Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy - ebook
Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy - ebook
Arlie Russell Hochschild, socjolożka z Berkley, spędziła pięć lat w Luizjanie, by zrozumieć o co chodzi Południowcom. Dlaczego sprzeciwiają się federalnej pomocy finansowej, skoro ich stan jest jej największym odbiorcą? Dlaczego sarkają na ekologów i Agencję Ochrony Środowiska, skoro przemysł naftowy truje ich ukochaną Luizjanę na potęgę, nie dając wiele w zamian, bo przy ropie pracuje tylko co dziesiąty mieszkaniec stanu? Wreszcie, w imię czego zagłosowali na Donalda Trumpa, człowieka, który równie dobrze mógłby mieszkać na innej planecie?
Oczywiście, jak każda podróż, i ta kończy się wewnętrzną przemianą. Hochschild jedzie na Południe wyposażona w bagaż stereotypów – spodziewa się, że w centrach handlowych zastanie półki pełne libertariańskich powieści Ayn Rand i wszechobecny rasizm. Jej reportaż pokazuje, że rzeczywistość komplikuje te tezy. W Luizjanie spotyka osoby o odrażających poglądach, ale też ciepłych i przyjaznych ludzi wierzących w boga, który już za momencik zabierze ich do nieba. Do swojego liberalnego Berkeley wraca z bagażem wiedzy, doświadczeń i zrozumienia dla Południa. Być może to początek czegoś nowego?
Mocne, ale też niepokojące spojrzenie na Tea Party. (…) Inteligenta i fascynująca książka
Jason DeParle, The New York Times Book Review
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65853-31-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
So How’s the Family? And Other Essays
The Outsourced Self: Intimate Life in Market Times
Global Woman: Nannies, Maids, and Sex Workers in the New Economy (współredakcja)
The Commercialization of Intimate Life: Notes from Home and Work (polski tytuł: Zarządzanie emocjami. Komercjalizacja ludzkich uczuć)
The Time Bind: When Work Becomes Home and Home Becomes Work
The Second Shift: Working Families and the Revolution at Home
The Unexpected Community: Portrait of an Old Age Subculture
Coleen the Question GirlWstęp
Gdy pięć lat temu rozpoczynałam ten projekt badawczy, zaczynała mnie niepokoić narastająca wrogość pomiędzy dwoma obozami, na które podzielił się nasz naród. Po lewej stronie sceny politycznej coraz powszechniejsze było odczucie, że Partia Republikańska i stacja Fox News chcą pozbawić rząd federalny znacznej części prerogatyw, ograniczyć pomoc dla najbiedniejszych, a także wzmocnić finansową i polityczną dominację i tak już niezwykle wpływowego jednego procenta najbogatszych. Zwolennicy prawicy uważali, że to właśnie rząd i elity w Waszyngtonie próbują zagarnąć całą władzę, wymyślając fikcyjne problemy, by mieć pretekst do zwiększania kontroli, i lekką ręką rozdając pieniądze wiernym wyborcom demokratów. Od tamtego momentu obie partie podzieliły się wewnętrznie, a na scenę przebojem wdarł się Donald Trump, gwałtownie podnosząc temperaturę życia politycznego. Sądziłam, że całkiem nieźle rozumiem procesy zachodzące po lewej stronie sceny, ale co właściwie działo się na prawicy?
Większość zadających sobie to pytanie szuka odpowiedzi w sferze polityki. Chociaż sama też mam przekonania, jako socjolożkę interesuje mnie przede wszystkim, jak sympatycy prawicy o d c z u w a j ą życie – inaczej mówiąc, ciekawią mnie emocje kryjące się za poglądami politycznymi. By je zrozumieć, musiałam wyobrazić sobie siebie na miejscu tych ludzi. W trakcie poznałam ich „głęboką historię”, narrację na poziomie uczuć.
O ile nigdy wcześniej nie zajmowałam się badaniem przekonań politycznych, o tyle metoda bliskiej obserwacji nie była dla mnie niczym nowym. W poprzedniej książce, The Second Shift, skupiłam się na zawsze aktualnym pytaniu, jak rodziny, w których oboje rodzice pracują, dzielą się opieką nad dziećmi i organizują czas na życie osobiste. Przesiadywałam na podłodze w kuchniach pracujących rodziców, aby zobaczyć, którego rodzica zawoła dziecko, które z partnerów odbierze telefon i kto komu jest za co wdzięczny. W poszukiwaniu przyjaznych rodzinie zakładów pracy kręciłam się po parkingach przed fabrykami i siedzibami korporacji w porze, gdy zmęczeni ludzie wychodzili z pracy i wracali do domów (The Time Bind). Analizowałam fantazje pracowników o wakacjach, na które pojechaliby, i o nauce gry na gitarze, którą by podjęli, „gdyby tylko mieli czas”. Przeprowadziłam wiele długich, wnikliwych wywiadów z filipińskimi nianiami (Global Woman); w małej wiosce w indyjskim stanie Gudźarat rozmawiałam z zawodowymi surogatkami, noszącymi w łonach biologiczne dzieci zachodnich klientów (The Outsourced Self). To wszystko przywiodło mnie do głębokiej wiary w sens płatnych urlopów rodzicielskich po porodzie i po adopcji, funkcjonujących we wszystkich zamożnych krajach uprzemysłowionych z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych. Zważywszy, że obecnie większość amerykańskich dzieci dorasta w rodzinach, gdzie wszyscy dorośli pracują, wprowadzenie płatnych urlopów rodzicielskich wydaje mi się znakomitym, humanitarnym i potrzebnym od dawna rozwiązaniem. Pomysł ten koliduje jednak z pewnym dość nowym zjawiskiem, a mianowicie gwałtowną niechęcią, jaką w zwolennikach prawicy budzi idea pomocy państwa dla pracujących rodziców. W istocie woleliby ograniczyć kompetencje władz federalnych niemal wyłącznie do sfery armii. Także inne ideały – skutecznej ochrony środowiska, przeciwdziałania globalnemu ociepleniu, likwidacji bezdomności – natrafiają na ten sam nieprzebyty mur. Zdałam sobie sprawę, że jeśli chcemy, by państwo zrobiło coś w tych sprawach, musimy zrozumieć ludzi, którzy postrzegają rząd bardziej jako źródło problemów niż rozwiązań. Dlatego postanowiłam wybrać się w podróż do matecznika amerykańskiej prawicy.
Już pod koniec lat 60. ja i mój mąż Adam, dostrzegając pęknięcie kulturowe w amerykańskim społeczeństwie, wprowadziliśmy się na miesiąc do apartamentu w ekskluzywnym osiedlu Kings Kauai Garden Apartments (gdzie mieszkańcy mogli odpoczywać na imitującym dżunglę patio przy wtórze odtwarzanych z taśmy odgłosów ptaków i dzikich zwierząt) w Santa Ana w Kalifornii. Chcieliśmy poznać członków John Birch Society, prekursora prawicowej Partii Herbacianej. Chodziliśmy na spotkania JBS i rozmawialiśmy z kim tylko się dało. Wielu naszych nowych znajomych dorastało w małych miasteczkach Midwestu i nie potrafiło się odnaleźć na anomicznych przedmieściach Kalifornii. Uczucia dezorientacji i niepokoju przekuli w przekonanie, że amerykańskiemu społeczeństwu zagraża przejęcie kontroli przez komunistów. Wystarczyło rozejrzeć się wokół, by zrozumieć, dlaczego czuli, że tracą kontrolę – w ciągu kilku poprzednich lat zniknęły całe gaje pomarańczowe, wycięte pod parkingi i centra handlowe w ramach dzikiej, nieplanowanej urbanizacji. My też czuliśmy, że coś przejmuje nad nami kontrolę, ale nie był to komunizm.
Niemal od zawsze identyfikuję się z obozem postępowym, ale w ostatnich latach zapragnęłam lepiej poznać zwolenników prawicy. Jaką drogą doszli do swoich przekonań? Czy moglibyśmy wypracować w niektórych kwestiach wspólne stanowisko? Te pytania zawiodły mnie na ponure przemysłowe obrzeża Lake Charles w stanie Luizjana, gdzie przez cały dzień jeździłam od fabryki do fabryki z Sharon Galicią, ciepłą, filigranową białą samotną matką, piękną blondynką sprzedającą ubezpieczenia medyczne. Ignorując ogłuszający jazgot pił tarczowych, rozmawiała z robotnikami, którzy słuchali jej z rękami założonymi na piersiach i odsuniętymi na czoło ochronnymi osłonami twarzy. Była urocza, wygadana i miała dar przekonywania. („A co, jeśli ulegniesz wypadkowi, nie będziesz miał z czego zapłacić rachunków i nie będziesz mógł czekać przez miesiąc na wypłatę odszkodowania? Nasza polisa uaktywnia się w ciągu dwudziestu czterech godzin”). Gdy sięgali po długopis, by podpisać papiery, Sharon paplała o polowaniach na jelenie, właściwej proporcji mięsa aligatora w boudin – pikantnej kiełbasce, przysmaku mieszkańców Luizjany – albo ostatnim meczu Tigers z Uniwersytetu Stanowego Luizjany.
Podczas jazdy samochodem Sharon opowiadała mi po kawałku historię swojego życia. Dowiedziałam się, że jej ojciec, małomówny robotnik fabryczny, rozwiódł się z jej wiecznie zafrasowaną matką, ożenił ponownie i zamieszkał w przyczepie, pół godziny jazdy od domu byłej żony, nie informując o tym córki ani syna. Kiedy się pożegnałyśmy, zostałam z głową pełną pytań. Co się przydarzyło jej ojcu? Jak rozwód rodziców wpłynął na Sharon jako na małą dziewczynkę, a później żonę i matkę? Jak wyglądało życie młodych mężczyzn, z którymi rozmawiała w fabrykach? Dlaczego ta bystra, myśląca, zdeterminowana młoda kobieta – której bardzo pomógłby urlop macierzyński – była zagorzałym członkiem Partii Herbacianej, sprzeciwiającej się wprowadzeniu tego świadczenia?
Przy rozstaniu oczywiście podziękowałam Sharon za to, że pozwoliła mi sobie towarzyszyć, a później jeszcze nie raz dziękowałam jej w myślach za zaufanie, jakim mnie obdarzyła. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałam, że zbliżenie między nami, które było możliwe dzięki jej otwartości, jest znacznie cenniejsze, niż pierwotnie sądziłam. Stworzyło rusztowanie dla mostu empatii. Po obu stronach podziału błędnie sądzimy, że empatia dla strony „przeciwnej” oznacza koniec trzeźwego rozumowania. W rzeczywistości dopiero po drugiej stronie mostu empatii możemy rozpocząć prawdziwie wartościową analizę.
W języku angielskim brakuje słów, którymi można opisać uczucie towarzyszące nam, gdy próbujemy zbliżyć się do osoby z innego świata i nasze zainteresowanie spotyka się z ż y c z l i w y m p r z y j ę c i e m. Rodzi się szczególnego rodzaju wzajemność. Cóż za wspaniały dar. Czujemy wdzięczność, podziw, uznanie; mogłabym użyć każdego z tych określeń i trudno mi między nimi wybrać. Myślę, że potrzebujemy jednak specjalnego słowa, któremu powinniśmy dać honorowe miejsce w naszym słowniku, by uzupełnić brakujący klawisz w kulturowym fortepianie anglojęzycznego świata. Polaryzacja społeczeństwa i coraz bardziej widoczny fakt, że się po prostu nawzajem nie znamy, sprawiają, że zbyt często poprzestajemy na niechęci i pogardzie.
Moje pierwsze doświadczenia z nawiązywaniem kontaktów z osobami z zupełnie innego świata sięgają czasów, gdy byłam córeczką dyplomaty. W dzieciństwie uważałam, że zaprzyjaźnianie się z mieszkańcami tych wszystkich krajów, do których zawiodła nas praca taty, jest moją misją. Rozmawianie z ludźmi, którzy mówili, ubierali się, chodzili, wyglądali i modlili się inaczej niż my, traktowałam jak powierzone mi zadanie. Czy mój ojciec rzeczywiście mnie o to prosił? Chyba nie. Dlaczego czułam, że muszę to robić? Nie wiedziałam. Zrozumiałam to dopiero po jakimś czasie. Co ciekawe, to samo uczucie wdzięczności za dopuszczenie mnie do swojego świata towarzyszyło mi kilkadziesiąt lat później, gdy jeździłam od fabryki do fabryki z Sharon i gdy rozmawiałam z wieloma innymi osobami, które poznałam w trakcie zbierania materiałów do tej książki. Czułam się, jakbym znów przebywała w obcym kraju, tyle że tym razem był to mój własny.