Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go
Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Obłomow - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 719 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Na uli­cy Gro­cho­wej, w jed­nym z wiel­kich do­mów, któ­re­go miesz­kań­ców star­czy­ło­by na całe po­wia­to­we mia­sto, le­żał ran­kiem w łóż­ku, w swym miesz­ka­niu, Ilia Il­jicz Ob­ło­mow.

Był to czło­wiek lat trzy­dzie­stu dwóch-trzech, śred­nie­go wzro­stu, o przy­jem­nej po­wierz­chow­no­ści i ciem­no­sza­rych oczach. Twarz jego nie zdra­dza­ła jed­nak żad­nej okre­ślo­nej my­śli, ry­som bra­ko­wa­ło sku­pie­nia. Myśl niby wol­ny ptak igra­ła na twa­rzy, mi­go­ta­ła w oczach, spo­czy­wa­ła na pół­otwar­tych war­gach, kry­ła się w zmarszcz­kach czo­ła, po­tem zni­ka­ła zu­peł­nie, a wów­czas całą twarz oświe­tlał spo­koj­ny pło­myk bez­tro­ski, z twa­rzy prze­no­si­ła się ta bez­tro­ska na całą po­stać, a na­wet na fał­dy szla­fro­ka.

Nie­kie­dy spoj­rze­nie le­żą­ce­go przy­ga­sa­ło i na­bie­ra­ło wy­ra­zu jak­by zmę­cze­nia czy też nudy; ale ani zmę­cze­nie, ani nuda nie mo­gły na­wet na chwi­lę spę­dzić z jego ob­li­cza ła­god­no­ści, prze­wa­ża­ją­ce­go i pod­sta­wo­we­go wy­ra­zu nie tyl­ko twa­rzy, ale i du­szy; du­sza zaś tak szcze­rze, tak przej­rzy­ście ja­śnia­ła w oczach, w uśmie­chu, w każ­dym ru­chu gło­wy, ręki… Po­wierz­chow­ny ob­ser­wa­tor, czło­wiek ozię­bły, rzu­ciw­szy na Ob­ło­mo­wa prze­lot­ne spoj­rze­nie rzekł­by: „Musi to być po­czci­wiec, na­tu­ra nie­skom­pli­ko­wa­na!” Czło­wiek zaś bar­dziej głę­bo­ki, bar­dziej wraż­li­wy, wpa­tru­jąc się dłu­go w jego twarz, od­szedł­by w przy­jem­nej za­du­mie, z uśmie­chem.

Cera Ilii Il­ji­cza nie była ani ru­mia­na, ani śnia­da, ani zde­cy­do­wa­nie bla­da, lecz bar­wy nie­okre­ślo­nej, a może wy­da­wa­ła się taką, po­nie­waż Ob­ło­mow zgnu­śniał ja­koś przed­wcze­śnie czy to z bra­ku ru­chu, czy po­wie­trza, a może z obu tych przy­czyn. W ogó­le zaś cia­ło jego wsku­tek mato – wego, zbyt bia­łe­go ko­lo­ru szyi, drob­nych pulch­nych rąk, wiot­kich ra­mion zda­wa­ło się znie­wie­ścia­łe.

Ru­chy jego, na­wet wów­czas gdy był czymś za­nie­po­ko­jo­ny, ha­mo­wa­ła ła­god­ność i nie po­zba­wio­ne wdzię­ku le­ni­stwo. Gdy z głę­bi du­szy wy­pły­wa­ła na twarz chmu­ra tro­ski, wzrok sta­wał się za­mglo­ny, na czo­le uka­zy­wa­ły się po­przecz­ne zmarszcz­ki, za­czy­na­ła się gra wąt­pli­wo­ści, smut­ku, lęku; nie­po­kój ten jed­nak rzad­ko przy­bie­rał kształt ja­kiejś okre­ślo­nej my­śli, a jesz­cze rza­dziej prze­ra­dzał się w za­miar. Cały nie­po­kój wy­ła­do­wy­wał się w wes­tchnie­niu, za­mie­rał w apa­tii lub sen­no­ści.

Jak­że pa­so­wał do­mo­wy ubiór Ob­ło­mo­wa do spo­koj­nych ry­sów jego twa­rzy, do jego wy­de­li­ka­co­ne­go cia­ła! Miał na so­bie szla­frok z per­skiej tka­ni­ny, praw­dzi­wy cha­łat wschod­ni, ni­czym nie przy­po­mi­na­ją­cy eu­ro­pej­skie­go, bez chwa­stów, bez ak­sa­mi­tu, bez wcię­cia w ta­lii, tak ob­szer­ny, że Ob­ło­mow mógł się nim owi­nąć dwu­krot­nie. Rę­ka­wy, we­dług nie­zmien­nej mody azja­tyc­kiej, roz­sze­rza­ły się co­raz bar­dziej od pal­ców ku ra­mio­nom. I cho­ciaż cha­łat ten stra­cił swą pier­wot­ną świe­żość, a jego daw­ny, na­tu­ral­ny po­łysk miej­sca­mi zo­stał za­stą­pio­ny przez inny, na­by­ty, za­cho­wał jed­nak ja­skra­wość wschod­nich barw i trwa­łość tka­ni­ny.

Szla­frok ten w oczach Ob­ło­mo­wa miał mnó­stwo nie­oce­nio­nych za­let; był mięk­ki, do­brze się ukła­dał, cia­ło nie czu­ło go na so­bie, pod­da­wał się naj­mniej­sze­mu ru­cho­wi jak po­słusz­ny nie­wol­nik.

W domu Ob­ło­mow cho­dził za­wsze bez kra­wa­ta i ka­mi­zel­ki, gdyż lu­bił być nie­skrę­po­wa­ny i swo­bod­ny. No­sił pan­to­fle dłu­gie, mięk­kie i sze­ro­kie; gdy spusz­czał nogi z po­sła­nia na pod­ło­gę, nie pa­trząc tra­fiał w nie od razu i nie­za­wod­nie.

Le­że­nie nie było dla Ilii Il­ji­cza ko­niecz­no­ścią jak dla cho­re­go lub dla czło­wie­ka, któ­ry chce spać. Nie było też czymś przy­pad­ko­wym jak dla ko­goś, kto się zmę­czył, ani roz­ko­szą jak dla próż­nia­ka. Był to jego stan nor­mal­ny. Kie­dy był w domu – a w domu prze­by­wał nie­mal sta­le – le­żał cią­gle, za­wsze w tym sa­mym po­ko­ju, gdzie go za­sta­li­śmy, po­ko­ju, któ­ry słu­żył mu jed­no­cze­śnie za sy­pial­nię, ga­bi­net i ba­wial­nię Ob­ło­mow miał jesz­cze trzy inne po­ko­je, lecz za­glą­dał tam rzad­ko, nie co­dzien­nie, i to tyl­ko z rana, gdy słu­żą­cy za­mia­tał ga­bi­net, cze­go nie ro­bi­ło się dzień w dzień. W po­ko­jach tych me­ble sta­ły w po­krow­cach, sto­ry były spusz­czo­ne.

Po­kój, w któ­rym le­żał Ilia Il­jicz, na pierw­szy rzut oka wy­da­wał się wspa­nia­le ume­blo­wa­ny. Stał tam kan­to­rek ma­ho­nio­wy, dwie ka­na­py obi­te je­dwa­biem, pięk­ne pa­ra­wa­ny ha­fto­wa­ne w pta­ki i owo­ce, ja­kie nig­dy nie ist­nia­ły w rze­czy­wi­sto­ści. Były tam je­dwab­ne ko­ta­ry, dy­wa­ny, kil­ka ob­ra­zów, brą­zy, por­ce­la­na i mnó­stwo pięk­nych dro­bia­zgów.

Lecz do­świad­czo­ne oko czło­wie­ka o do­brym sma­ku, ogar­nia­jąc jed­nym prze­lot­nym spoj­rze­niem wszyst­ko, co tu było, od­ga­dło­by z ła­two­ścią chęć za­cho­wa­nia tyl­ko de­co­rum nie­zbęd­nej przy­zwo­ito­ści – tak, aby zbyć. To było je­dy­ną tro­ską Ob­ło­mo­wa, gdy me­blo­wał swój ga­bi­net. Cięż­kie, nie­zgrab­ne krze­sła ma­ho­nio­we, chwiej­ne eta­żer­ki nie za­do­wo­li­ły­by prze­cież wy­twor­ne­go sma­ku. Opar­cie jed­nej z ka­nap osu­nę­ło się ku do­ło­wi, for­nir miej­sca­mi od­sta­wał.

Tak samo wy­glą­da­ły ob­ra­zy, wa­zo­ny i dro­bia­zgi.

Jed­nak­że sam go­spo­darz pa­trzył na ume­blo­wa­nie swe­go ga­bi­ne­tu wzro­kiem tak obo­jęt­nym i roz­tar­gnio­nym, jak by za­py­ty­wał: „Kto tu po­ścią­gał i po­usta­wiał to wszyst­ko?” Skut­kiem tak obo­jęt­ne­go sto­sun­ku Ob­ło­mo­wa do swej wła­sno­ści, a może i z po­wo­du bar­dziej jesz­cze obo­jęt­ne­go do tych spraw sto­sun­ku słu­żą­ce­go Za­cha­ra, wi­dok ga­bi­ne­tu, gdy się obej­rza­ło w nim wszyst­ko uważ­nie, po pro­stu zdu­mie­wał za­nie­dba­niem i nie­chluj­stwem.

Na ścia­nach, koło ob­ra­zów, zwi­sa­ła w kształ­cie fe­sto­nów na­sy­co­na ku­rzem pa­ję­czy­na. Zwier­cia­dła nie od­bi­ja­ły przed­mio­tów, lecz ze wzglę­du na kurz, któ­rym były po­kry­te, mo­gły ra­czej słu­żyć jako ta­bli­ce do za­pi­sy­wa­nia no­ta­tek. Na dy­wa­nach peł­no było plam. Na ka­na­pie le­żał za­po­mnia­ny ręcz­nik; na sto­le pra­wie za­wsze stał z rana nie sprząt­nię­ty po wczo­raj­szej ko­la­cji ta­lerz z ob­gry­zio­ną kost­ką i sol­nicz­ka, a do­oko­ła po­nie­wie­ra­ły się okru­chy chle­ba.

Gdy­by nie ten ta­lerz, nie faj­ka, wy­pa­lo­na przed chwi­lą i opar­ta o po­sła­nie lub le­żą­cy na nim sam go­spo­darz, moż­na by po­my­śleć, że nikt tu nie miesz­ka – tak wszyst­ko było za­ku­rzo­ne, wy­peł­złe i w ogó­le po­zba­wio­ne ży­wych śla­dów obec­no­ści czło­wie­ka. Co praw­da, na eta­żer­kach le­ża­ły dwie czy trzy otwar­te książ­ki i po­rzu­co­na ga­ze­ta, na biur­ku stał ka­ła­marz i pió­ra; lecz stro­ni­ce, na któ­rych otwar­te były książ­ki, po­kry­ły się ku­rzem i po­żół­kły; wi­docz­nie daw­no je tak rzu­co­no; ga­ze­ta była z ubie­głe­go roku, a gdy­by ktoś uma­czał pió­ro w ka­ła­ma­rzu, wy­le­cia­ła­by chy­ba tyl­ko z nie­go brzę­czą­ca, prze­ra­żo­na mu­cha.

Ilia Il­jicz obu­dził się wbrew przy­zwy­cza­je­niu bar­dzo wcze­śnie, oko­ło go­dzi­ny ósmej. Był czymś moc­no za­tro­ska­ny. Na twa­rzy jego wy­stę­po­wa­ły ko­lej­no ni to lęk, ni to zmar­twie­nie i żal. Wi­dać było, że gnę­bi­ła go wal­ka we­wnętrz­na, umysł zaś jesz­cze nie przy­szedł z po­mo­cą.

Cho­dzi­ło o to, że po­przed­nie­go dnia Ob­ło­mow otrzy­mał ze wsi od swe­go rząd­cy list o przy­krej tre­ści. Wia­do­mo, o ja­kich przy­kro­ściach może pi­sać rząd­ca: nie­uro­dzaj, zmniej­sze­nie do­cho­du, chło­pi za­le­ga­ją z czyn­szem itp. Cho­ciaż rząd­ca pi­sał do swe­go pana ta­kie same li­sty i w roku ze­szłym, i w za­prze­szłym, jed­nak ten ostat­ni list po­dzia­łał sil­nie jak każ­da nie­mi­ła nie­spo­dzian­ka.

Bo czy to ła­twa spra­wa? Trze­ba było po­my­śleć o spo­so­bach przed­się­wzię­cia ja­kichś kro­ków. Zresz­tą, na­le­ży od­dać spra­wie­dli­wość dba­ło­ści Ilii Il­ji­cza o wła­sne spra­wy. Już po pierw­szym nie­przy­jem­nym li­ście, otrzy­ma­nym od rząd­cy przed kil­ku laty, za­czął two­rzyć w my­śli plan roz­ma­itych zmian i ulep­szeń w sys­te­mie za­rzą­dza­nia ma­jąt­kiem.

Plan ten prze­wi­dy­wał wpro­wa­dze­nie pew­nych no­wych środ­ków na­tu­ry go­spo­dar­czej, po­li­cyj­nej i in­nych. Jed­nak nie był jesz­cze by­najm­niej ob­my­ślo­ny do koń­ca, przy­kre zaś li­sty rząd­cy po­wta­rza­ły się rok­rocz­nie, po­bu­dza­ły Ob­ło­mo­wa do dzia­łal­no­ści, a co za tym idzie, za­kłó­ca­ły mu spo­kój. Ob­ło­mow zda­wał so­bie spra­wę z ko­niecz­no­ści po­wzię­cia ja­kiejś sta­now­czej de­cy­zji, za­nim plan bę­dzie go­tów.

Gdy tyl­ko się obu­dził, za­mie­rzał na­tych­miast wstać, umyć się i po wy­pi­ciu her­ba­ty po­my­śleć po­waż­nie, to i owo roz­wa­żyć, za­pi­sać i w ogó­le za­jąć się całą spra­wą na­le­ży­cie.

Le­żał jed­nak jesz­cze z pół go­dzi­ny, drę­cząc się tym za­mia­rem, w koń­cu do­szedł do wnio­sku, że rów­nie do­brze zdą­ży to zro­bić po her­ba­cie, her­ba­tę zaś moż­na pić, jak zwy­kle, w łóż­ku, tym bar­dziej że nic nie prze­szka­dza my­śleć i na le­żą­co.

Tak też uczy­nił. Po her­ba­cie uniósł się już ze swe­go łoża i o mało co nie wstał; spo­glą­da­jąc na pan­to­fle za­czął na­wet opusz­czać z łóż­ka jed­ną nogę, lecz od razu ją cof­nął.

Ze­gar wy­bił wpół do dzie­sią­tej. Ilia Il­jicz drgnął.

– Cóż to ja, do­praw­dy? – rzekł na głos, nie­za­do­wo­lo­ny. – Wstyd po pro­stu: czas do ro­bo­ty. Tyl­ko so­bie tro­chę po­fol­go­wać, to za­raz…

– Za­char! – krzyk­nął.

W po­ko­ju, od­dzie­lo­nym od ga­bi­ne­tu Ilii Il­ji­cza tyl­ko nie­wiel­kim ko­ry­ta­rzem, dało się sły­szeć naj­przód jak­by war­cze­nie psa po­dwó­rzo­we­go, po­tem stu­kot ze­ska­ku­ją­cych z cze­goś nóg. To Za­char ze­sko­czył z przy­piec­ka, na któ­rym zwy­kle spę­dzał czas sie­dząc po­grą­żo­ny w drzem­ce.

Do po­ko­ju wszedł star­szy męż­czy­zna w sza­rym sur­du­cie z dziu­rą pod pa­chą, skąd wy­sta­wał ka­wa­łek ko­szu­li, w sza­rej ka­mi­zel­ce z mie­dzia­ny­mi gu­zi­ka­mi, o ły­sej jak ko­la­no gło­wie i o nie­zwy­kle sze­ro­kich i gę­stych, si­wie­ją­cych ru­da­wych fa­wo­ry­tach, z któ­rych każ­dy wy­star­czył­by na trzy bro­dy.

Za­char nie sta­rał się zmie­nić nie tyl­ko wy­glą­du, ja­kim ob­da­rzył go Pan Bóg, ale i ubio­ru, w któ­rym cho­dził na wsi. Ubra­nie ro­bio­no mu na wzór tego, któ­re przy­wiózł ze wsi. Sza­ry sur­dut i ka­mi­zel­kę lu­bił tak­że dla­te­go, że to na pół mun­du­ro­we ubra­nie przy­po­mi­na­ło nie­co li­be­rię, któ­rą no­sił on­giś, to­wa­rzy­sząc swym nie­ży­ją­cym dziś pań­stwu do cer­kwi lub z wi­zy­tą; w jego wspo­mnie­niu je­dy­nie li­be­ria re­pre­zen­to­wa­ła do­sto­jeń­stwo domu Ob­ło­mo­wów.

Nic wię­cej nie przy­po­mi­na­ło sta­re­mu sze­ro­kie­go i spo­koj­ne­go, pań­skie­go spo­so­bu ży­cia w wiej­skiej głu­szy. Sta­rzy pań­stwo po­mar­li, por­tre­ty ro­dzin­ne zo­sta­ły w domu i po­nie­wie­ra­ją się pew­nie gdzieś na stry­chu, le­gen­dy o daw­nym ży­ciu i chwa­le rodu za­ni­ka­ją i żyją tyl­ko w pa­mię­ci nie­licz­nych po­zo­sta­łych we wsi star­ców. Dla­te­go wła­śnie sza­ry sur­dut dro­gi był Za­cha­ro­wi; wi­dział w nim cień wspo­mnień daw­no mi­nio­nej wiel­ko­ści, jak wi­dział go rów­nież w nie­któ­rych ry­sach twa­rzy i w spo­so­bie by­cia pana, przy­po­mi­na­ją­cym jesz­cze ro­dzi­ców, w jego ka­pry­sach, na któ­re gde­rał gło­śno i po ci­chu, któ­re sza­no­wał jed­nak w głę­bi du­szy, jako prze­jaw pań­skiej woli i pań­skie­go pra­wa.

Bez tych ka­pry­sów nie czuł­by ja­koś pana nad sobą; gdy­by nie one, nic nie wskrze­sza­ło­by jego mło­do­ści, wsi, któ­rą obaj po­rzu­ci­li tak daw­no, i le­gend po­chy­lo­ne­go wie­kiem dwo­ru – je­dy­nej jego kro­ni­ki pro­wa­dzo­nej przez sta­rych słu­żą­cych, niań­ki, mam­ki i prze­ka­zy­wa­nej z po­ko­le­nia w po­ko­le­nie.

Dom Ob­ło­mo­wów był nie­gdyś bo­ga­ty i zna­ko­mi­ty w oko­li­cy, po­tem jed­nak, Bóg wie dla­cze­go, wciąż ubo­żał, pod­upa­dał i w koń­cu, nie wia­do­mo jak i kie­dy, za­gu­bił się wśród nie­sta­rych do­mów szla­chec­kich. Tyl­ko po­si­wia­li słu­dzy prze­cho­wy­wa­li tro­skli­wie i prze­ka­zy­wa­li so­bie ko­lej­no wier­ną pa­mięć prze­szło­ści, czcząc ją jak świę­tość.

Oto dla­cze­go Za­char tak lu­bił swój sza­ry sur­dut.

Być może dla­te­go też ce­nił swe bo­ko­bro­dy, że wi­dział w dzie­ciń­stwie wie­lu sta­rych słu­żą­cych no­szą­cych tę daw­ną ary­sto­kra­tycz­ną ozdo­bę.

Ilia Il­jicz, po­grą­żo­ny w za­du­mie, dłu­go nie do­strze­gał obec­no­ści Za­cha­ra. Za­char stał przed nim mil­cząc. W koń­cu kaszl­nął.

– Cze­go chcesz? – spy­tał Ilia Il­jicz.

– Prze­cie pan wo­łał?

– Wo­ła­łem? Po cóż to ja cię wo­ła­łem, nie pa­mię­tam! – od­po­wie­dział prze­cią­ga­jąc się. – Idź no tym­cza­sem do sie­bie, a ja so­bie przy­po­mnę.

Za­char wy­szedł, a Ilia Il­jicz wciąż le­żał i my­ślał o prze­klę­tym li­ście. Mi­nął chy­ba kwa­drans.

– No, do­syć tego le­że­nia! – po­wie­dział. – Trze­ba wstać… A zresz­tą, niech tam, prze­czy­tam jesz­cze raz uważ­nie list rząd­cy, a po­tem za­raz wsta­nę. Za­char!

Znów ten sam skok i tym ra­zem gło­śniej­szy po­mruk. Za­char wszedł, Ob­ło­mow zaś zno­wu po­grą­żył się w za­du­mie. Za­char po­stał ze dwie mi­nu­ty, pa­trząc na pana nie­przy­chyl­nym okiem, nie­co z uko­sa, i w koń­cu po­szedł ku drzwiom.

– Do­ką­dże idziesz? – spy­tał na­gle Ob­ło­mow.

– Pan nic nie mówi, po cóż więc stać tu po próż­ni­cy? – wy­chry­piał Za­char, jako że in­a­czej nie umiał, gdyż, jak twier­dził, utra­cił głos na po­lo­wa­niu z psa­mi, kie­dy jeź­dził ze star­szym pa­nem i kie­dy to ja­ko­by sil­ny po­wiew wia­tru wle­ciał mu do gar­dła.

Stał w pół­ob­ro­cie po­środ­ku po­ko­ju i wciąż pa­trzył z uko­sa na Ob­ło­mo­wa.

– A cóż to, nogi ci uschły, że nie mo­żesz po­stać tro­chę? Wi­dzisz, prze­cie, że mam kło­po­ty, więc po­cze­kaj! Jesz­cześ się tam mało wy­le­żał? Od­szu­kaj list, któ­ry wczo­raj otrzy­ma­łem od rząd­cy. Gdzieś go po­dział?

– Jaki list? Nie wi­dzia­łem żad­ne­go li­stu – po­wie­dział Za­char.

– Tyś go prze­cież ode­brał od pocz­ty­lio­na: brud­ny taki.

– Skąd­że mogę wie­dzieć, gdzie pan go po­ło­żył – mó­wił Za­char po­kle­pu­jąc dło­nią po pa­pie­rach i po róż­nych rze­czach le­żą­cych na sto­le.

– Ty nig­dy nic nie wiesz. Tam w ko­szu po­patrz! Może wpadł za ka­na­pę? A opar­cie ka­na­py do­tych­czas nie na­pra­wio­ne; tyl­ko za­wo­łać sto­la­rza i na­pra­wić. Prze­cież to ty zła­ma­łeś. O ni­czym nie po­my­ślisz!

– Ja nie zła­ma­łem – od­po­wie­dział Za­char. – Samo się zła­ma­ło, nie może prze­cie być wiecz­nie; musi się kie­dyś zła­mać.

Ilia Il­jicz nie uwa­żał za sto­sow­ne do­wo­dzić cze­goś prze­ciw­ne­go.

– Zna­la­złeś czy nie? – spy­tał tyl­ko.

– Tu są ja­kieś li­sty.

– To nie te.

– No, to nie ma wię­cej – mó­wił Za­char.

– No, do­brze, idź już! – rzekł znie­cier­pli­wio­ny Ilia Il­jicz. – Wsta­nę, to sam znaj­dę.

Za­char po­szedł do sie­bie, le­d­wie jed­nak wsparł się obu­rącz o przy­pie­cek, by wsko­czyć na swe le­go­wi­sko, zno­wu dało się sły­szeć spiesz­ne wo­ła­nie:

– Za­char! Za­char!

– Ach, mój Boże! – gde­rał Za­char idąc znów do ga­bi­ne­tu. – Cóż to za mor­dę­ga! Żeby już śmierć przy­szła prę­dzej!

– Cze­go pan chce? – rzekł trzy­ma­jąc się jed­ną ręką drzwi ga­bi­ne­tu i na znak nie­ła­ski pa­trząc na Ob­ło­mo­wa do tego stop­nia z uko­sa, że mógł wi­dzieć swe­go pana tyl­ko po­ło­wą oka, pan zaś wi­dział za­le­d­wie je­den ogrom­ny fa­wo­ryt, z któ­re­go, tyl­ko pa­trzeć, a wy­fru­ną dwa lub trzy pta­ki.

– Chust­kę do nosa, prę­dzej! Sam byś się mógł do­my­ślić: nie wi­dzisz? – za­uwa­żył su­ro­wo Ilia Il­jicz.

Za­char nie oka­zał żad­ne­go szcze­gól­niej­sze­go nie­za­do­wo­le­nia ani zdzi­wie­nia sły­sząc ten roz­kaz i wy­rzut pana. Uwa­żał za­pew­ne, że i jed­no, i dru­gie było zu­peł­nie na­tu­ral­ne.

– A któż ją wie, gdzie ta chust­ka? – gde­rał ob­cho­dząc po­kój i ob­ma­cu­jąc każ­de krze­sło, choć i tak moż­na było wi­dzieć, że nic nie leży na krze­słach.

– Wszyst­ko pan gubi! – za­uwa­żył otwie­ra­jąc drzwi do ba­wial­ni, by po­pa­trzeć, czy tam jej nie ma.

– Do­kąd? Tu szu­kaj! Już od trzech dni tam nie by­łem. I prę­dzej tro­chę! – mó­wił Ilia Il­jicz.

– Gdzie chust­ka? Nie ma chust­ki! – mó­wił Za­char roz­kła­da­jąc ręce i roz­glą­da­jąc się po wszyst­kich ką­tach. – Tam jest prze­cie – za­chry­piał na­gle ze zło­ścią – pod pa­nem! O, tu ko­niec wy­sta­je. Sam pan leży na niej, a woła o chust­kę!

I Za­char, nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, za­bie­rał się do wyj­ścia. Ob­ło­mow po­czuł się tro­chę za­że­no­wa­ny skut­kiem wła­sne­go ga­pio­stwa. Szyb­ko jed­nak zna­lazł inny po­wód, żeby Za­cha­ra uczy­nić wi­no­waj­cą.

– Czy­sto tu u cie­bie wszę­dzie, nie ma co; ile ku­rzu, bru­du, Boże dro­gi! Po­patrz no, tam, tam, po ką­tach – nic nie ro­bisz!

– Je­śli już ja nic nie ro­bię… – prze­mó­wił Za­char ob­ra­żo­nym gło­sem. – Sta­ram się, ży­cia nie szczę­dzę! I ku­rze wy­cie­ram, i za­mia­tam pra­wie co dzień…

Wska­zał na śro­dek pod­ło­gi i na stół, przy któ­rym Ob­ło­mow ja­dał obiad.

– Tu prze­cie – mó­wił – wszę­dzie za­mie­cio­ne, sprząt­nię­te, jak na we­se­le… Cze­góż jesz­cze trze­ba?

– A to co? – prze­rwał Ilia Il­jicz wska­zu­jąc na ścia­ny i su­fit. – A to? A to?

Po­ka­zał Za­cha­ro­wi po­rzu­co­ny od wczo­raj ręcz­nik i za­po­mnia­ny na sto­le ta­lerz z krom­ką chle­ba.

– No, to mogę sprząt­nąć – rzekł Za­char bio­rąc ła­ska­wie ta­lerz.

– Tyl­ko to! A kurz na ścia­nach, a pa­ję­czy­na?… – mó­wił Ob­ło­mow wska­zu­jąc na ścia­ny.

– To sprzą­ta­ni przed Wiel­ka­no­cą: wte­dy czysz­czę iko­ny i zdej­mu­ję pa­ję­czy­nę.

– A od­ku­rzyć książ­ki i ob­ra­zy?

– Książ­ki i ob­ra­zy przed Bo­żym Na­ro­dze­niem: przej­rzy­my wów­czas z Ani­sją wszyst­kie sza­fy. A te­raz jak­że tu za­cząć sprzą­tać? Pan wciąż sie­dzi w domu.

– Cho­dzę cza­sem do te­atru czy z wi­zy­tą: mógł­byś wte­dy…

– Ja­kie to sprzą­ta­nie po nocy!

Ob­ło­mow spoj­rzał na nie­go z wy­rzu­tem, po­ki­wał gło­wą i wes­tchnął. Za­char zaś spoj­rzał obo­jęt­nie przez okno i wes­tchnął rów­nież. Pan, zda­je się, my­ślał: „No, bra­cie, z cie­bie jesz­cze więk­szy Ob­ło­mow niż ze mnie”. A Za­char, kto wie, czy nie po­my­ślał: „Łżesz! po­tra­fisz tyl­ko ga­dać nie­zro­zu­mia­łe i ża­ło­śli­we sło­wa, ale kurz i pa­ję­czy­na nic cię nie ob­cho­dzą.”

– Czy ty ro­zu­miesz – rzekł Ilia Il­jicz – że z ku­rzu lę­gną się mole? Cza­sem na­wet wi­dzę plu­skwę na ścia­nie!

– U mnie są na­wet pchły! – ode­zwał się obo­jęt­nie Za­char.

– I to ma być po­rzą­dek? Prze­cież to obrzy­dli­we! – za­uwa­żył Ob­ło­mow.

Za­char uśmiech­nął się całą twa­rzą, tak że uśmiech ten ogar­nął na­wet brwi i bo­ko­bro­dy, któ­re skut­kiem tego roz­su­nę­ły się na boki, a przez całą twarz aż do czo­ła prze­pły­nę­ła czer­wień.

– Có­żem ja wi­nien, że na świe­cie są plu­skwy? – po­wie­dział na­iw­nie zdzi­wio­ny. – Czy ja je wy­my­śli­łem?

– To z bru­du – prze­rwał Ob­ło­mow. – Co ty wciąż krę­cisz?

– Brud też nie ja wy­my­śli­łem.

– U cie­bie tam my­szy har­cu­ją po nocy – nie­raz sły­szę.

– I my­szy nie ja wy­my­śli­łem. Ta­kie­go stwo­rze­nia, jak my­szy, koty czy plu­skwy, wszę­dzie dość.

– A dla­cze­go gdzie in­dziej nie ma moli ani plu­skiew? Na twa­rzy Za­cha­ra od­ma­lo­wa­ło się nie­do­wie­rza­nie albo ra­czej spo­koj­na pew­ność, że to jest nie­moż­li­we.

– Mam do­syć ro­bo­ty – rzekł z upo­rem – każ­dej plu­skwy nie upil­nu­ję prze­cie, w szpar­kę za nią nie wle­zę.

A wy­da­je się, że my­ślał: „I ja­kież to spa­nie bez plu­skiew?”

– Za­mia­taj, wy­gar­niaj śmie­ci z ką­tów, to nie bę­dzie tego wszyst­kie­go – po­uczał Ob­ło­mow.

– Dziś się sprząt­nie, a ju­tro bę­dzie to samo – mó­wił Za­char.

– Nie bę­dzie – prze­rwał pan – nie po­win­no być.

– Bę­dzie – już ja wiem – po­wta­rzał słu­ga. – To wte­dy zno­wu wy­mieć.

– Jak­że tak? Co dzień prze­pa­try­wać wszyst­kie kąty? – spy­tał Za­char. – A cóż to za ży­cie? Le­piej niech mnie już Pan Bóg za­bie­rze z tego świa­ta!

– Dla­cze­go u in­nych jest czy­sto? – od­parł Ob­ło­mow. – Zo­bacz na­prze­ciw­ko, u stro­icie­la: aż miło spoj­rzeć, a rap­tem mają jed­ną dziew­czy­nę…

– A skąd­że Niem­cy we­zmą bru­du – za­opo­no­wał na­gle Za­char. – Niech pan tyl­ko spoj­rzy, jak oni żyją! Cała ro­dzi­na przez cały ty­dzień jed­ną ko­stecz­kę ogry­za. Sur­dut z ojca prze­cho­dzi na syna, a z syna znów na ojca. Żona i cór­ki – su­kien­czy­ny kró­ciut­kie; nogi tyl­ko wciąż pod sie­bie pod­kur­cza­ją jak gęsi… Skąd­że się u nich brud weź­mie? U nich nie tak jak u nas, żeby w sza­fach le­ża­ła ca­ły­mi la­ta­mi kupa sta­rych, zno­szo­nych ubrań albo żeby przez zimę uzbie­rał się peł­ny kąt skó­rek od chle­ba… U nich na­wet taka skór­ka nie pój­dzie na mar­ne. Su­cha­rów na­ro­bią i wy­pi­ją z pi­wem.

Za­char aż splu­nął przez zęby, re­zo­nu­jąc o ta­kim skąp­stwie.

– Dość tego ga­da­nia! – od­parł Ilia Il­jicz. – Sprzą­taj po­rząd­niej.

– Cza­sa­mi to bym na­wet sprząt­nął, ale pan prze­cie sam nie daje – po­wie­dział Za­char.

– Ten znów swo­je! Za­wsze mu prze­szka­dzam.

– Prze­cie, że pan; wciąż pan w domu sie­dzi: jak­że za­cznę sprzą­tać przy panu? Niech pan wyj­dzie na cały dzień, to wte­dy sprząt­nę.

– Tak­że wy­my­ślił, wyjść! Idź no le­piej do sie­bie.

– Bo i praw­da! – na­sta­wał Za­char. – Nie­chby pan choć dzi­siaj wy­szedł, sprząt­nę­li­by­śmy wszyst­ko z Ani­sją. I to we dwo­je nie damy rady; trze­ba by jesz­cze baby na­jąć, wy­szo­ro­wać wszyst­ko.

– E! Tak­że wy­my­sły, baby! Wy­noś się – mó­wił Ilia Il­jicz.

Był już nie­rad, że wy­cią­gnął Za­cha­ra na tę roz­mo­wę. Za­po­mi­nał wciąż, że wy­star­czy tyl­ko do­tknąć tego draż­li­we­go te­ma­tu, a czło­wiek nie da so­bie rady z kło­po­ta­mi.

Ob­ło­mow chciał­by na­wet, żeby było czy­sto, ale pra­gnął­by, żeby się to zro­bi­ło ja­koś nie­po­strze­że­nie, samo przez się; Za­char zaś za­wsze wsz­czy­nał spór, gdy żą­da­no od nie­go ście­ra­nia ku­rzu, my­cia pod­łóg itp. Za­czy­nał wte­dy do­wo­dzić ko­niecz­no­ści wiel­kie­go za­mie­sza­nia w domu, wie­dząc do­sko­na­le, że sama myśl o tym na­peł­nia­ła pana prze­ra­że­niem.

Za­char wy­szedł, Ob­ło­mow zaś po­grą­żył się w roz­my­śla­niach. Po kil­ku mi­nu­tach wy­bi­ło jesz­cze pół go­dzi­ny.

– Cóż to? – rzekł nie­mal z prze­ra­że­niem Ilia Il­jicz. – Nie­dłu­go je­de­na­sta, a ja jesz­cze nie wsta­łem, nie my­łem się do­tąd. Za­char, Za­char!

– Och, mój Boże! Co? – dało się sły­szeć z przed­po­ko­ju, po czym na­stą­pił zna­ny skok.

– Do my­cia przy­go­to­wa­ne? – za­py­tał Ob­ło­mow.

– Daw­no przy­go­to­wa­ne! – po­wie­dział Za­char. – Dla­cze­go pan nie wsta­je?

– Cze­góż nie po­wiesz, że przy­go­to­wa­ne. Wstał­bym prze­cież już daw­no. Idź­że, pój­dę za­raz za tobą. Mam coś do ro­bo­ty, sią­dę do pi­sa­nia.

Za­char wy­szedł, po chwi­li jed­nak wró­cił z za­pi­sa­nym, za­tłusz­czo­nym ze­szy­tem i ka­wał­ka­mi pa­pie­ru w ręku.

– A to, je­że­li pan bę­dzie pi­sał, niech pan przy oka­zji ra­czy też spraw­dzić ra­chun­ki; trze­ba za­pła­cić pie­nią­dze.

– Co za ra­chun­ki? Co za pie­nią­dze? – spy­tał z nie­za­do­wo­le­niem Ilia Il­jicz.

– Od rzeź­ni­ka, od zie­le­nia­rza, od pracz­ki, od pie­ka­rza: wszy­scy pro­szą o pie­nią­dze.

– Wciąż tyl­ko trosz­czyć się o pie­nią­dze! – gde­rał Ilia Il­jicz. – A ty dla­cze­go nie da­jesz ra­chun­ków po tro­chu, tyl­ko wszyst­kie od razu?

– Pan prze­cie za­wsze mnie wy­ga­niał: ju­tro i ju­tro…

– A te­raz nie moż­na by do ju­tra?

– Nie! Za­nad­to się do­po­mi­na­ją, nie dają już na borg. Dzi­siaj pierw­szy.

– Ach! – rzekł za­tro­ska­ny Ob­ło­mow. – Nowy kło­pot! No, cze­go sto­isz? Po­łóż na sto­le. Za­raz wsta­nę, umy­ję się i przej­rzę ra­chun­ki – po­wie­dział Ilia Il­jicz. – Więc do my­cia przy­go­to­wa­ne?

– Przy­go­to­wa­ne! – rzekł Za­char.

– No, więc…

Ob­ło­mow stę­ka­jąc za­czął pod­no­sić się z po­sła­nia, żeby wstać.

– Za­po­mnia­łem panu po­wie­dzieć – za­czął Za­char. – Nie­daw­no, jak pan jesz­cze spał, ad­mi­ni­stra­tor przy­słał stró­ża: mówi, że ko­niecz­nie mu­si­my się prze­pro­wa­dzić… miesz­ka­nie po­trzeb­ne.

– Więc cóż ta­kie­go? Sko­ro po­trzeb­ne, to, na­tu­ral­nie, prze­nie­sie­my się. Cze­go mi do­ku­czasz? Już trze­ci raz o tym mó­wisz.

– Mnie też do­ku­cza­ją.

– Po­wiedz, że się wy­pro­wa­dzi­my.

– Ad­mi­ni­stra­tor mówi: już od mie­sią­ca, mówi, obie­ca­li­ście, a wciąż się nie wy­pro­wa­dza­cie, damy znać, mówi, na po­li­cję.

– Niech daje znać! – po­wie­dział sta­now­czo Ob­ło­mow. – Sami się prze­cież wy­pro­wa­dzi­my, jak tyl­ko bę­dzie cie­plej, za ja­kie trzy ty­go­dnie.

– Gdzie za trzy ty­go­dnie! Ad­mi­ni­stra­tor mówi, że za dwa ty­go­dnie przyj­dą ro­bot­ni­cy: będą wszyst­ko roz­wa­lać… „Wy­pro­wa­dzaj­cie się, mówi, ju­tro albo po­ju­trze…”

– Eee! Tego już za wie­le! Jesz­cze cze­go? Może za­raz? Nie waż mi się na­wet wspo­mi­nać o miesz­ka­niu. Raz ci już za­bro­ni­łem, a ty znów, za­pa­mię­taj so­bie!

– Więc cóż mam ro­bić? – za­py­tał Za­char.

– Co ro­bić? Do­bre so­bie! – od­po­wie­dział Ilia Il­jicz. – Jesz­cze się pyta! A mnie co do tego? Daj mi spo­kój, roz­po­rzą­dzaj się, jak chcesz, by­le­by się nie prze­pro­wa­dzać. Nie może się po­sta­rać dla swe­go pana!

– Ja­kim to spo­so­bem, pro­szę ła­ski pana, mam się roz­po­rzą­dzać? – za­czął ci­cho chry­pieć Za­char. – Dom prze­cie nie mój; jak­że się nie wy­pro­wa­dzać z cu­dze­go domu, kie­dy wy­ga­nia­ją? Żeby to był mój dom, ja bym na­wet z wiel­ką przy­jem­no­ścią…

– Nie moż­na by im tego ja­koś wy­per­swa­do­wać? „Że, prze­cie, miesz­ka­my od daw­na, pła­ci­my aku­rat­nie”.

– Mó­wi­łem.

– No i co?

– Co? Wciąż swo­je: „Wy­pro­wadź­cie się, po­wia­da­ją, mu­si­my miesz­ka­nie prze­ra­biać”. Chcą z miesz­ka­nia dok­to­ra i z na­sze­go zro­bić jed­no duże miesz­ka­nie przed we­se­lem syna go­spo­da­rza.

– Ach, mój Boże! – rzekł z nie­za­do­wo­le­niem Ob­ło­mow. – Że też są jesz­cze ta­kie osły, co się że­nią!

Ob­ró­cił się na wznak.

– Pan by na­pi­sał, pro­szę wiel­moż­ne­go pana, do go­spo­da­rza – po­wie­dział Za­char – to może by pana nie ru­szał, a ka­zał­by naj­przód roz­wa­lać tam­to miesz­ka­nie.

Za­char wska­zał przy tym ręką gdzieś na pra­wo.

– No, do­brze, na­pi­szę, jak wsta­nę… Idź już so­bie, niech po­my­ślę. Nic nie umiesz za­ła­twić – do­dał – mu­szę sam się kło­po­tać o ta­kie głup­stwo.

Za­char wy­szedł, Ob­ło­mow zaś za­czął my­śleć.

Był jed­nak w kło­po­cie, o czym my­śleć: czy o li­ście rząd­cy, czy o prze­pro­wadz­ce na nowe miesz­ka­nie. A może wziąć się do za­ła­twie­nia ra­chun­ków? To­nął w po­wo­dzi trosk ży­cio­wych i wciąż le­żał prze­wra­ca­jąc się z boku na bok. Cza­sa­mi sły­chać było jego ury­wa­ne wes­tchnie­nia:

– Ach, mój Boże! – Do­świad­cza nas ży­cie, do­się­ga wszę­dzie…

Nie wia­do­mo, jak dłu­go trwał­by jesz­cze w swym nie­zde­cy­do­wa­niu, gdy wtem w przed­po­ko­ju roz­legł się dzwo­nek.

– Już ktoś przy­szedł! – po­wie­dział Ob­ło­mow otu­la­jąc się w szla­frok. – A ja jesz­cze nie wsta­łem, wstyd po pro­stu! Któż to może być tak wcze­śnie?

I le­żąc, z cie­ka­wo­ścią pa­trzył na drzwi.III

– Pan w domu? – gło­śno i szorst­ko za­py­tał ktoś w przed­po­ko­ju.

– A gdzie ma być o tej po­rze? – jesz­cze bar­dziej szorst­ko od­po­wie­dział Za­char.

Wszedł męż­czy­zna lat czter­dzie­stu, z typu lu­dzi tę­gich, wy­so­ki, sze­ro­ki w ba­rach i krzep­ki w so­bie, o gru­bych ry­sach twa­rzy, wiel­kiej gło­wie i moc­nej, krót­kiej szyi, o wiel­kich, wy­łu­pia­stych oczach i mię­si­stych war­gach. Po­bież­ny rzut oka na nie­go na­su­wał myśl o czymś or­dy­nar­nym i nie­po­rząd­nym. Wi­dać było, że czło­wiek ten nie dba, by odzież jego była wy­kwint­na. Nie za­wsze też moż­na go było zo­ba­czyć do­kład­nie ogo­lo­ne­go. Ale było mu to za­pew­ne zu­peł­nie obo­jęt­ne: nie krę­po­wa­ło go ubra­nie i no­sił je z ja­kąś cy­nicz­ną god­no­ścią.

Był to Mi­chej An­drie­je­wicz Ta­ran­tiew, zio­mek Ob­ło­mo­wa.

Ta­ran­tiew pa­trzył na wszyst­ko po­nu­ro, nie­co po­gar­dli­wie, z wy­raź­ną nie­życz­li­wo­ścią wo­bec ca­łe­go oto­cze­nia. Go­tów był ga­nić wszyst­ko i wszyst­kich na świe­cie, jak czło­wiek nie­słusz­nie po­krzyw­dzo­ny lub nie­do­ce­nio­ny albo jak sil­ny cha­rak­ter prze­śla­do­wa­ny przez los, któ­re­mu ule­ga z musu nie pod­da­jąc się.

Ru­chy miał dziar­skie i za­ma­szy­ste, mó­wił gło­śno, śmia­ło i za­wsze nie­mal gniew­nie: sły­sząc go z pew­nej od­le­gło­ści, moż­na by po­my­śleć, że to trzy pu­ste wozy jadą przez most. Nie krę­po­wał się nig­dy ni­czy­ją obec­no­ścią i nie za­po­mi­nał ję­zy­ka w gę­bie, w ogó­le za­wsze był gru­biań­ski wo­bec wszyst­kich, nie wy­łą­cza­jąc przy­ja­ciół, jak­by chciał dać tym do zro­zu­mie­nia, że roz­ma­wia­jąc z kimś, a na­wet bę­dąc u nie­go na obie­dzie czy ko­la­cji, robi mu wiel­ki za­szczyt.

Ta­ran­tiew był czło­wie­kiem o umy­śle ru­chli­wym i prze­bie­głym, nikt le­piej od nie­go nie po­tra­fił roz­strzy­gnąć ja­kie­goś szer­sze­go za­gad­nie­nia ży­cio­we­go lub za­gma­twa­nej kwe­stii praw­nej: w jed­nym i dru­gim wy­pad­ku po­tra­fił na­tych­miast zbu­do­wać plan dzia­ła­nia i bar­dzo sub­tel­nie go uza­sad­nić, a w koń­cu nie­mal za­wsze zwy­my­ślać jesz­cze tego, kto szu­kał u nie­go rady.

Sam zaś, jak wstą­pił przed dwu­dzie­stu pię­ciu laty w cha­rak­te­rze kan­ce­li­sty do ja­kie­goś urzę­du, tak w służ­bie tej do­cze­kał się si­wych wło­sów. Ani jemu, ani ni­ko­mu nie przy­cho­dzi­ło na­wet do gło­wy, że mógł­by awan­so­wać.

W grun­cie rze­czy Ta­ran­tiew był moc­ny tyl­ko w ję­zy­ku; gdy cho­dzi­ło o sło­wa, roz­strzy­gał wszyst­ko w spo­sób pro­sty i ła­twy, zwłasz­cza je­śli do­ty­czy­ło to in­nych: gdy jed­nak trze­ba było kiw­nąć bo­daj pal­cem, ru­szyć się z miej­sca, za­sto­so­wać w ja­kiejś spra­wie stwo­rzo­ny przez nie­go sa­me­go plan, nadać mu bieg prak­tycz­ny, wy­ka­zać spraw­ność i szyb­kość – Ta­ran­tiew sta­wał się zu­peł­nie in­nym czło­wie­kiem: temu nie mógł już spro­stać, już mu się na­gle i cięż­ko ro­bi­ło, czuł się nie­zdrów albo coś nie ukła­da­ło się, albo nada­rza­ła się inna spra­wa, do któ­rej nie za­bie­rał się rów­nież, a je­śli na­wet się za­brał – to niech Bóg bro­ni, co z tego wy­ni­ka­ło. Zu­peł­nie jak dziec­ko – tu nie do­pa­trzy, tam nie wie o ja­kiejś drob­no­st­ce, tam znów spóź­ni się, a skoń­czy na tym, że po­rzu­ci spra­wę w po­ło­wie dro­gi lub weź­mie się za nią od koń­ca i tak wszyst­ko za­pa­sku­dzi, że nie moż­na tego w ża­den spo­sób na­pra­wić, a w do­dat­ku za­cznie jesz­cze wy­my­ślać.

Oj­ciec jego, pro­win­cjo­nal­ny skry­ba są­do­wy sta­rej daty, prze­zna­czył sy­no­wi w spu­ściź­nie sztu­kę i do­świad­cze­nie w za­bie­gach o cu­dze in­te­re­sy oraz umie­jęt­ność zręcz­ne­go ob­ra­ca­nia się na polu dzia­łal­no­ści służ­bo­wej, lecz los zrzą­dził in­a­czej. Oj­ciec, któ­ry na całą na­ukę wy­dał parę mie­dzia­ków, jak to wów­czas w Ro­sji by­wa­ło, chciał, by syn na­dą­żał za du­chem cza­su i na­uczył się cze­goś wię­cej niż za­wi­łej umie­jęt­no­ści za­ła­twia­nia spraw. Po­sy­łał go więc przez trzy lata do popa na na­ukę ła­ci­ny.

Zdol­ny z na­tu­ry chło­piec w cią­gu trzech lat prze­szedł gra­ma­ty­kę i skład­nię ła­ciń­ską i za­czął już na­wet prze­ra­biać Kor­ne­liu­sza Ne­po­sa, gdy oj­ciec do­szedł do wnio­sku, iż tego, co umie, wy­star­czy, że na­wet te wia­do­mo­ści dają mu ogrom­ną prze­wa­gę nad star­szym po­ko­le­niem i że wresz­cie dal­sze stu­dia mogą mu tyl­ko prze­szko­dzić w pra­cy na urzę­dzie.

Szes­na­sto­let­ni Mi­chej, nie wie­dząc co po­cząć ze swą ła­ci­ną, stop­nio­wo ją za­po­mi­nał w domu ro­dzi­ców, ale za to w ocze­ki­wa­niu ho­no­rów za­sia­da­nia w są­dzie ziem­skim czy po­wia­to­wym brał udział we wszyst­kich hu­lan­kach ojca i w owej to wła­śnie szko­le, pod­czas otwar­cie przy nim pro­wa­dzo­nych roz­mów, umysł mło­de­go czło­wie­ka roz­wi­nął się w peł­ni.

Z mło­dzień­czą wraż­li­wo­ścią wsłu­chi­wał się w opo­wia­da­nia ojca i jego ko­le­gów o róż­nych spra­wach cy­wil­nych i kar­nych lub cie­ka­wych wy­pad­kach prze­cho­dzą­cych przez ręce wszyst­kich tych kan­ce­li­stów sta­rej daty.

Wszyst­ko to jed­nak nie do­pro­wa­dzi­ło do ni­cze­go. Mi­chej nie wy­ro­bił się na wygę i krę­ta­cza są­do­we­go, choć wszyst­kie sta­ra­nia ojca zmie­rza­ły ku temu, z pew­no­ścią też zo­sta­ły­by uwień­czo­ne po­wo­dze­niem, gdy­by los nie zni­we­czył za­mia­rów sta­re­go. Mi­chej istot­nie przy­swo­ił so­bie wszyst­kie teo­rie oj­cow­skie, po­zo­sta­wa­ło tyl­ko za­sto­so­wać je w prak­ty­ce, lecz w chwi­li śmier­ci ojca nie zdą­żył jesz­cze wstą­pić do sądu i zo­stał wy­wie­zio­ny do Pe­ters­bur­ga przez któ­re­goś z do­bro­czyń­ców, któ­ry zna­lazł mu po­sa­dę kan­ce­li­sty w jed­nym z de­par­ta­men­tów, a po­tem zu­peł­nie o nim za­po­mniał.

Tak więc Ta­ran­tiew na całe ży­cie po­zo­stał tyl­ko teo­re­ty­kiem. Na służ­bie w Pe­ters­bur­gu nie znaj­do­wał za­sto­so­wa­nia dla swej ła­ci­ny i sub­tel­nej teo­rii roz­strzy­ga­nia słusz­nych i nie­słusz­nych spraw we­dle wła­sne­go wi­dzi­mi­się. Tym­cza­sem zaś no­sił i czuł w so­bie drze­mią­ce siły, za­mknię­te na za­wsze skut­kiem wro­gich oko­licz­no­ści bez na­dziei na wy­do­sta­nie się, po­dob­nie jak w baj­kach za­my­ka­ne były wśród cia­snych za­cza­ro­wa­nych mu­rów złe du­chy po­zba­wio­ne siły szko­dze­nia. Być może świa­do­mość tej bez­u­ży­tecz­nej siły spra­wi­ła, iż Ta­ran­tiew był or­dy­nar­ny w ob­co­wa­niu, nie­życz­li­wy, wiecz­nie za­gnie­wa­ny i sko­ry do wy­my­słów.

Z go­ry­czą i wzgar­dą pa­trzył na swe obec­ne za­ję­cia: prze­pi­sy­wa­nie pa­pie­rów, zszy­wa­nie akt itp. Uśmie­cha­ła mu się z od­da­li je­dy­na tyl­ko, ostat­nia na­dzie­ja: przej­ścia na sta­no­wi­sko urzęd­ni­ka przy dzier­ża­wach wód­cza­nych. Tyl­ko na tej dro­dze wi­dział jesz­cze ko­rzyst­ną za­mia­nę pola dzia­ła­nia po­zo­sta­wio­ne­go mu w spad­ku przez ojca, a prze­cież nie osią­gnię­te­go. W ocze­ki­wa­niu zaś na to go­to­wa już, stwo­rzo­na dla nie­go przez ojca teo­ria po­stę­po­wa­nia w ży­ciu, teo­ria ła­pó­wek i krę­tac­twa, omi­nąw­szy głów­ne, god­ne jej pole pra­cy na pro­win­cji ob­ję­ła wszyst­kie szcze­gó­ły jego nędz­ne­go by­to­wa­nia w Pe­ters­bur­gu i wkra­dła się –

w bra­ku ofi­cjal­nych – we wszyst­kie jego sto­sun­ki przy­ja­ciel­skie.

Był ła­pow­ni­kiem z na­tu­ry, z prze­ko­na­nia. W bra­ku spraw i pe­ten­tów po­tra­fił brać ła­pów­ki od ko­le­gów, od przy­ja­ciół, Bóg wie jak i za co. Zmu­szał, gdzie i kogo tyl­ko mógł, prze­bie­gło­ścią czy na­tręc­twem, by go po­dej­mo­wa­no, żą­dał od wszyst­kich nie­za­słu­żo­ne­go zu­peł­nie sza­cun­ku, szu­kał zwa­dy. Nie od­czu­wał nig­dy wsty­du z po­wo­du zno­szo­ne­go ubra­nia, nie­ob­cy mu jed­nak by­wał nie­po­kój, gdy w per­spek­ty­wie dnia nie wi­dział wy­staw­ne­go obia­du z przy­zwo­itą ilo­ścią wina i wód­ki.

Dla­te­go też w kole swych zna­jo­mych grał rolę wiel­kie­go psa po­dwó­rzo­we­go, któ­ry szcze­ka na wszyst­kich, nie da się ni­ko­mu ru­szyć, lecz któ­ry jed­no­cze­śnie na pew­no schwy­ci w lo­cie ka­wa­łek mię­sa bez wzglę­du na to, skąd i gdzie ten kęs leci.

Tacy byli dwaj lu­dzie naj­gor­li­wiej od­wie­dza­ją­cy Ob­ło­mo­wa.

Po co ci dwaj ro­syj­scy pro­le­ta­riu­sze cho­dzi­li do nie­go? Wie­dzie­li do­brze po co: żeby pić, jeść, pa­lić do­bre cy­ga­ra. Znaj­do­wa­li tu cie­pły, spo­koj­ny kąt i za­wsze jed­na­ko­we, je­śli nie ser­decz­ne, to obo­jęt­ne przy­ję­cie.

Dla­cze­go jed­nak przyj­mo­wał ich Ob­ło­mow – z tego sam chy­ba nie zda­wał so­bie spra­wy. Czy nie dla­te­go jed­nak, iż do­tąd jesz­cze w na­szych za­pa­dłych Ob­ło­mów­kach, w każ­dym za­moż­nym domu gro­ma­dzi się cze­re­da ta­kich osób, płci oboj­ga, bez środ­ków do ży­cia, bez za­wo­du, bez rąk zdol­nych do pra­cy, za to z żo­łąd­kiem zdol­nym do tra­wie­nia, pra­wie za­wsze z ty­tu­łem i ran­gą.

Ist­nie­ją jesz­cze sy­ba­ry­ci, dla któ­rych tego ro­dza­ju uzu­peł­nie­nie jest czymś nie­zbęd­nym w ży­ciu: bez tego nud­no im ja­koś na świe­cie. Któż poda ta­ba­kier­kę, któ­ra się gdzieś za­po­dzia­ła, albo pod­nie­sie chust­kę, któ­ra upa­dła na pod­ło­gę? Ko­muż po­skar­żyć się moż­na na ból gło­wy ma­jąc pra­wo do współ­czu­cia, opo­wie­dzieć zły sen i za­żą­dać wy­tłu­ma­cze­nia? Któż po­czy­ta książ­kę przed snem i po­mo­że za­snąć? Ta­kie­go pro­le­ta­riu­sza wy­sy­ła się też cza­sem do mia­sta po spra­wun­ki, uży­wa do po­mo­cy w go­spo­dar­stwie – trud­no się prze­cież fa­ty­go­wać sa­me­mu!

Ta­ran­tiew ro­bił wie­le ha­ła­su, wy­cią­gał Ob­ło­mo­wa ze sta­nu bez­ru­chu i nudy. Krzy­czał, kłó­cił się, urzą­dzał pew­ne­go ro­dza­ju spek­takl oszczę­dza­jąc tym sa­mym le­ni­we­mu panu ko­niecz­no­ści mó­wie­nia i dzia­ła­nia. Do po­ko­ju, w któ­rym pa­no­wał sen i spo­kój, Ta­ran­tiew wno­sił ży­cie, ruch, nie­kie­dy też wie­ści z ze­wnątrz. Ob­ło­mow mógł, nie ru­sza­jąc pal­cem, słu­chać, pa­trzeć na coś ży­we­go, co ru­sza­ło się i mó­wi­ło. Był poza tym o tyle na­iw­ny, iż są­dził, że Ta­ran­tiew istot­nie może mu w czymś roz­sąd­nie do­ra­dzić.

Wi­zy­ty Alek­sie­je­wa Ob­ło­mow to­le­ro­wał dla in­nej, nie mniej po­waż­nej przy­czy­ny. Je­śli chciał żyć po swo­je­mu, to zna­czy le­żeć w mil­cze­niu, drze­mać czy cho­dzić po po­ko­ju, Alek­sie­je­wa jak­by nie było w po­bli­żu: mil­czał tak­że, drze­mał, pa­trzył w książ­kę, le­ni­wie zie­wa­jąc aż do łez, oglą­dał ob­raz­ki i dro­bia­zgi. Mógł tak prze­sie­dzieć choć­by i trzy doby. Je­śli zaś Ob­ło­mo­wo­wi znu­dzi­ła się sa­mot­ność i od­czuł po­trze­bę wy­po­wie­dze­nia się, roz­mo­wy, czy­ta­nia, roz­wa­żań, ujaw­nie­nia nie­po­ko­ju czy wzru­szeń – był za­wsze na miej­scu po­wol­ny i go­to­wy słu­chacz, uczest­nik dzie­lą­cy zgod­nie za­rów­no mil­cze­nie, jak roz­mo­wę, wzru­sze­nie i bieg my­śli wszel­kie­go ro­dza­ju.

Inni go­ście za­glą­da­li rzad­ko, na chwi­lę, jak pierw­si trzej. Bli­skie sto­sun­ki ury­wa­ły się z nimi wszyst­ki­mi co­raz bar­dziej. Ob­ło­mow nie­kie­dy in­te­re­so­wał się ja­kąś no­wi­ną, pię­cio­mi­nu­to­wą roz­mo­wą, po­tem, za­spo­ko­jo­ny, mil­czał. Lu­dziom ta­kim trze­ba było wy­pła­cać się wza­jem­no­ścią, brać udział w tym, co ich in­te­re­so­wa­ło. Nu­rza­li się w ciż­bie ludz­kiej, każ­dy z nich poj­mo­wał ży­cie na swój spo­sób, jak nie chciał go poj­mo­wać Ob­ło­mow, oni zaś wcią­ga­li go do tego ży­cia; wszyst­ko to nie po­do­ba­ło mu się, od­py­cha­ło go, nie od­po­wia­da­ło mu.

Jed­ne­go tyl­ko czło­wie­ka lu­bił; ten rów­nież nie da­wał mu spo­ko­ju, lu­bił no­wo­ści, świat, na­ukę, w ogó­le ży­cie, lecz głę­biej ja­koś, szcze­rzej – i Ob­ło­mow, choć był ser­decz­ny dla wszyst­kich, na­praw­dę ko­chał tyl­ko jego, jemu tyl­ko ufał, może dla­te­go, że wy­cho­wy­wał się, uczył i miesz­kał z nim ra­zem. Był to An­driej Kar­ło­wicz Sztolc.

Ba­wił w po­dró­ży, lecz Ob­ło­mow ocze­ki­wał go z go­dzi­ny na go­dzi­nę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: