaciskał pięści: dłoń, na której opierał policzek, na pewno zostawi na skórze czerwony odcisk. Pod drgającymi powiekami oczy obracały się to w tę, to we w tę, gdy rozglądał się po wyśnionym krajobrazie, który tylko on mógł zobaczyć − film wyświetlany przez podświadomość. Sprawiał wrażenie pogrążonego w głębokim letargu, chłopiec jak każdy inny, zwyczajny, normalny chłopiec podczas snu. Jeszcze przez chwilę trwała w zawieszeniu, nie pozwalając złudzeniu prysnąć.

Minęły trzy lata, odkąd ostatnio ośmieliła się przebywać blisko syna tak długo. Letni dzień na plaży, promienny chłopczyk wyrwał się i popędził po piasku i kamykach prosto w jej ramiona, a radosne serce dudniło mu pod żebrami. Miękkie, puszyste włosy przykleiły mu się do głowy, pachniał solą, piaskiem i mydłem, a gdy całował ją raz po raz, czubkiem głowy obijał się o krawędź jej kości policzkowej. Był zakochany, kochał ją, ona zaś kochała jego tak mocno, że czasem się bała, tak mocno, że mogłaby go zjeść. Jej promienny, śmiały, piękny chłopiec miał już całe siedem lat. Oplótł się wokół jej szyi, aż skrzywiła się z bólu. Teraz pozostało tylko wspomnienie. Patrzyła, jak śpi, i pragnęła, żeby do niej wrócił. Żeby znowu był taki jak kiedyś. Zanim to wszystko się zaczęło.

Dzisiaj Jack wrzasnął raz w środku nocy. Przejmujący skowyt natychmiast wyrwał ją ze snu. Była zbyt zmęczona i zbyt przyzwyczajona, by porzucić ciepły azyl pod pierzyną, więc tylko czekała, czujna i spięta, na następny krzyk. Ale szybko wróciła cisza: uspokoił się. Przez pół godziny nasłuchiwała, rzucając się z boku na bok, bezskutecznie moszcząc się na poduszce, i patrzyła, jak powoli przesuwają się wskazówki budzika. Tim leżał odwrócony do niej plecami: był tylko znajomym zarysem, jego ciało podobne do odległego masywu górskiego. Kiedy rano się obudziła, spostrzegła, że on nadal śpi w tej samej pozycji, nieczuły na nic jak trup.

– Już ósma – powiedziała do męża. – Chciałeś dziś zrobić poranny obchód. Sprawdzić stan domów po nadejściu mrozu.

– Daj mi spać.

– Nic z tego. Pobudka! – Ściągnęła kołdrę z grzbietu Tima, wystawiając go na poranny chłód, a potem poszła po syna.

Chciała obudzić Jacka łagodnie, powoli. Długie ciemne włosy opadały na jego czoło w poplątanych niczym kępa wodorostów kosmykach, podkreślając bladość cery i delikatność rysów. Piękny chłopiec. Pochyliwszy się nad nim, Holly spróbowała odgarnąć mu grzywkę, lecz gdy tylko go dotknęła, uświadomiła sobie swój błąd.

Błyskawicznie niczym wąż jego ramię się poderwało. Pięść trafiła ją tuż pod lewym oczodołem; w miejscu, gdzie kość uderzyła o kość, przeszył ją ostry ból. Drugi cios ześliznął się z jej brody i wylądował na barku. Cofnęła się i ujrzała jego oczy: okrągłe ze strachu i gniewu.

– Nie dotykaj mnie! – zawołał. – Idź sobie, idź!

Rzucił się na nią całym ciałem, kręcąc ramionami młyńce, okładając ją pięściami i łokciami, aż odsunęła się jeszcze dalej, zbyt wstrząśnięta, by się bronić. Ogarnęła go wściekła dzikość: podrygiwał na materacu, wierzgając i machając rękami, jak gdyby nie znał swojej ofiary.

Holly wstała i zrobiła parę kroków w tył, szukając środka obrony, który byłby alternatywą wobec podniesienia ręki na syna.

– Przestań, Jack, przestań natychmiast! Co ty wyprawiasz?!

Jack znieruchomiał równie nagle, jak nagle ją zaatakował. Wciąż na czworakach, zadarł ku niej głowę. Wyraz jego twarzy się zmienił, gdy tylko ją rozpoznał. Skruszony niczym pies, schylił głowę i osunął się na materac.

– Co w ciebie wstąpiło?

Schował twarz w pościeli i się rozpłakał. Odkąd skończył siedem lat, źle znosił ludzki dotyk. Wzdragał się, gdy kładła mu ramię na barkach; tulony wyrywał się z uścisku; cofał rękę, gdy ktoś próbował uścisnąć mu dłoń, ale jeszcze nigdy wobec nikogo nie posunął się do bicia. Nawet gdy Tim opatulał go i niósł do samochodu, kiedy bezwzględnie trzeba było zabrać go z domu. Serce jej waliło, gdy starała się uspokoić oddech. Czuła, jak pod gorącymi rumieńcami obtłuczeń na twarzy i barku rozkwita pulsujący ból. Rozdarta między chęcią pocieszenia syna a pragnieniem ucieczki, nie mogła się ruszyć. Wpiła bose stopy w pleciony dywan, niecierpliwie czekając na rozejm.

– Nie dotykaj mnie – powtórzył. Tym razem głos miał spokojny, stłumiony przez kołdrę.

– Nie bój się – odparła. – Wcale nie zamierzam.

Koniuszkami palców dotknęła bolesnego miejsca na swojej twarzy. Czekała.

Wreszcie chłopiec usiadł w kucki i skrzyżował ręce na piersiach, mamrocząc coś do siebie, uspokajając rozedrgane ciało. Wzrok miał utkwiony w jakiś punkt za jej plecami. Przyglądała się mu i czekała cierpliwie, aż w jego mózgu wreszcie coś zaskoczy. W kąciku jego ust nadęła się bańka ze śliny. Naprężone mięśnie szyi rozplotły się niczym postronki.

Miała nadzieję, że przynajmniej podbił jej oko, że pozostawił ślad, który udowodni mężowi i lekarzom to, co powtarzała od miesięcy. Czasami prawie zupełnie tracił nad sobą panowanie, był dla niej zbyt dużym obciążeniem. Obojętna mina świadczyła o tym, że chłopiec nie przyjmuje jej obecności do wiadomości. Jego porcelanowa skóra się zaczerwieniła. Holly wpatrywała się w niego tak długo, aż na nią spojrzał.

– Co to miało znaczyć, młody człowieku?

– Przepraszam, przykro mi – powiedział.

– No, mam nadzieję.

Zmarszczył brwi, a w oczach stanęły mu łzy.

– Zrobiłeś mi krzywdę, Jack. Dlaczego mnie uderzyłeś?

Dzikość opuściła jego ciało i nagle znów stał się małym chłopcem niepewnym swojego zachowania. Przygarbił się, schylił głowę, dotykając brodą klatki piersiowej, i ukrył twarz za zasłoną włosów.

– Nie możesz tak się zachowywać, nie możesz bić mamusi.

– Przepraszam – powtórzył. – Myślałem, że po mnie przyszłaś.

– Bo przyszłam. Żeby cię obudzić.

– Nie, myślałem, że pod łóżkiem czai się potwór.

Przez twarz Holly przebiegł uśmiech. Chłopiec, tylko zagubiony mały chłopiec. Zacisnęła zęby i zgromiła go wzrokiem, ale za późno: dostrzegł jej skrywane rozbawienie. Odchrząknęła.

– Nie możesz ot tak bić ludzi, kochanie.

– Obiecuję, że nie będę.

Tyle niedotrzymanych obietnic, tyle zapewnień poprawy. Bolała ją głowa.

– Ubierz się. A jak będziesz gotowy, zejdź na śniadanie. Zobaczymy, jak możesz mi wynagrodzić swoje zachowanie.

– Przepraszam – powiedział po raz trzeci, ale zdążyła już odwrócić się do drzwi.

*

Jack Peter ubrał się prędko i wygładził kołdrę, tak jak go nauczono, a następnie na bosaka podkradł się do wylotu przewodu grzewczego najbliżej okna. Położył się na podłodze i przyłożył ucho do kratki – odkrycie, którego dokonał kiedyś przypadkiem, jak gdyby dom miał sekretne korytarze dla słów. Jeżeli dmuchawy akurat nie pracowały, mógł podsłuchiwać rozmowy w innych pokojach w zależności od tego, gdzie usiadł. W kuchni na parterze toczyła się rozmowa. Wyobrażał sobie, że siedzą pochyleni ku sobie we wnęce przy oknie, z dwoma kubkami parującej kawy.

– Jak grom z jasnego nieba? – spytał ojciec. – Zupełnie niesprowokowany?

– Jak niby miałabym go sprowokować? Ledwie go dotknęłam.

– Będziesz miała limo.

– To nie jest zabawne, Tim. Był jak dzikie zwierzę. Ma więcej siły, niż na to wygląda.

– Będziesz musiała bardziej uważać.

– Uważać? – Głos matki rozbrzmiał w przewodach grzewczych niczym brzęk gongu, był na tyle głośny, że słychać go było również przez otwarte drzwi. – Ja muszę bardziej uważać?

– Holly, ściany mają uszy.

– Nie obchodzi mnie, czy mnie słyszy, zresztą może powinien posłuchać. Tak samo jak ty. Trzeba coś z tym zrobić.

Ojciec zniżył głos, zmieniając ton. Jack Peter musiał się przysunąć bliżej kraty, żeby go usłyszeć.

– To był tylko jeden raz, Hol. Tylko raz. Pogadam z nim. Popracujemy nad tym, żeby nie bił, ale nie chcę go faszerować lekami. Nie chcę zwiększać ich dawek.

– Nie mógłbyś przynajmniej porozmawiać z lekarzem?

Uparcie odmawiał odpowiedzi. Milczeli. Pewnie dalej siedzieli przy stole, każde patrzyło w inną stronę, byle nie na to drugie: za okno, w gazetę, w obłoki pary nad kubkami. Jack Peter widział to już wcześniej nie raz.

Po pewnym czasie ojciec odezwał się spokojnym głosem:

– Nie powinnaś była dotykać go z zaskoczenia. Coś musiało go sprowokować, że zareagował tak… gwałtownie.

– Powiedział, że pod łóżkiem jest potwór. Ale potwór raczej jest w łóżku.

– Nie powinnaś była go dotykać.

– Mojego syna.

– Naszego syna. Po prostu się bał, a ty go sprowokowałaś. Podpaliłaś lont.

Jack Peter usłyszał, jak jedno z nich wstaje od stołu i przemierza kuchnię, ale nie docierały już do niego słowa matki, mimo że w jej stłumionym głosie wyraźnie pobrzmiewał gniew.

– Nie – odpowiedział ojciec. – Myślę, że to nie byłoby możliwe. Zły pomysł. Słuchaj, popracuję z nim intensywniej.

Tak szybko i cicho, jak umiał, Jack Peter czmychnął spod wylotu przewodu grzewczego i ustawił się na szczycie schodów, pilnując, by nie zdradzić swojej tajemnicy. Zdążył usłyszeć końcówkę odpowiedzi matki:

– …gdyby coś nam się stało, musielibyśmy coś takiego zorganizować.

– Proszę cię, Holly – powiedział ojciec. – Nie wyślę go tam. W takim ośrodku byłby nieszczęśliwy.

Wysłać go? Dokąd? Dokąd mieliby go wysłać?

– Tego akurat nie wiesz – stwierdziła matka. – Może byłby szczęśliwszy, może nauczyłby się bardziej panować nad…

– Nie zgodzę się na to! – wykrzyknął ojciec.

– …swoim zachowaniem. Wyszedłby z tej skorupy. Pokonałby lęki.

– Ale przecież to nasz syn. Nie mogę uwierzyć, że w ogóle sugerujesz coś takiego.

– A ja nie mogę pozwolić, żeby mnie bił, Tim. Żeby robił krzywdę mnie albo sobie. Nie chcę go nigdzie wysyłać, ale nie wiem już, co robić.

– Porozmawiam z nim – zapewnił ojciec ciszej. – Zabiorę go do Wilsona, lepiej ustawi mu leki.

Przedłużająca się cisza wypełniła pustkę, wznosząc się niczym morze, aż ogarnęła cały dom. Splótłszy ramiona za głową, Jack Peter czekał, aż minie, ale nie śmiał się ruszyć z miejsca. Nigdzie go nie wyślą, nie wyjdzie ze swojej skorupy, tylko zrobi coś, żeby przestali o tym myśleć, da im do zrozumienia, że wszystko powinno być tak, jak jest. Pokaże im. Wreszcie się przekonają.

W końcu ojciec odsunął krzesło i wstał. Teraz pewnie podszedł do niej, żeby się przytulić.

– I zajrzę pod łóżko – zażartował. – Upewnię się, że nie ma potworów.

Jack Peter zbiegł po schodach do kuchni. Uśmiechał się promiennie do matki, ale ta nie chciała na niego spojrzeć. Stała przy zlewie i zmywała naczynia: nie była jeszcze gotowa. Ubrana w strój do joggingu wyglądała raczej na gotową do ucieczki. Ojciec uśmiechnął się na powitanie i gestem dał chłopcu znak, by usiadł. Przy jego miejscu na stole stała miska płatków owsianych z okrągłym niczym jezioro w kraterze oczkiem syropu klonowego pośrodku.

– Tim – odezwała się wreszcie matka – niedługo wrócę z joggingu i wtedy będziesz mógł zrobić swój obchód. Po drodze do domu nie zapomnij zabrać Nicholasa. Po południu ma wpaść się pobawić z Jackiem.

Jack Peter wziął łyżkę i narysował na gęstej powierzchni kreskę. Syrop rozlał się niczym krew. Trzeba się zabrać do pracy, powiedział do siebie. Nie gdzieś daleko stąd, tylko tutaj. W środku.2.

Bladożółte słońce wisiało nisko na niebie. Wraz z nocnym wiatrem nadeszła zima, mróz nadał pustym ulicom i wyludnionym domkom wakacyjnym aurę osamotnienia. Tim uwielbiał zamierające grudniowe słońce i brak ludzi, więc zabrał się do swojego zadania z poczuciem radosnej swobody. Miał pod opieką tuzin posiadłości w wiosce i drugie tyle rozsianych wzdłuż wschodniego krańca półwyspu.

Kiedy zajrzał do trzech z czterech domów na dzisiejszej liście, nie natknął się na żywego ducha.

Letnia rezydencja Rothmanów była największa i najwspanialsza w wiosce − ustawiona frontem do półksiężyca plaży, usytuowana idealnie, tak by widok objął latarnię morską na północy oraz dziewicze piaski i skały od południa. Tim zaparkował jeepa na tyłach i przystanął na podjeździe, podziwiając, jak nowa willa pasuje do wspaniałych starych rezydencji w stylu wiktoriańskim, które tu i ówdzie pstrzą wybrzeże. Mimo że wybudowano ją niecałe dziesięć lat temu. Jego syn był starszy od tego domu. Przez siekący wiatr mróz przenikał pod marynarkę, więc Tim postawił na sztorc klapy i kołnierz, potruchtał do drzwi i wyłowił z kieszeni klucze.

W domu było zimniej niż na dworze. Podkręcił ogrzewanie na termostacie i włączył lampy, rozświetlając blady półmrok w środku dnia. Nowe i czyste szafki kuchenne z drewna brzozowego lśniły niczym miód nad gładkimi blatami ze skały łupkowej, nieskazitelnie czystą kuchenką i lodówką. Na ścianach w rzędzie wisiało kilka gustownych sztychów, a w jadalni krzesła stały dokładnie trzy cale od krawędzi stołu, czekając na biesiadników. Wyczulony na możliwość przeciągów, zaglądał do kolejnych pokoi, z roztargnieniem sprawdzając, czy okna są zamknięte, mimo iż wiedział, że są. Warstewka kurzu okrywała muszle i osobliwości starannie poukładane na blacie. Tim czubkiem palca narysował linię wzdłuż krawędzi mahoniowego kredensu. Oprawione w ramki zdjęcia Rothmanów były wszędzie: ojciec w białym fartuchu dentystycznym, dzierżący w garści ponuro wyglądające narzędzie, matka z tym samym wyćwiczonym uśmiechem na każdej fotce. Dwoje dzieci – chłopiec i dziewczynka – dorastających stopniowo, od etapu raczkujących szkrabów aż do nastolatków, o idealnym uzębieniu połyskującym w promieniach letniego słońca w Maine. Nawet pies był idealny, shiba inu królewski − niby ufryzowany lis. W pozłacanym lustrze Tim zobaczył, że buszuje wśród ich rzeczy niczym złodziej, i szybko się odwrócił.

Usiadł w fotelu doktora Rothmana i przyjrzał się perskiemu dywanowi pod swoimi stopami, zastanawiając się, czy naniósł do wnętrza piasek lub błoto. Pokój był urządzony prosto i ze smakiem. Pod jedną ze ścian stało pianino Steinwaya. Kolejny zestaw zdjęć pani Rothman odzianej w swój najlepszy kostium kąpielowy. Lustra i lampy w stylu Arts and Crafts. Sosnowe belki stropowe i ozdobne elementy stolarki pomalowane na biało. Meble, niepotrzebne graty w letnim domu, bardziej eleganckie i nowsze niż jego własne. Zamek wzniesiony trudem pracy nad niezliczonymi koronkami, mostkami, zębami.

Forsa. Sięgnął do przedniej kieszeni i wydobył dziesiątaka – ten sam wygnieciony banknot, który schował tam trzy dni wcześniej. Nie musiał zaglądać do portfela, żeby wiedzieć, że świeci pustkami. Pieniędzy wiecznie brakowało. Plan był taki, że wróci na uczelnię i zrobi dyplom, ale kiedy urodził się syn, a potem go zdiagnozowano, po wielu nocach długich dyskusji postanowili, że Tim odłoży swoje ambicje na bok, żeby zająć się dzieckiem. „Ja zarabiam więcej”, powiedziała żona. I miała rację − nawet jako początkująca prawniczka w małym miasteczku radziła sobie lepiej niż on. „Więc to nie ma sensu, żebym rezygnowała z pracy, kiedy wciąż jest mały. Co jest złego w byciu tatą na pełny etat? Zawsze możesz znaleźć jakąś fuchę sezonową albo w niepełnym wymiarze. Coś wymyślimy”.

Podjął pracę opiekuna nieruchomości w Coast Property Management, ale często się zastanawiał, czy Holly w skrytości ducha nie cieszy się z tego, że może uciec przed codzienną opieką nad chłopcem. Kiedy J.P. był młodszy, kiedy Holly była zajęta lub gdy nie mogli znaleźć nikogo do opieki nad małym, Tim zabierał go ze sobą do pracy. Ale odkąd u Jipa rozwinęła się fobia, tego rodzaju wycieczki stały się prawie niemożliwe. Tak samo jak mało prawdopodobny po tylu latach był powrót Tima na studia. Niektórzy studenci pierwszego roku mieli pewnie ojców w jego wieku.

Podeszwą buta potarł plamę na dywanie. Wiatr bił z łoskotem w szyby okienne za jego plecami, więc dźwignął się z fotela, zesztywniały i zmarznięty, i wspiął się po schodach, by sprawdzić przeciągi w pokojach na piętrze. W sypialni dentysty łoże typu king size przypominało tratwę pływającą po bezkresie oceanu. Na kapie była jedna zmarszczka − Tim wygładził ją dłonią, wyobrażając sobie doktora Rothmana i jego żonę, idealnych i opalonych, odpoczywających w letnie popołudnie, wyczerpanych relaksem. Wiatr świszczał w szparze między ścianami i Tim podążył za tym dźwiękiem, mijając pokój córki. Kątem oka dostrzegł ogromnego pluszowego misia, zapewne wygranego na jakimś nadmorskim jarmarku, usadzonego na krześle jak w baśni o Złotowłosej.

Drzwi na końcu korytarza były zamknięte. Gdy je otworzył, jego nozdrza natychmiast zaatakował dolatujący z pokoju chłopaka smród; zdawał się tkwić tam uwięziony od trzech miesięcy. Jakaś padlina. Na ścianach wisiały plakaty wszystkich gwiazd sportu w Bostonie: Red Sox i Patriots, Celtics i Bruins. W kącie stała para nart wodnych, a na półkach i komodzie znajdowały się starannie ułożone rzędy muszli i rozgwiazd, wysuszona skorupa jaj płaszczki, wyrzucony przez ocean kawałek drewna przypominający kształtem róg narwala. Na biurku leżał otwarty album. Kartki dokumentujące dni zwyczajnego lata. Kuter wielorybniczy w zatoce Boothbay, pieczenie małży na plaży, zbiór odbitek z dużego corocznego pokazu fajerwerków w Portland. I chłopak wraz z siostrą − w jasnym słońcu, wdrapujący się na skałki, płynący kajakiem po spokojnych wodach Atlantyku, pokazujący swoje trofea: parę rybek nie większych od płotki. Chłopak i jego siostra ciemniejący na brąz od lipca do września. Przewrócił ostatnią stronę i pomyślał o swoim synu.

Potwór pod łóżkiem.

Odchyliwszy brzeg kapy, Tim padł na kolana i zajrzał pod materac. W mroku przycupnęła para kąpielówek, podobna do wysuszonej ropuchy. Tim z trudem dosięgnął ich ręką, ale odruchowo cofnął dłoń, gdy tylko dotknął materiału sztywnego od soli i brudu. Kiedy w końcu wyciągnął tę skamielinę, na podłogę posypała się strużka piasku. W kieszeniach znalazł cztery muszle krabów pustelników cuchnące morzem. Po kolei poszturchał palcem drobne ciała, ale żadne się nie poruszyło. To dopiero potwory. Rothmanowie musieli nie zauważyć porzuconych kąpielówek, kiedy pakowali bagaże pod koniec lata, a że ekipa sprzątająca nie zajrzała pod łóżko, to akurat Tima zupełnie nie zaskoczyło − zwykle działała pospiesznie i niestarannie, często pozostawiając po sobie niespodzianki, z którymi później musiał sobie poradzić. Położył kąpielówki i zdechłe kraby obok albumu. Muszle zdawały się ciemniejsze na tle drewna.

Rano Holly bardzo się zdenerwowała, dała upust głębokiemu rozczarowaniu, które − pomimo trudów ostatnich dziesięciu lat − okazywała bardzo rzadko. Ślad na jej policzku przypominał siną śliwę. Nigdy nie wiedziała, jak sobie radzić z synkiem, jak podchodzić do niego z boku, dać mu przestrzeń, żeby mógł wrócić z dalekiej krainy, w której przebywał, do rzeczywistości. Na niego Jip podniósł rękę tylko raz. To było pierwszego dnia szkoły po wakacjach, kiedy o mało nie utonął, trzy lata temu: Tim był pewien, że syn nie chce przegapić okazji, żeby się spotkać z kolegami. Podstępem udało mu się wyciągnąć go z łóżka i nawet przebrnęli przez śniadanie, ale gdy zbliżał się czas do wyjścia, chłopak po prostu przestał się ruszać.

– Włóż skarpetki i buty – warknął Tim. – Spóźnimy się do szkoły.

Syn nie posłuchał, tylko wsunął bose stopy pod tyłek.

– Przecież chcesz tam pójść. Cholera jasna, Jip, pospiesz się i rób, co mówię! – Słyszał we własnym głosie narastający gniew, ale ani myślał go tłumić.

Chłopiec spuścił głowę i spojrzał na niego krnąbrnie spode łba. Odsunął się i wczepił w krzesło, przeplatając chude ramiona przez poręcze.

– Ostatnia szansa…

– Nie! – wrzasnął Jip.

Tim złapał go za ramię: chciał go siłą oderwać od krzesła, zmusić do włożenia skarpetek i butów, ale syn się wywinął i zaczął dziko wymachiwać piąstkami, waląc w ręce ojca jak w bęben. Spostrzegłszy swój błąd, Tim wycofał się poza zasięg jego ramion. Patrzył, jak chłopiec się szamocze, a potem pada ogarnięty gniewem − zupełnie inne stworzenie, wściekły pies, warczący i obnażający kły. Z początku jego zachowanie mocno Timem wstrząsnęło, ale pomyślał, że po prostu przeczeka ten atak i nie zdradzi swoich emocji. Tak jak przewidywał, po chwili syn się uspokoił.

Wtedy Tim stanął nad nim i powiedział:

– Nigdy nie wolno ci bić.

Chłopczykiem targnął spazm, trochę dłuższy niż drgnienie.

– Tak – odparł.

Od tej chwili Tim wiedział, że musi unikać nagłego i niespodziewanego dotyku, a to właśnie musiała uczynić Holly tego ranka. Zapomniała. Wystraszyła go. To już się nie powtórzy, Tim poczeka na odpowiedni moment i porozmawia z Jipem, tak że mu w pięty pójdzie. Naprawdę popamięta.

Rothmanowie nigdy nie będą musieli zastanawiać się nad wysłaniem swojego syna do ośrodka. Będzie wracał do tego pokoju co lato, aż stanie się mężczyzną i prawdopodobnie po pewnym czasie zacznie wracać tu ze swoim własnym synem, i ten chłopak też będzie normalny, i tak życie będzie się toczyć dalej dla tych szczęściarzy, beztroskich i dzianych. A Tim już zawsze będzie tu przychodził, pilnował drugiego domu kogoś innego, zamykał wszystkie okna na zimę, czuwał nad marzeniami właścicieli. Wytężył słuch, ale wiatr przestał wiać. Nic nie świszczało już w szparach. W przytłaczającej ciszy nagle odniósł niemiłe wrażenie, że jest sam jeden w obcym miejscu, a potem dom wydał z siebie westchnienie, jakby się nim znużył. Kiedy zdał sobie sprawę, że to tylko piec się wyłączył, zaśmiał się z siebie. Dojmująco świadomy własnego oddechu, poczuł się jak intruz. Odwrócił się do wyjścia, gdy nagle zatrzymał go dziwny cichy dźwięk. Coś skrobało, jakby paznokcie o kartkę papieru − odgłos ledwie słyszalny, ale wystarczył, by wzbudzić w Timie niepokój. Znowu ten dźwięk, staccato emanujące z wnętrza pokoju, jakby coś się tam poruszało. Wystraszony nadstawił uszu. Trzecia sekwencja cichych stuknięć dobiegła z okolic biurka. Tim usłyszał − i wreszcie zobaczył − parę krabów pustelników, które wychynęły z muszli. Szurały wielkimi szczypcami i stukały nogami, gdy wędrowały po drewnianej powierzchni.

– Co, do…

Wszystkie cztery maszerowały, każdy w inną stronę. Tim łapał je po kolei, a one czym prędzej chowały się w stożkowatych muszlach. Jak przeżyły w kieszeniach kąpielówek całe miesiące, było dla Tima tajemnicą, szybko jednak przestał się tym przejmować. Zniósł je na dół i wypuścił na trawniku za domem. Długo jeszcze patrzył, czy sobie pójdą, ale leżały nieruchomo jak zaklęte w kamień.

Słońce już dawno wspięło się na zimowy zenit i teraz powoli sunęło ku zachodowi w obwódce mgły jak za zaszronioną szybą. Mroźne popołudnie podkradało się coraz bliżej, a Tim był już spóźniony. Zostawił kraby na trawie, wsiadł do auta i ruszył dalej.

Kiedy zbliżał się do domu Wellerów, zobaczył ich syna. Nick czekał cierpliwie na ganku, zimny jak sopel. Gdy tylko Tim wjechał na podjazd, chłopiec podbiegł do jeepa, jakby był tu uwięziony od bardzo dawna i teraz jego wyrok wreszcie się skończył. Policzki miał zaczerwienione i suche, ale uśmiechnął się z trudnym do zniesienia entuzjazmem. Nick był takim dobrym przyjacielem dla Jipa. Takim dobrym chłopcem.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: