Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O miłości bez litości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

O miłości bez litości - ebook

Poznajcie samotną, dobiegającą czterdziestki lekarkę obdarzoną przez los dystansem do siebie i lekkim upodobaniem do alkoholu. W jej monotonne życie wkracza lokalny dziennikarz i wciąga ją do swojego śledztwa. Mężczyzna nie jest zbyt lotny w swym fachu, a w dodatku durzy się w lekarce. Tymczasem ona wciąż kocha się w pewnym himalaiście. Żeby było ciekawiej, nieźle namieszał tu Mick Jagger…

„O miłości bez litości” to czysta akcja – wartka, wciągająca i pełna zwrotów. Poza tym zabawne dialogi, dużo humoru i kilka neurotycznych postaci, które niezbyt dobrze radzą sobie w życiu.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-245-8384-3
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

1

Miasteczko spowijała śmierdząca, a może pachnąca dymem z kominów mgła, która osiadała na skórze jak bardzo drobny deszczyk. Chłód przenikał do szpiku kości. Mimo niesprzyjających warunków atmosferycznych i tego, że było już całkiem ciemno, deptak wciąż tętnił życiem. Po obu stronach ulicy znajdowały się czynne jeszcze o tej porze drewniane stragany, oferujące głównie misiowate czapki uszatki, skórzane kapcie i swetry z owczej wełny. Z otwartych jadłodajni stylizowanych na ludowo, wiejsko i jakby bawarsko – co było zdecydowanym ukłonem w stronę turystów z Niemiec – rozchodziły się zapachy gotowanej kapusty i wszelkiego rodzaju mięsiwa. Z głośników umieszczonych przy tych przybytkach dobiegała skoczna, głośna, niby-góralska muzyka.

Po miejscowości spacerowały rodzinki w narciarskim umundurowaniu, dla których spacer główną ulicą kurortu miał być miłym akcentem kończącym całodzienne szusowanie po stokach. I byłby, gdyby w końcu spadł śnieg. Ale nie spadł.

Deptakiem przechadzały się również panny w białych kozaczkach i jasnych, krótkich kurteczkach zdobionych sztucznymi, a może i (nie daj Boże!) prawdziwymi futerkami. Owym eleganckim młodym damom towarzyszyli mężczyźni mniej strojni, ale za to bogaci i skorzy do zabawy. Dla nich wieczór dopiero się zaczynał i bynajmniej nie stanowił zwieńczenia aktywnego dnia, bo nie dla piękna gór tu przyjechali.

Dla mnie ten wieczór też dopiero się zaczynał. Niestety, już zdążyłam pożałować, że dałam się namówić na coś, co miało być po prostu koleżeńskim wypadem na piwo.

– Co takiego, kochanie?! – krzyknął mi Adam prosto do ucha.

Często zdarzało mu się mówić zbyt głośno. Może już lekko ogłuchł, w końcu miał pięćdziesiątkę na karku.

– Ależ ja nic nie mówiłam! – odparłam, też z mocą, żeby usłyszał.

Przypuszczałam, że w ten idiotyczny sposób chciał po prostu przerwać panujące między nami milczenie. Cisza zapewne krępowała tego starego lisa, a mnie nie, bo się zamyśliłam.

– Honorata, nie musisz tak pędzić! – sapnął wreszcie i chwycił mnie dość mocno za ramię. – To nie mistrzostwa w chodziarstwie. – Zachichotał, dumny ze swojego żartu. – Idziesz wciąż o krok przede mną! Obraziłaś się czy co?

– Tak, bo próbujesz mnie łapać za rękę i powiedziałeś do mnie „kochanie” – odparłam. – A przecież umówiliśmy się...

– No właśnie, umówiliśmy się na wieczór, więc chyba się lubimy?

– Owszem, lubimy, ale nie pożądamy!

– Mów za siebie. – Wyszczerzył swoje wybielone zęby, trzeba przyznać ładne, ale chyba wstawione hurtem.

Na dobre rozdrażniły mnie jego zaloty, więc znów przyspieszyłam. Gdybym wiedziała, że tak się będzie zachowywał, na pewno nie dałabym się namówić na żadne wieczorne wyjście.

– No, dobrze, obiecuję, że będę już grzeczny, tylko nie pędź tak! – poprosił, z trudem łapiąc powietrze. – Ja niedawno przeszedłem ciężką operację!

Przystanęłam łaskawie, bo szkoda mi się go zrobiło, choć dobrze wiedziałam, co to za operacja. Ponaciągał sobie twarz u swojego przyjaciela w Polanicy. Jego skóra sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała pęknąć. Nie wiem, dlaczego to zrobił. Zrozumiałabym, gdyby pracował w telewizji lub w teatrze. Ale on, tak jak ja, leczył ludzi, a jego pacjentkom z astmą, rozedmą i rozstrzeniami oskrzeli na pewno było całkiem obojętne, czy bada je pan doktor ze zwisami czy też bez.

Zwolniłam więc kroku. Od razu zrobiło mi się chłodniej i już tylko marzyłam, żeby jak najszybciej wejść do jakiejś ciepłej knajpki i po prostu się napić. Ale Adam chciał jeszcze potańczyć, więc ciągnął mnie na dyskotekę, na co nie miałam ochoty, bo wydawało mi się, że ludziom w moim wieku już nie bardzo wypada. No, ale mój towarzysz był przecież kilkanaście lat starszy, a nie miał takich obiekcji... Mężczyźni naprawdę są bardzo pewni siebie.

Zatrzymaliśmy się w końcu przed oświetlonym na niebiesko budynkiem, dodatkowo ozdobionym masą mrugających choinkowych światełek. Wielki neon informował, że mieści się tu dyskoteka Piekielne Wrota. Gmach zdawał się cały pulsować, a efekt ten wzmacniała wydobywająca się z wnętrza rytmiczna muzyka. Przez otwarte na oścież rzeczone piekielne wrota zobaczyłam mroczny, również podświetlony na niebiesko korytarzyk.

Drzwi do tej pieczary broniło dwóch smutnych panów w czarnych kurtkach, którzy na widok banknotu w rękach Adama rozstąpili się, przepuszczając nas, oczywiście już bez banknotu.

Gdy znaleźliśmy się po ciemnej stronie mocy, jeden z mężczyzn zawołał za nami:

– Eee! Jeszcze pieczątka!

Przez chwilę stałam osłupiała, zastanawiając się, na co może być im potrzebna moja lekarska pieczątka. Zanim cokolwiek wymyśliłam, smutas złapał mnie za rękę i na przegubie przybił mi stempel, jak jakiejś, nie przymierzając, krowie. Drugi dryblas zrobił Adamowi to samo i dzięki temu mogliśmy dołączyć do stada hodowanego przez tych ponurych kowbojów.

Usłyszałam jeszcze, jak ochroniarze wymieniają między sobą uwagi o emerytach i eutanazji, ale miałam nadzieję, że nie nas one dotyczyły...

W środku od razu zauważyłam, że ubrałam się beznadziejnie. Na moim czarnym golfie w ultrafioletowym świetle lamp wszystkie niewidoczne w normalnych warunkach włoski, pyłki i okruszki zrobiły się fosforyzująco niebieskie i wyglądałam teraz, oględnie mówiąc, niezbyt estetycznie. Ale jakie to miało znaczenie, skoro byłam chyba o całe pokolenie starsza od innych bywalczyń, a stojący przy moim boku zliftingowany mężczyzna w żółtym krawacie nie dodawał mi pewności siebie.

– Coś nie tak? – zapytał, a raczej wykrzyczał, widząc moją minę.

Wyglądało na to, że Adam czuje się tutaj świetnie.

– Trochę tu nie pasujemy! – wydarłam się, przekrzykując muzykę. – Szczególnie ty! Nie mogłeś włożyć jakiejś bluzy z kapturem? Przecież przychodzisz tu czasami!

– Nie mam bluzy z kapturem! – odpowiedział z właściwą mężczyznom beztroską. – Za to mam ochotę się czegoś napić, a ty?

– Chodźmy stąd! – krzyknęłam.

– Co? Mojito?

– Chodźmy stąd! – powtórzyłam jeszcze głośniej.

– Ale dokąd? Zaraz wszystko zamykają, już prawie dziesiąta!

– Góralskie Jadło jest długo otwarte!

– Nie wiem, czy tam mają alkohol...

To był warunek sine qua non, więc zrezygnowana posłałam Adama po mojito. Gdy zniknął w roztańczonym tłumie, przepychając się w stronę baru, podjęłam desperacką próbę aklimatyzacji w tym piekielnym miejscu. Stanęłam na brzeżku parkietu i zaczęłam podrygiwać lekko w rytm muzyki. By jednak zwiększyć swój komfort psychiczny, musiałam zapalić sobie cienkiego papieroska, co zdarzało mi się rzadko i właściwie tylko przy alkoholu.

Wyginam się w aucie,

Wyginam się w aucie,

Auto też się wygina,

Ta-ka to mo-ja ma-szy-na,

Ta-ka to mo-ja ma-szy-na.

Wsłuchałam się w pieśń, której towarzyszył podkład muzyczny sugerujący, że ktoś rzeczywiście wyginał karoserię samochodu, a do tego traktował ją piłą mechaniczną.

Przestałam podrygiwać, bo zapatrzyłam się w wygolonego dziwnie młodzieńca, który ruszał głową w przód i w tył, w górę i w dół, jak zdenerwowana papużka falista. Rzeczywiście, wyginać to on się, skubany, umiał... Przypatrywałam mu się z podziwem i jednocześnie z niesmakiem.

Wkrótce wraz z Adamem przyszedł alkohol. Z zadowoleniem umoczyłam usta w drinku.

– Co to ma być? – Skrzywiłam się ze wstrętem.

Ciecz smakowała jak wódka z wodą i cukrem.

– Mojito, tak jak chciałaś. – Adaś wzruszył ramionami.

– Chyba żartujesz?!

– Oj – żachnął się – nie mieli mięty ani limonki – rzucił beztrosko i z lubieżnym błyskiem w oku taksował wzrokiem tańczące dziewczęta.

Dotarło do mnie, że tracę przy nim poczucie bezpieczeństwa. Wypiłam jednak tego drinka, żeby jeszcze bardziej się zaaklimatyzować i jeszcze bardziej zwiększyć swój komfort psychiczny.

Oczywiście w miarę opróżniania kolejnych szklanek wieczór i Adam stawali się coraz bardziej interesujący, jednak nie aż tak bardzo, by mogło z tego wyniknąć coś więcej. Bohatersko gasiłam umizgi kolegi, więc w końcu się poddał i w miłej atmosferze obgadywaliśmy sobie personel i pacjentów szpitala chorób płuc, w którym oboje pracowaliśmy.

W pewnym momencie musiałam jednak przerwać tę fascynującą pogawędkę, bo mój pęcherz dał o sobie znać.

Potrzebę czułam ogromną i naglącą, a tu jak na złość w damskiej ubikacji stała kilometrowa kolejka. Rozchichotana młodzież wylewała się aż na toaletowy korytarzyk. Czekałam na równych prawach z innymi, bo wcale nikt nie chciał mnie przepuścić z racji wieku. Miałam więc dwa wyjścia. Albo stać, gapiąc się we własne odbicie w lustrze i mając wątpliwą przyjemność porównywania się z moimi młodymi i uroczymi sąsiadkami z kolejki, albo zrobić to, co zwykle w takich przypadkach robiłam, czyli pójść do toalety męskiej, która nie cieszyła się takim powodzeniem jak damska, o czym świadczyła otaczająca ją aura ciszy, spokoju i kontemplacji.

Z dużą dozą pewności siebie, właściwą szczególnie alkoholikom i osobom pijanym, nacisnęłam klamkę drzwi oznaczonych rysuneczkiem sikającego na stojąco ludzika i wparowałam do środka. Zaraz też stamtąd wyparowałam, bo nie przewidziałam, że tuż obok wejścia umieszczono pisuar i że jakiś pan właśnie załatwia przy nim swą intymną potrzebę. Moje wtargnięcie wcale nie zbiło go z tropu. Przeciwnie, uśmiechnął się szeroko. Ale ja, zamiast wdać się z nim w miłą pogawędkę, bąknęłam tylko „przepraszam” i zamknęłam drzwi. Znów stanęłam posłusznie w kolejce, gapiąc się w lustro. Właśnie przyszły mi do głowy przyjemne myśli, o tym, że pomimo mojego golfu i wieku nie wyglądam tak najgorzej, gdy otworzyły się drzwi męskiej toalety i wyszedł tamten pan, którego podglądnęłam zupełnie niechcący. Był wysoki, ciemny, kudłaty i mógłby nawet uchodzić za atrakcyjnego, gdyby nie sporych rozmiarów brzuch rysujący się pod napiętą koszulką.

Na twarzy mężczyzny wciąż tkwił głupkowaty uśmiech. Co gorsza, ten uśmiech najwyraźniej był przeznaczony dla mnie. Facet po prostu bezczelnie się we mnie wgapiał.

– Co się pan tak uśmiecha? – warknęłam, bo mnie zdenerwował.

Chciał mnie zawstydzić czy co? Przecież nie miałam szesnastu lat, nie takie rzeczy widziałam.

– Bo jestem pijany! – odparł i jeszcze bardziej wyszczerzył zęby.

– Więc nie ma się z czego tak cieszyć – odburknęłam. – Jutro pan wytrzeźwieje i już nie będzie tak wesoło!

– Jak to nie? Dopóki piękne kobiety będą pchały się za mną nawet do toalety, będzie mi wesoło! – rzucił z zadowoleniem, myjąc ręce.

– Jeżeli próbuje mnie pan podrywać, to szkoda pańskiego czasu. – Zmierzyłam go groźnie wzrokiem.

– Podrywać? – Zaśmiał się ironicznie. – Chciałem panią pocieszyć! – rzucił i wyszedł, zanim zdążyłam ugodzić go jakąś celną ripostą.

Nagle zrobiło mi się bardzo smutno. Załatwiwszy więc potrzebę, z radością wróciłam do adorującego mnie Adama.

Wieczór zakończyliśmy w Góralskim Jadle, gdzie alkohol jednak sprzedawali. Postanowiliśmy wypić jeszcze po jednym piwie, które miało stanowić kropkę nad i tej nocy. Jak się wkrótce okazało, mogłam sobie to piwo darować...

Szklanka jasnego pełnego wypita po serii drinków kompletnie mnie rozbiła psychicznie i fizycznie. Do tego stopnia, że nim się spostrzegłam, Adam całował moją twarz i szyję. Na szczęście w porę się opamiętałam. Odkleiłam się od natrętnego kolegi, napotykając przy okazji znudzone spojrzenie kucharza-ładowacza, który w góralskim ubraniu i białej czapce na głowie stał nad parującymi pojemnikami z resztkami bigosu i fasolki po bretońsku. Złapałam torebkę i wybiegłam, zastanawiając się, czy kucharz widział, jak Adam pakuje mi rękę pod sweterek.

Mój towarzysz, zdziwiony, wybiegł za mną. Złapał mnie za ramię i namiętnie wyszeptał do ucha:

– Gdzie uciekasz, moja piękna?

– O rany, Adam, przestań, błagam cię! Jest mi niedobrze, spiłam się jak świnia – wyznałam, jak koła ratunkowego czepiając się drewnianej rzeźby przedstawiającej Liczyrzepę z talerzem kopytek.

Mroźne powietrze trochę mnie otrzeźwiło. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie z Adamem spode łba, wsłuchując się w piosenkę ryczącą z głośnika nad nami:

Posed Jasio wode nosić,

Hej, hej, hej, dziewcyno, hej!

Ale nie chcioł nosić Zosi,

Hej, hej, hej, dziewcyno, hej!

– Odprowadzę cię do domu – westchnął w końcu Adaś, obejmując mnie opiekuńczo ramieniem.

– Dobrze – zgodziłam się, wyswobadzając się od tej opiekuńczości. – Ale zapomnij o tym, co przed chwilą wyprawialiśmy. To nie byłam ja!

Nosić nie chcioł, hejze hej,

Chłopców woloł, bo był gej,

Chłopców woloł, bo był gej! Hej!

– Jeśli to nie byłaś ty, żałuj, że nie masz takiego temperamentu, oziębła istoto! – Zachichotał.

– Oziębła dla ciebie – warknęłam, głaszcząc Liczyrzepę, jakby tylko on mógł liczyć na moje specjalne względy.

– Zdecyduj się wreszcie, bo przed chwilą wydawało mi się, że jesteś chętna.

– Mylić się jest rzeczą ludzką – ucięłam.

– A spijać się do nieprzytomności – bardzo kobiecą. – Skrzywił się, widać zawiedziony, że taka zwierzyna jak ja wymknęła mu się z rąk.

– A wykorzystywać taką istotę – bardzo męską – odgryzłam się.

– A żebyś wiedziała! – Adam nadął się jak ropuch, dzięki czemu zrobił mu się drugi podbródek, chyba nie do końca zliftingowany.

– Widać w pewnym wieku inaczej się nie da. Wiesz co? Nie odprowadzaj mnie do domu. Pójdę sama.

– Jak sobie chcesz. – Spojrzał na zegarek. – Nie będę się narzucał. Jestem dżentelmenem. Dobrej nocy!

Noc nie była wcale dobra. Śniło mi się, że idę przez pustynię i konam z pragnienia. A potem znajduję butelkę lodowatej coli, ale nie mam otwieracza ani nawet widelca, ani zapalniczki, a tym bardziej framugi czy też czegokolwiek, czym mogłabym ją otworzyć.

A gdy się obudziłam, z ulgą stwierdziłam, że mam widelec, framugę, zapalniczkę, no i przede wszystkim otwieracz, ale ani krztyny butelki z zimną colą, ani nawet wody mineralnej. Jedyne, czym dysponowałam, to przegotowana woda w czajniku, ale niestety w kuchni. A ponieważ moje mieszkanie liczyło sobie niemal siedemdziesiąt metrów kwadratowych, nie miałam motywacji, by zajść aż do kuchni. Leżałam więc zwinięta w kłębek, z papierem ściernym w ustach, a może to był po prostu język. Zrezygnowana wpatrywałam się w angielskie zasłony w srebrno-fioletowe różyczki, zakupione okazyjnie na internetowej aukcji, skrzynkowe okna (oryginalne, poniemieckie, z wymienionymi okuciami i szybami oraz starannie odnowionymi białymi ramami), dębowe parapety z bardzo oryginalną kolekcją porcelanowych aniołków i kaktusa w glinianej, malowanej przeze mnie donicy. Kaktusa bardzo lubiłam, bo symbolizował mnie.

Owej grudniowej niedzieli leżałam samotnie w łóżku, oddając się niewesołym myślom o życiu, zamiast oddawać się jakiemuś wesołemu mężczyźnie. W dodatku owe myśli stawały się tym czarniejsze, im wyraźniej docierało do mnie, co zrobiłam wczorajszej nocy. Złamałam swoją zasadę, zakładającą, że nie będę wchodzić w zbyt bliskie relacje z mężczyznami, których nie traktuję poważnie i przyszłościowo (czyli w sumie z żadnymi, których spotykałam). Poza tym, jeśli już miałam łamać zasady, to nie dla Adama, którego co prawda bardzo lubiłam, ale który miał w szpitalu zasłużoną renomę podstarzałego playboya.

W końcu pragnienie zwyciężyło i zwlekłam się z łóżka, by napić się wody, nakarmić niewidzialnego kota, przyrządzić sobie bułkę z serem na głód, herbatę z cytryną na kaca i kawę na pobudzenie. Szkoda, że nie wiedziałam, jak pozbyć się kaca moralnego, który męczył jeszcze bardziej niż fizyczny...

2

Szpital, w którym pracowałam, mieścił się w dawnym sanatorium dla gruźlików. Wyglądał jak mały pałac i był poniemiecko uroczy, zwieńczony smukłymi wieżyczkami, otoczony rzeźbionymi balustradami balkoników i tarasów z widokiem na góry. Widocznie Niemcy, bardzo praktyczny naród, doszli do wniosku, że skoro gruźlik ma za zadanie tylko siedzieć na leżaku i odpoczywać (ewentualnie napisać w tym czasie jakąś powieść), to niech przynajmniej napatrzy się na piękno natury i architektury.

Niestety, urok tego secesyjnego budynku został sprofanowany przez leczących się w nim kaszlących, świszczących i odkrztuszających astmatyków tudzież innych „płucnych i oskrzelowych”. Chorzy stadami wylegali na te przepiękne balkoniki i w tajemnicy przed lekarzami chciwie zaciągali się papierosami, by potem jeszcze bardziej charczeć i kaszleć i bym miała wyrzuty sumienia, że zainicjowane przeze mnie zabiegi nie przynoszą żadnego rezultatu, jeśli chodzi o poprawę zdrowia. Przy tym wszyscy myśleli, że my lekarze o niczym nie wiemy, a bali się nas jak uczniowie nauczycieli, albo tak nam się tylko wydawało. Było to w pewnym sensie urocze – pacjenci przeżywali swoją drugą młodość, przy okazji leczenia popijając w pokojach nielegalnie alkohol, wchodząc w związki pozamałżeńskie i wymykając się wieczorami w celu poszukiwania przygód.

W każdym razie w tamten poniedziałek tuż przed rozpoczęciem pracy zapragnęłam zapalić małego papieroska, choć generalnie nie paliłam. Chciałam się trochę odstresować przed przewidywanym spotkaniem z Adamem tudzież pielęgniarkami, które z pewnością już wkrótce będą świetnie poinformowane z sobie tylko wiadomych źródeł o moich sobotnich wyczynach.

Dlatego chyłkiem wymknęłam się w miejsce najrzadziej wybierane na palarnię przez pacjentów – na tyły pałacyku, gdzie znajdował się mały ogródek.

Gdy wyszłam zza winkla w kurtce narzuconej na fartuch, natychmiast dostrzegłam, że nie dane mi będzie zażyć chwil samotności i melancholii. W kłębach dymu stały tam już trzy zmarznięte osoby, w których rozpoznałam jedną rozedmę i dwie astmy. Oczywiście na mój widok wszyscy pacjenci karnie pogasili papierosy, a teraz stali uśmiechnięci, zakłopotani i milczący w znikającej powoli siwej mgiełce dymu. Patrzyli w oczekiwaniu i z napięciem.

– Ma ktoś z państwa ogień? – zagadnęłam tylko po to, żeby coś powiedzieć, bo miałam zapalniczkę.

– Pani doktor pali? – z przyganą w głosie odezwała się rozedma.

– Właściwie nie. Tylko czasem do alkoholu. – Uśmiechnęłam się sympatycznie, ale od razu spostrzegłam po minach pacjentów, że palnęłam wyjątkowo głupio.

– To pewnie za fartuszkiem chowa pani piersióweczkę, co? – drążył pan z astmą.

Zgromiłam go wzrokiem.

– Palę również, gdy jestem zdenerwowana – tłumaczyłam się dalej, właściwie nie wiedzieć czemu.

Zaciągnęłam się w końcu papierosem, bo drugi pan z astmą kurtuazyjnie podał mi ognia.

– Proszę się nie obawiać, nie jestem pijana. – Znów się uśmiechnęłam, ale chyba nie do końca ich przekonałam.

Wymawiając się chłodem, chorzy zaczęli znikać jeden po drugim i nim skończyłam papierosa, zostałam sama jak palec. Nie miałam ochoty na kolejne wymuszone pogaduszki, zatem gdy dostrzegłam, że zza rogu wynurza się następna postać, zgasiłam papierosa i ruszyłam z miejsca. Wytężyłam wzrok, by zobaczyć, kto się ku mnie zbliża, ale ponieważ z daleka niezbyt dobrze widziałam, osłupiałam dopiero, gdy się mijaliśmy.

– Jak pan mnie tu znalazł? – oburzyłam się.

– Ja? – Wysoki, kudłaty mężczyzna, z rysującym się pod koszulką brzuchem, patrzył na mnie nie mniej osłupiały. – Ja pani wcale nie szukałem! My w ogóle się znamy? – Wpatrywał się we mnie intensywnie, zupełnie tak samo, jak w toalecie dyskoteki Piekielne Wrota, tyle że tym razem na trzeźwo i już bez uśmiechu.

Zrobiło mi się głupio. Znów zapomniałam, że dawno minęły czasy, gdy chłopcy włazili do mojego pokoju w akademiku po rynnie. A może w ogóle takich czasów nigdy nie było...

– Przepraszam, pomyliłam się, nie wzięłam okularów – odpowiedziałam szybko, lecz w tym momencie uśmiech rozjaśnił twarz mężczyzny.

– Ach! Już sobie panią przypomniałem! – Zachichotał.

– A miałam nadzieję, że sobie pan nie przypomni...

Zapadła chwila krępującego milczenia, bo właściwie cóż mieliśmy sobie do powiedzenia? Facet mógłby na przykład trochę mnie popodrywać, żeby połechtać moje nadgryzione zębem czasów ego. Ale wcale się do tego nie kwapił, więc wykorzystałam chwilę ciszy, by się pożegnać.

– Muszę już iść, przepraszam! – Pomachałam mu ręką i pobiegłam z gracją, na wszelki wypadek, gdyby jednak się za mną obejrzał.

Potem długo zastanawiałam się, co ten człowiek robił na tyłach naszego szpitala. Na pewno nie był pacjentem ani nikim z personelu. Żałowałam, że go o to nie spytałam. A może to złodziej? Ale co miałby tu kraść? Spirometry i telewizory na monety? Dziwny osobnik!

Nie znosiłam się spóźniać, więc biegłam korytarzem, przy akompaniamencie stukotu obcasów moich pięknych kozaczków. Uwielbiałam je, szukałam ich kilka sezonów, by wreszcie znaleźć – idealne, z brązowego zamszu, klasycznie proste, na wygodnym, ale wysokim obcasie.

– A czyje to takie piękne nóżki? – Usłyszałam za sobą znajomy głos i zastygłam, jak jaszczur czujący niebezpieczeństwo.

– Przepraszam, Adam, ale się spieszę – rzuciłam, nie odwracając głowy.

– Coś mi mówi, że już zawsze na mój widok będziesz się spieszyć! – krzyknął za mną.

Pewnie po to, by usłyszały go wszystkie pielęgniarki, wyciągnęły odpowiednie wnioski i miały o czym plotkować przez kolejne dwa dni.

Gdy mijałam izbę przyjęć, zza uchylonych drzwi usłyszałam przelotnie swoje nazwisko. Przystanęłam na chwilę i nadstawiłam ucha.

– Bardzo panią proszę, tylko nie do niej! – błagał jakiś damski głos. – Czy dałoby się do doktora Adama? On to i na chorobach się zna, i człowieka zrozumie, wysłucha! Traktuje nas jak ludzi, a ta Honorata Małkowska... No wie pani... To taka zimna, przepraszam za wyrażenie, szczwana suka...

Dzień, choć niedługi, bo zimowy, obfitował w wydarzenia. Dowiedziałam się, że jestem zimną szczwaną suką, odbyłam bezpretensjonalną i bardzo krótką pogawędkę z człowiekiem, którego poznałam w momencie, gdy trzymał własne przyrodzenie, odbyłam też nieco mniej bezpretensjonalną pogawędkę z Adamem, który wykorzystał chwilę, gdy jadłam mielonego z buraczkami w szpitalnej stołówce, i przysiadł przy moim stoliku, jak kot przy mysiej dziurce.

– Miau! – zaczął.

– Miau – odparłam, nie odrywając wzroku od kotleta, on natomiast nie odrywał wzroku ode mnie.

– Uważaj, bo pobrudzisz sobie włosy buraczkami. – Odgarnął mi rzeczone włosy znad talerza.

Dalej wcinałam kotleta.

– Obraziłaś się, że cię nie odprowadziłem do domu? – dociekał.

– Nie – zaprzeczyłam krótko.

– To dlaczego nie chcesz ze mną nawet rozmawiać? Co to znaczy?

– Próbuję dać ci do zrozumienia, że po niewielkich, hm... zawirowaniach wracamy na bezpieczne tory dobrego koleżeństwa – oświeciłam go w końcu, przełknąwszy mielonego.

– Dobrego koleżeństwa? – Roześmiał się perliście, ukazując biel swoich równiutkich zębów. – Chyba żartujesz. Traktujesz mnie jak wroga.

– Bo mnie przez cały czas molestujesz, miauczysz i w ogóle.

– Taką mam naturę – westchnął ciężko. – Dobrze, postaram się przełknąć z honorem tego harbuza.

– Cieszę się. – Wytarłam starannie usta serwetką, by nie dać mu powodu do wycierania mi palcem buraczków z okolic ust.

3

– Małkowska, słucham?

– Dobry wieczór, nazywam się Marceli Berger, jestem dziennikarzem „Wrocławskich Nowin” – odezwał się w słuchawce jakiś dojrzały męski głos.

– Miło mi. Chce się pan umówić na prywatną wizytę? Chwileczkę, sprawdzę, kiedy mam wolny termin. – Sięgnęłam po kalendarz. – W przyszłym tygodniu. Czwartek, szesnasta trzydzieści. Pasuje panu?

– Oj, to dosyć późno! – Głos mu posmutniał. – Ja muszę jak najszybciej! Wie pani, robię reportaż i czas mnie goni. Czy nie dałoby się na jutro?

– Proszę pana! – Zdenerwował mnie swoim tupetem. – Po pierwsze, przyjmuję tylko w czwartki, a dziś mamy poniedziałek. A po drugie, czy pan uważa, że dziennikarza przyjmę poza kolejnością? Dla mnie nie liczy się zawód, lecz pacjent, człowiek! A pan jest dla mnie człowiekiem jak każdy inny. Dziennikarze wyobrażają sobie nie wiadomo co! – Uniosłam się nie na żarty. – Chce pan może opisać mnie w tej swojej gazecie, że jestem wredna i impertynencka? I że lekarze biorą łapówki i są niekompetentni? I gdyby nie my, ludzie żyliby dwa razy dłużej, bo najwięcej zgonów powodują błędy lekarskie?

– Ależ nie zrozumieliśmy się. – Facet nie stracił rezonu i wciąż miał profesjonalnie miły głos. Teraz wydawało mi się, że mówi do mnie jak do dziecka lub osoby psychicznie chorej. – Pracuję nad pewnym reportażem i właśnie w związku z tym chciałbym się z panią spotkać. Na gruncie zupełnie prywatnym. No, z pani strony prywatnym, bo z mojej to już nie. – Zaśmiał się.

– Ale o czym pan chce ze mną rozmawiać? – dziwiłam się, choć teraz starałam się być miła.

Po pierwsze, dlatego, żeby zatrzeć pierwsze wrażenie osoby niezrównoważonej, jaką nie byłam, a na jaką mogłam przez przypadek wyjść, po drugie, bo to całkiem miłe uczucie, gdy wydzwaniają do ciebie dziennikarze. Nigdy mi się to jeszcze nie zdarzyło.

– Czego dotyczy ten reportaż? – zapytałam podejrzliwie.

– No... – Mężczyzna się zawahał. – Astmy. Właściwie jest o chorych na astmę – dodał pospiesznie.

– Dla „Wrocławskich Nowin”? Nie macie ciekawszych tematów?

– Jak widać nie – westchnął. – To co z naszym spotkaniem? O której pani kończy jutro pracę?

– Jutro mam dyżur, a pojutrze kończę o piętnastej.

– Czy to znaczy, że się pani zgadza?

Przyszło mi do głowy, że nie powinnam tak się od razu zgadzać. To mogło wyglądać, jakbym nie miała po pracy nic lepszego do roboty. Ale była to właściwie prawda, więc...

– No, tak... – odpowiedziałam z pewnym wahaniem.

– Jesteśmy zatem umówieni. Przyjadę po panią do szpitala! – Ucieszył się i rozłączył bez pożegnania.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: