Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Obrazy z życia i podróży. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Obrazy z życia i podróży. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 272 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BIA­ŁA NA POD­LA­SIU.

We­dług mnie, nie­ma nic na­tu­ral­niej­sze­go nad chęć po­zna­nia i wy­sie­dze­nia hi­sto­rij miejsc, któ­re nas dzi­siaj, pod ja­kim­kol­wiek wzglę­dem zaj­mu­ją. Jest to, jak kie­dy uko­cha­ne­go przy­ja­cie­la sta­ra­my się do­wie­dzieć prze­szło­ści, żeby go znać peł­niej, le­piej, żeby się w nie­go, nie­ja­ko wcie­lić. Gdy­by każ­dy zna­jo­mych so­bie oko­lic, sta­rał się po – znać szcze­gó­ło­wie choć­by nie­bar­dzo od­le­głą prze­szłość, ale tę któ­rej szcząt­ki tkwią w niej jesz­cze, gdy­by każ­dy spi­sy­wał dzie­je ta­kie; zło­ży­ła­by się wpręd­ce zaj­mu­ją­ca bar­dzo hi­stor­ja we­wnętrz­ne­go ży­cia kra­ju. Nie­po­trze­ba­by nic omi­jać, nic z niej usu­wać, wszyst­ko bez wy­bo­ru, co tyl­ko pod naj­roz­ma­it­sze­mi wzglę­dy za­jąć może, mie­ścić w ten wiel­ki skład, z któ­re­go póź­niej nie­raz su­row­szy na­wet dzie­jów pi­sarz czer­pać­by mu­siał. Tyl­ko że jed­ni spo­ży­wa­ją ży­cie swo­je, nie pa­trząc na to, co je po­prze­dzi­ło, bez za­sta­no­wie­nia, jaki mię­dzy nie­mi a ich po­przed­ni­ka­mi mo­ral­ny za­cho­dzi zwią­zek i na­stęp­stwo; cał­kiem dniem dzi­siej­szym za­ję­ci, nie po­zna­ją, że dziś bez wczo­raj jest bar­dzo krót­kie, krót­sze niż dziś bez ju­tra, bo wczo­raj jest na­szą wła­sno­ścią nie­za­prze­czo­ną i nikt go nam nie wy­drze; a ju­tro? Któż to wie? Po­zwól­cie mi więc z przy­zwo­itą po­wa­gą, pra­wić wam dzie­je mia­stecz­ka, któ­re­go może do­tąd i z imie­nia nie­zna­li­ście, o któ­re­go ist­nie­niu nie wie­cie; nic się nie dzi­wuj­cie jego i mo­jej po­mie­sza­nej tu hi­sto­rij; we­dług mnie na­wet hi­stor­ja sta­rych bu­tów mo­gła­by być na­ucza­ją­cą i uży­tecz­ną, cóż do­pie­ro mia­stecz­ka i czło­wie­ka? Taki jest mój spo­sób my­śle­nia w tym wzglę­dzie, a że każ­dy swo­je­go sys­te­ma­tu ko­niecz­nym być musi exe­ku­to­rem bądź co bądź, i ja tak­że bez li­to­ści nad wami, bez stra­chu o sie­bie, za­czy­nam swo­je.

Ach! w tej to Bia­łej, prze­by­łem ja naj­lep­sze z mo­ich lat dzie­cin­nych, w niej się moja du­sza otwo­rzy­ła na świat, tu po­czu­łem raz pierw­szy chęt­kę do pi­sa­nia i raz pierw­szy wzią­łem pió­ro w rękę. Wi­dzi­cie te­raz dla cze­go tak ko­cham Bia­łę i sza­nu­ję jej wspo­mnie­nie. Wy, któ­rym moje nie­ustan­ne pi­sa­nie, może się już nie­raz sprzy­krzy­ło (choć go nie czy­ta­cie) nie wie­le za­pew­ne bę­dzie­cie wdzięcz­ni mia­stecz­ku; ale ja, ja je ko­cha­ni, ja je sza­nu­ję. Mi­mo­wol­nie w sta­ro­ści czu­je każ­dy przy­wią­za­nie ja­kieś czu­łe do pierw­szej ko­chan­ki, (bo­daj ta była słu­żą­cą jego mat­ki) tak ja do tego miej­sca, w któ­rem po­zna­łem raz pierw­szy ro­skosz wy­la­nia du­szy na pa­pier, czu­ję do­tąd, coś na­kształt tego przy­wią­za­nia. Ple­ban­ja Bial­ska (pod wzglę­dem po­wierz­chow­no­ści) była ory­gi­na­łem mo­jej ple­ba­nij w Panu Wa­le­rym; pa­trząc na nią ukrad­kiem z okna sali szkol­nej, opi­sy­wa­łem ją na okład­kach se­xter­nu je­ogra­fij. Cały Wiel­ki świat ma­łe­go mia­stecz­ka, osnu­ty już praw­da po­źniej da­le­ko, w kil­ka lat, ale na tle wspo­mnień o Bia­łej.

Bia­ła jest to mia­stecz­ko na Pod­la­siu, po­ło­żo­ne na trak­cie War­szaw­skim, z Brze­ścia Li­tew­skie­go, przez Mię­dzy­rzecz i Siel­ce idą­cym; nie­gdyś była punk­tem gra­nicz­nym mię­dzy Pol­ską a Li­twą, a bo­daj czy jej na wpół lin­ja gra­nicz­na nie roz­ci­na­ła. Leży ona w po­śród rów­nin, la­sów i błot, ma ru­iny zam­ku Ra­dzi­wił­łów, kil­ka klasz­to­rów, kil­ka ka­mie­nic, (któ­rych te­raz, gdy to pi­szem znacz­nie przy­by­ło) wszyst­ko co zwy­kle skła­da sta­re, mia­stecz­ko, nie­gdyś re­zy­den­cjo­nal­ne moż­nej ro­dzi­ny, po­tem wy­glą­da­ją­ce jak fu­te­rał od cze­goś, pe­łen pa­ją­ków i pa­ję­czy­ny, gdy oży­wia­ją­cy je dwór i dzie­dzi­ce moż­ni znik­ną.

Pięk­nie się jesz­cze za mo­ich cza­sów (1825, 1827) świe­cił w Bia­łej, za­mek nie­gdyś obron­ny, oto­czo­ny wa­łem, na któ­rym ro­sły sta­re lipy, na­szych prze­cha­dzek wie­czor­nych i śpie­wów we­so­łych świad­ki i słu­cha­cze. Pa­trza­li­śmy w wy­schłe fos­sy; du­ma­li­śmy o za­mczy­sku na któ­ren jed­no wej­rze­nie, dziś mi ma­lu­je całą jego prze­szłość i daw­niej jego mury z po­da­nia­mi do­my­ślo­ne­mi, pod­słu­cha­ne­mi, wy­du­ma­ne­mi, za­przą­ta­ły gło­wę chci­wą dzie­jów i wzru­szeń, cie­ka­wą po­wie­ści i łak­ną­cą ich jak po­wsze­dnie­go chle­ba.

Ten za­mek nie­gdyś obron­ny, te wały za­ro­słe li­pa­mi, a wśród nich, w ich wian­ku póź­niej­sze­go juz ży­cia, pa­ła­ce, of­fi­cy­ny, ka­pli­ce, gro­ty, ma­lu­ją i przy­po­mi­na­ją i wie­ki na­jaz­dów wo­jen, nie­po­ko­jów, i wie­ki prze­mo­cy ary­sto­kra­cij tak nie­szczę­ściem sil­nej w ostat­nich cza­sach, któ­ra drąc się z sobą i ze ślach­tą, dum­nie brzą­ka­ła o sza­blę, w niej tyl­ko wi­dząc ko­dex pra­wa dla sie­bie – aż póki i sza­bla i ręka co nią po­trzą­sa­ła, nie upa­dły w proch na­zaw­sze.

Cie­ni­ste, sta­re lipy wa­łów, ile­że­ście to dzie­cin­ne­go ży­cia scen wi­dzia­ły, ile­śmy to pod wa­sze­mi ga­łęź­mi ba­jek so­bie na­ple­tli pa­trząc w te fos­sy, w któ­rych gdzie­nieg­dzie stę­chła i zie­lo­na woda, od­zy­wa­ła się do nas gło­sem ty­sią­ca żab, ostat­nich dzie­dzi­ców zam­ko­wej oko­li­cy, naj­gło­śniej po­dob­no, a pew­nie tu naj­dłu­żej pa­nu­ją­cych.

Wcho­du do zam­ku strze­gła pięć­dzie­siąt dwu łok­cio­wa wie­ża (wiem o tem z je­ome­trij prak­tycz­nej) i bra­ma ciem­na, w któ­rej wi­wa­to­we sta­re ar­ma­ty jesz­cze le­ża­ły bez nóg, spa­ra­li­żo­wa­ne i umar­łe, za­pcha­ne, śmie­ciem i pia­skiem. Z tej wie­ży dzwo­nił jesz­cze ostat­ni, co prze­żył wszyst­kich w zam­ku – sta­ry ze­gar, ale dzwo­nił nie daw­nym pa­nom swo­im, nie we­se­lu i do­stat­kom – dzwo­nił nad gło­wą kaj­da­nia­rzy w wie­ży za­mknię­tych, dzwo­nił go­dzi­ny nę­dzy, upodle­nia, wy­stęp­ku, ro­spa­czy. Mój Boże, my­śla­łem nie­raz o tem, gdy go­dzi­nę ude­rzał zim­no, rów­no, jed­no­staj­nie, tak jak za daw­nych cza­sów by­wa­ło; my­śla­łem jak się pod nim ten czas, któ­ry on mie­rzył tali rów­no – od­mie­nił. Daw­niej we­se­la, uczty, bie­sia­dy, albo pa­cie­rze, po­boż­nej sta­rej xięż­nej; dziś go­dzi­ny więź­niem, go­dzi­ny stwo­rzeń głu­pie­li, spodlo­nych, wy­stęp­nych. – A wszyst­ko jed­na­ko­wo!

Szczęk łań­cu­chów tych lu­dzi, był dla mnie, po­mnę, naj­strasz­niej­szym dźwię­kiem – oba­wia­łem się ich tak bar­dzo, nie­śmia­łem spoj­rzeć na nich, gdy prze­cho­dzi­li uli­cą i ucie­ka­łem gdym zbli­ża­ją­cych się usły­szał.

Za­mczy­ska dzie­dzi­niec pu­sty, za­ro­sły był zie­lem, za­mek pu­sty tak­że, strasz­li­wie pu­sty, bo wy­jąw­szy bocz­ną ofli­cy­nę, w któ­rej miesz­kał ktoś jesz­cze, wy­da­jąc się tam jak ja­skół­ka pod da­chem; resz­ta mu­rów była miesz­ka­niem du­chów, ba­jek, sów i wró­bli. Sale sta­ły, ogrom­ne, smut­ne, pu­ste, za­wa­lo­ne po­tłu­czo­ne­mi szkła­mi okien; le­d­wie daw­ne­go ży­cia śla­dy pi­sa­ły się po mu­rach w otłu­czo­nych gip­sach, w któ­rych się lę­gły wró­ble, w ma­lo­wa­nych nad­drzwiach. Oso­bli­wo­ścią zam­ku, były dwa że­bra wiel­ko­lu­da (w isto­cie ko­ści wie­lo­ry­ba o któ­rych ni­żej bę­dzie) i ko­ciół duży, w któ­rym jak nio­sło po­da­nie, Ra­dzi­wiłł któ­ryś ką­pał się w wi­nie, a tym wi­nem po­tem za­pew­ne, ślach­tę sej­mi­ko­wą poił. Pań­skie bru­dy, tak jesz­cze spodlo­nym sma­ko­wa­ły!

Był tam i tra­dy­cjo­nal­ny zwier­cie­dla­ny nie­gdyś po­kój, w któ­rym (we­dle tych któ­rzy wszyst­ko do osta­tecz­nych kon­se­kwn­cji po­su­wa­ją) mia­ła być też i pod­ło­ga zwier­cia­dla­na. Za­kra­wa­ło­by to jed­nak na fa­ce­cją z cza­sów Lu­dwi­ka XV, któ­rej u nas trud­no dać wia­rę. Na naj­wyż­szem pię­trze zam­ku (ile za­pa­mię­tam) w mu­rze był nie­wiel­ki luft, któ­ry przez całą jego wy­so­kość, aż do pod­ziem­nych scho­dził skle­pień i koń­czył się stud­nią. Rzu­ca­li­śmy tam ka­mie­nic i na­sta­wia­li ucha, jak dłu­go obi­ja­jąc się o ścia­ny, pa­da­ły co­raz ci­szej, co­raz głę­biej, aż plu­snę­ły w wodę. Były tam i śla­dy ma­łe­go te­atrzy­ku na­gór­nem pię­trze. W ogro­dzie ob­ję­tym wa­ła­mi (prze­strzeń któ­rą one ota­cza­ły była wiel­ka) za­ro­słym zdzi­cza­łe­mi drze­wy, chwa­sty i ka­pu­stą dzi­siej­szych miesz­kań­ców zam­ku, była gro­ta z musz­li i gip­sa­tur, z któ­rej tyl­ko to pa­mię­tam, żem w niej pierw­szy raz wi­dział krzyż S. Sta­ni­sła­wa trzy­ma­ny przez anio­łów; mu­sia­ło to być na wiecz­ną pa­miąt­kę ka­wa­ler­stwa któ­re­goś z ostat­nich Ra­dzi­wił­łów, – wró­ble na­tem wie­le sko­rzy­sta­ły, bo zda­je się że dla nich, nic w świe­cie nie­ma wy­god­niej­sze­go na gniaz­da, nad po­ła­ma­ne gyp­sa­tu­ry, przy­cze­pio­ne do mu­rów, i lubo im świer­go­tać na zwa­li­skach. Była tam też wśród ka­pu­ścia­nych grzą­dek fon­tan­na bez wody, ka – pli­ca bez na­bo­żeń­stwa i słu­py bez par­ka­nu, tak jak za­mek bez pa­nów i bez du­szy.

Jed­na część za­mczy­ska za mo­ich się cza­sów oba­li­ła w nocy, z ogrom­nym ło­sko­tem – po­czą­tek pu­tre­fak­cij tego tru­pa, któ­re­go go­dzi­ny i lata wy­dzio­bią i po­żrą jak kru­cy i sępy.

Cze­muż nie­mo­gę zna­leść ksią­żecz­ki, w któ­rej dziec­kiem jesz­cze, tra­wio­ny go­rącz­ką li­te­ra­tu­ry i sztu­ki, opi­sa­łem był so­bie i wy­ry­so­wa­łem po dzie­cin­ne­mu sta­re Bial­skie za­mczy­sko; by­ła­by to dla mnie miła pa­miąt­ka.

Miesz­ka­łem u Rek­to­ra Prcis­sa nie­da­le­ko zam­ku, na­prze­ciw Far­ne­go ko­ścio­ła, w domu pom­pa­tycz­nie zwa­nym Aka­dem­ją (była to daw­niej Ko­lon­ja na­uko­wa). Na­prze­ciw okien stał mu­ro­wa­ny słup, daw­niej gra­ni­ca Li­twy i Pol­ski. W tym to domu na stry­chu, pierw­szy raz roz­mi­ło­wa­łem się w sta­rych xiąż­kach – i Ja­kim­że wy­pad­kiem, tam le­żą­cych!!

Ucze­ni owe­go cza­su pro­fes­so­ro­wie, (wyj­mu­ję z ich licz­by Ada­ma Bar­to­sze­wi­cza, któ­ry pew­nie o tem nie­wie­dział) otrzy­maw­szy do bi­bl­jo­te­ki dar wie­lu xią­żek sta­rych, wy­bra­li now­sze i le­piej opraw­ne, a resz­tę ka­za­li wy­rzu­cić na strych. Cho­dzi­łem tam po­strze­gł­szy to i ja­kem się ba­wił prze­glą­da­jąc sta­re ho­lesz­ty­chy, usi­łu­jąc zro­zu­mieć, co tam było na­pi­sa­no w nie­po­ję­tych jesz­cze dla mnie ję­zy­kach. Już wów­czas ja­kiś wę­zeł sym­pa­tij łą­czył mnie z xię­ga­mi, czu­łem na ich wi­dok, to co czu­je mło­dzie­niec, gdy uj­rzy prze­zna­czo­ną mu od wie­ka – ko­chan­kę. Zda­ło mi się, żem gdzieś wi­dział to wszyst­ko, żem znał, przy­po­mi­nał so­bie, zda­ło mi się że gdzieś, kie­dyś te xiąż­ki czy­ta­łem, że nie były mi obce, nie były dla mnie nowe, czu­łem że nic pierw­szą już, ko­cha­ni je mi­ło­ścią. Go­ethe był­by po­wie­dział zLejb­nit­zem, że du­chow­na moja mo­na­da, śla­chet­niej­sza część mnie, wy­szła świe­żo z ja­kie­goś bi­blio­fi­la, mnie się to zda­je i zda­ło pro­stem tyl­ko prze­czu­ciem przy­szło­ści, któ­re bra­ło na się po­stać wspo­mnie­nia.

Na­prze­ciw na­szej Aka­de­mij stał ja­kem po­wie­dział ko­ściół far­ny, nie sta­ry jesz­cze, ale czar­ny i po­sęp­ny, bo brud­ny, wśród smę­ta­rza ob­mu­ro­wa­ne­go, oto­czo­ne­go li­pa­mi, na któ­rym je­den tyl­ko ka­mień gro­bo­wy, w tyle za ko­ścio­łem le­żał. Czy­ta­li­śmy go jesz­cze z mchu odzie­ra­jąc, pa­mię­tam że tam były wier­sze pol­skie, że ka­mień po­kry­wał dok­to­ra czy ap­te­ka­rza. W ko­ście­le żad­nych pa­mią­tek. Ileż to tu od­by­ło się we­so­łych fe­stów! bie­ga­li­śmy na ro­ra­ty z pa­pie­ro­we­mi la­tar­nia­mi, drżąc od zim­na i chu­cha­jąc w sko­śnia­łe pal­ce śpie­wa­li­śmy Gorz­kie hale po Nie­dziel­nych wpo­ście nie­szpo­rach; tu­śmy stro­ili oł­ta­rze na Boże Cia­ło, to świę­to tak we­so­łe, w któ­re trud­no się było mo­dlić in­a­czej jak du­szą, bo wszy­scy tak stroj­ni, bo dzień tak pięk­ny, tak we­so­ły, tak zie­lo­ny i kwie­ci­sty! Ileż tu zno­wu wi­dzie­li­śmy ślu­bów i we­sel! Pa­mię­tam jed­no – Szła para do ślu­bu, a z ko­ścio­ła sza­rym mro­kiem nie­śli tru­pa na mo­gił­ki. Spo­tka­ło się we­se­le z po­grze­bem wpół smę­ta­rza i po­szło swo­ją dro­gą we­se­le, swo­ją dro­gą po­grzeb, łzy w jed­ną, na­dzie­ja w dru­gą stro­nę. Szep­ta­li wszy­scy o złej prze­po­wied­ni – mąż wkrót­ce po­tem umarł. I jak było nie uwie­rzyć w ta­jem­ni­czą prze­stro­gę losu!?

Od Fary szła dro­ga sze­ro­ka, na lewo rzu­ca­jąc za­mek, do klasz­to­ru PP. Mi­ło­sier­dzia, któ­ren mi jest pa­mięt­ny nie jed­nym smacz­nym, u Pan­ny Star­szej pod­wie­czor­kiem. – Idąc tedy na prze­chadz­ki, przy­glą­da­li­śmy się cie­ka­wie sie­rot­kom we­so­łym, swa­wo­lą­cym z roz­wia­ne­mi wło­sa­mi, w bia­łych su­kien­kach, po ogro­dzie klasz­to­ru. – W dru­gą stro­nę od Fary wio­dła uli­ca do ryn­ku, w pra­wo mniej­sza, na któ­rej wie­lu miesz­ka­ło stu­den­tów, ku Re­for­ma­tom i przed­mie­ściu Woli. Tu był szpi­tal ko­ściel­ny, na któ ren pa­trza­łem nie­raz z okien Aka­de­mij, cie­ka­wie śle­dząc wy­pad­ki ży­cia ubo­gich, któ­re­go nie poj­mo­wa­łem speł­na, wy­obra­ża­jąc je so­bie po­etycz­ną mię­sza­ni­ną nę­dzy i dziw ów. Tam da­lej ku Woli, czę­sto­śmy po nad za­ro­słym trzci­na­mi sta­wem, cho­dzi­li na prze­chadz­ki. W lew o stał smut­ny, po­sęp­ny jak ży­cie mni­sze klasz­tor i ko­ściół Re­for­ma­tów. Idąc ryn­kiem w mia­sto, ku koń­co­wi jego uka­zy­wa­ła się dzi­wacz­na struk­tu­ra ko­ścio­ła xię­ży Ba­zyl­ja­nów, któ­re­go ar­chi­tek­tem był sław­ny asce­ta Xiądz Szczu­row­ski fun­da­tor no­we­go ja­kie­goś żeń­skie­go Za­ko­nu, upa­dłe­go po­dob­no. Jest jogo dru­ko­wa­na Mis­sja Bial­ska; a mimo tych wszyst­kich dzieł nie­wąt­pli­wa, że miał coś na­kształt spo­koj­ne – go po­mię­sza­nia. Do­wo­dzi tego po czę­ści i ar­chi­tek­tu­ra ko­ścio­ła z mnó­stwem ga­le­ry­jek, ga­le­ryj, wscho­dów, wschod­ków, nisz, ko­ry­ta­rzy i t… d. Nad wiel­kim oł­ta­rzem zło­żo­ne cia­ło Bło­go­sła­wio­ne­go Jo­za­fa­ta Kun­ce­wi­cza.

W ryn­ku mia­sta była ap­te­ka, kra­my drew­nia­ne, pocz­ta, trak­tjcr i t… d.

Miesz­ka­łem u Rek­to­ra, w sta­rej owej Aka­de­mij, o któ­rej wspo­mnia­łem. Dzień nasz scho­dził na na­uce, za­baw­kach w ogro­dzie, trzpio­ta­niu się, a na­re­ście ukrad­ko­wych czy­ta­niach xią­żek juz po­ży­cza­nych, już to ty­sią­cz­ne­mi spo­so­by ła­pa­nych na dro­dze. W re­kre­acje cho­dzi­li­śmy na spa­ce­ry na wały zam­ko­we, do ogro­du Aka­de­mic­kie­go, do Po­hu­lan­ki na war­szaw­skiej dro­dze, ry­so­wa­li­śmy lub ty­sią­ce czy­ni­li do­świad­czeń fi­zycz­no-che­micz­nych, do któ­rych Ga­br­je­lek do­po­ma­gał nam do­star­cza­jąc po­trzeb­nych in­gre­dien­cij. Chem­ja Snia­dec­kie­go słu­ży­ła za prze­wod­ni­ka. Nie­raz Bóg wie, ja­kie­go stu­ku i za­pa­chu na­ro­bi­li­śmy na­śla­du­jąc We­zuw­jusz w gar­nu­szecz­ku. A co tam były za cie­ka­we expe­rien­cje z fi­zy­ki Xię­dza Nol­le­ta, z ma­chi­ną elek­trycz­ną i elek­tro­fo­rem wła­snej na­szej fa­bry­ki; ile­śmy lu­ster na­psu­li do na­tar­cia po­du­szek, ile opił­ków że­la­znych i laku. Jesz­cze dziś po­mnę, na­szą ra­dość, gdy uda­ło się nam, zro­bić Ar­bor Dian­nae choć Chem­ją tyl­ko z xiąz­ki­śmy zna­li. – Tak to nas wszyst­ko ba­wi­ło, zaj­mo­wa­ło, cie­szy­ło!

Ze wspo­mnień Bia­łej, nic mi moc­niej w pa­mię­ci nie zo­sta­ło, nad czę­ste mia­stecz­ka po­ża­ry. Raz po­mnę, mia­sto za­czę­ło się pa­lić w nocy, zbu­dził nas głu­cho od­zy­wa­ją­cy się dzwon Re­for­ma­tów, po­rwa­li­śmy się z łó­żek i pa­trzeć wy­bie­gli. Pło­mie­nie świe­ci­ły w ryn­ku, czer­wo­ny dym pod­no­sił się na czar­nem nie­bie i czer­wo­no ma­lo­wa­ła się w od­da­li, oświe­co­na łuną, fa­cja­ta pro­sta ko­ścio­ła Re­for­ma­tów, z któ­rej dzwo­nek, cią­gle po­wol­nie bił na trwo­gę. Lu­dzie bie­ga­li, krzy­cze­li, pła­ka­li, inni sta­li zie­wa­jąc i pa­trząc, inni wsta­wać z łó­żek le­ni­li się, do­wie­dziaw­szy że po­żar da­le­ko, a wiatr w prze­ciw­ną stro­nę. Trwa tak po­żar do rana, a z rana za­czę­ło się mia­stecz­ko pa­lić w dwóch i trzech miej­scach. Wiatr za­pew­ne głów­nie po­roz­no­sił, lecz głu­cha wieść ro­ze­szła się u ludu, ze więź­nio­wie z trum­ny zam­ko­wej, do­byw­szy się, pod­pa­la­ją i będą ra­bo­wać, Cóż to był za prze­strach na nas dzie­ci! Dru­gie nie­mniej przy­kre i pa­mięt­ne wra­że­nie zro­bi­ła na mnie śmierć bied­nej ko­bie­ty, któ­ra nie­wiem za co osa­dzo­na w wię­zie­niu, oku­ta w kaj­da­ny, z ro­spa­czy wla­zła na to­po­lę nad sta­wem, i z niej w wodę sko­czyw­szy uto­pi­ła się. Pro­wa­dzo­no ją ci­cho, za­kry­tą, na­wo­zie; wi­dzia­łem tyl­ko z pod li­che­go ki­lim­ka wy­sta­ją­ce nogi; lecz hi­stor­ja zo­sta­ła mi w pa­mię­ci.

Za­py­ta­cie mnie, dla cze­go to wszyst­ko spi­su­ję?– Da­ruj­cie mi, roz­ga­da­łem się nie­chcą­cy, czło­wiek gdy za­cznie o mło­do­ści swej la­tach mó­wić to mu sło­wa i łzy pły­ną dłu­go, dłu­go, że je po­wstrzy­mać trud­no; – lecz oto już za­raz i po­waż­niej­sza hi­stor­ja na­stą­pi, chwil­kę tyl­ko jesz­cze po­cze­kaj­cie.

Ra­dzi­wił­ło­wie, któ­rzy tu mie­li za­mek re­zy­den­cjo­nal­ny, pa­mięt­ni są jesz­cze w po­da­niach i po­wie­ściach gmi­nu, któ­re z ust do ust po­da­wa­ne, prze­twa­rza­ne, na cu­da­ki po­ro­sły. Mó­wio­no, ze wio­chach bę­dą­cych we­wnątrz wa­łów, ota­cza­ją­cych za­mek, znaj­do­wa­no ko­ści oku­tych w kaj­da­ny lu­dzi, w wiel­kiej licz­bie, do­wo­dy ucie­mię­że­nia, prze­mo­cy i uci­sku, o któ­re trud­no po­są­dzać Ra­dzi­wił­łów – Lecz może to tu­rec­cy jeń­cy – może, wy­stęp­ni, a może, może zresz­tą i jacy nie­po­trzeb­ni xią­żę­tom za­wa­dza­ją­cy na sej­mi­kach, nud­ni są­sie­dzi do­po­mi­na­ją­cy się ka­wał­ka pola wy­szczer­bio­ne­go przez Ja­śnie Oświe­co­nych, – pa­no­wie bra­cia – ślach­ta. Je­den ja­ko­by z tu­tej­szych dzie­dzi­ców (mówi po­da­nie miej­sco­we) wię­ził za coś ślach­ci­ca trzy­dzie­ści lat w lo­chach, aż ślach­ci­co­wi dłu­ga bro­da po­ro­sła i po­si­wia­ła nę­dzą i nie­wo­lą, wy­bie­la­ła od łez, któ­re na nią spa­da­ły, bo wspo­mi­nał za­gro­dę swo­ją i żonę i dzie­ci, a wy­rwać się nie mógł, a umrzeć nie po­tra­fił!

Na­re­ście przy­po­mniał so­bie pan i ka­zał go wy­pu­ścić, a do sie­bie przy­wo­łać. Ka­za­no ślach­ci­co­wi bro­dę przez usza­no­wa­nie dla Xię­cia ogo­lić – nie po­zwo­lił na to, chciał ją mieć, jako pa­miąt­kę cier­pień i z nią sta­nął przed pa­nem, sta­ry z mło­de­go, zgrzy­bia­ły i drżą­cy przed cza­sem. Trzy­dzie­ści lat pań­skie­go ży­cia, nie tyle zu­ży­ły pana, ile trzy­dzie­ści lat wię­zie­nia zmę­czy­ły ślach­ci­ca. Spój – rzał na nie­go ob­ra­żo­ny pan, któ­re­mu do­nie­śli, za­usz­ni­cy że bro­dy nie­chciał ogo­lić, przy­stą­pił, wziął bro­dę w rękę, po­trząsł nią i rzekł – Krót­ka jesz­cze bro­da i krót­ka kara, nie bę­dziesz się miał z czem po­chwa­lić.

I ka­zał go zno­wu wtrą­cić do pod­zie­mia. Tak mówi Bial­skie po­da­nie, któ­re tyl­ko spi­su­ję.

Inny, czy ten sam, bo w po­wie­ściach gmi­nu, nie­ma imion, na­zwisk, ty­tu­łów, spo­tkaw­szy w dro­dze żyda, ka­zał mu wieść na drze­wo i ku­kać, a gdy ten speł­nił roz­kaz, strze­lił do nie­go i za­bił jak ptasz­ka. Coś po­dob­ne­go po­wia­da­ją o sta­rej Ba­bie i Sta­ro­ście Ka­niow­skim.

Dru­gi raz spo­tkaw­szy dzieg­cia­rza, za­pła­cił mu za becz­kę smo­ły so­wi­cie i ka­zał ją wy­lać na zie­mię. Gdy pan od­je­chał, bied­ny wy­rob­nik, jął po­wo­li roz­la­ną znów zbie­rać, ale doj­rzaw­szy tego Xią­że, wró­cił i za chci­wość, oku­ciem w tęż samę becz­kę uka­rał.

Po­wia­da­ją, że w le­cie do bliz­kie­go pa­ła­cy­ku, któ­re­go już, na­zwi­ska nie po­mnę, re­zy­den­cij let­niej, gdy się któ­re­muś za­chcia­ło san­nej, dro­gę solą wy­sy­py­wa­no, aby mógł swej fan­ta­zij do­go­dzić. Sza­leń­stwo god­ne Ne­ro­no­wych cza­sów, god­ne śmie­chu, je­śli praw­dzi­we. Lecz któż po­li­czy te gad­ki? Tyl­ko jed­na jesz­cze.

W Nie­świe­żu Pa­nie Ko­chan­ku, utrzy­my­wał, jak wia­do­mo, woj­sko i ar­tyl­ler­ją. Jed­nej nocy, bu­dzi się po ja­kimś prze­stra­sza­ją­cym śnie za­pew­ne, zwo­łu­je lu­dzi, krzy­czy na dwor­skich. Zbie­ga­ją się kto żyw.

– Woj­sko na koń, do bro­ni! Ar­tyl­ler­ją za mia­sto, ko­nia, pa­nie ko­chan­ku, ko­nia mi po­dać prę­dzej!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: