Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ocalić jednego - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 lutego 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ocalić jednego - ebook

„Ocalić jednego to najbardziej wzruszająca i pasjonująca z dotychczasowych książek Grossa, które miłośnicy II wojny światowej powinni dodać do listy swoich lektur obowiązkowych”. Washington Post

Rok 1944. Profesor fizyki Alfred Mendl zostaje rozdzielony z rodziną i wysłany do obozu koncentracyjnego Auschwitz. Jego dorobek naukowy ginie w płomieniach – notatki, rozprawy, książki. Naziści nie mają pojęcia, co zniszczyli. Brak zapisków powoduje, że profesor jest jednym z dwóch ludzi na świecie, którzy posiadają wiedzę w wyjątkowej i pożądanej dziedzinie fizyki: energii jądrowej; wiedzę, która może przeważyć szale wojny i doprowadzić do jej zakończenia.

Nathan Blum, porucznik amerykańskiego wywiadu wojskowego, pracuje za biurkiem w waszyngtońskiej kwaterze głównej Biura Służb Strategicznych, ale pragnie zrobić więcej dla swojego kraju. Nieoczekiwanie dowiaduje się, że posiada umiejętności pilnie potrzebne armii Stanów Zjednoczonych. Włada płynnie językiem polskim i niemieckim, ma semickie rysy i jako młody człowiek dowiódł niezwykłej pomysłowości, uciekając z żydowskiego getta w Krakowie. Amerykański rząd pragnie, aby podjął się najbardziej niebezpiecznej misji swojego życia. Ma przeniknąć do Auschwitz, żeby odnaleźć, a następnie wyprowadzić jednego człowieka.

Nowy thriller historyczny Andrew Grossa, autora bestsellerów New York Timesa, to wzruszająca książka - trzymająca w napięciu opowieść pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji, osadzona w przerażająco znajomych, a jednocześnie niezwykle pasjonujących czasach.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-414-2
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z ostatnich doniesień prasowych i raportów służb wywiadowczych wynika, że Niemcy mogą być w posiadaniu nowej, potężnej broni, która będzie gotowa do użycia pomiędzy listopadem i styczniem . Istnieje duże prawdopodobieństwo, że chodzi o tube alloys¹ . Nie trzeba opisywać wszystkich konsekwencji, gdyby okazało się to prawdą.

Być może pod koniec roku Niemcy zgromadzą wystarczającą ilość materiałów, żeby wyprodukować dużą liczbę ładunków, które następnie zrzucą jednocześnie na Anglię, Rosję i nasz kraj. Gdyby do tego doszło, szanse kontruderzenia byłyby niewielkie… W szczególnie trudnym położeniu znalazłaby się Wielka Brytania. Nadal istniałaby szansa na odpowiedź z naszej strony, zanim wojna zostałaby przegrana, pod warunkiem że nasz własny program budowy broni atomowej w ciągu najbliższych tygodni uległby znacznemu przyspieszeniu.

Fragment listu Edwarda Tellera i Hansa Bethego, fizyków uczestniczących w tajnym programie badawczym Projekt Manhattan, do Roberta Oppenheimera

21 sierpnia 1943 rokuProlog

Miał pokój na czwartym piętrze, w skrzydle oddziału geriatrycznego Szpitala Kombatantów imienia Edwarda Hinesa Jr. pod Chicago, gdzie zgarbieni starzy ludzie w szpitalnych koszulach dreptali korytarzem w asyście pielęgniarek pchających stojak kroplówki.

Kobieta, która stanęła w drzwiach, miała pięćdziesiąt kilka lat, ale wciąż wyglądała młodo. Miała na sobie elegancki krótki żakiet marki Burberry w szkocką kratę oraz obszerny oliwkowy golf. Ciemne włosy związała w kucyk. Zastała ojca na krześle, jakby mniejszego i bardziej kruchego niż kiedykolwiek, choć od dnia pogrzebu minęły zaledwie dwa miesiące. Staruszek miał nadal wyjątkowo bujne włosy – siwiejące, jeszcze jednak nie białe – ale pod skórą twarzy po raz pierwszy dostrzegła kości policzkowe. Siedział przed telewizorem z kolanami okrytymi pledem i oglądał program stacji CNN. Jedną z rzeczy, których zawsze mogli być pewni – nawet w połowie meczu Chicago Bears w Święto Dziękczynienia, gdy otaczały go wnuki – było to, że poprosi o przełączenie na wiadomości. „Chcę wiedzieć, co się dzieje! Cóż w tym złego?” – mówił. Jednak tym razem nie oglądał serwisu, tylko wpatrywał się w ścianę pustym wzrokiem.

Zauważyła, że dygocze mu ręka.

– Tato?

Pielęgniarka, tęga czarnoskóra kobieta z St. Lucia, którą zatrudnili, żeby towarzyszyła mu w ciągu dnia, odłożyła książkę i wstała.

– Zobacz, kto do ciebie przyszedł!

Ojciec odwrócił się nieznacznie, bo źle słyszał na prawe ucho. Jego córka weszła do środka, uśmiechając się do pielęgniarki. Kiedy mężczyzna w końcu spostrzegł gościa, jego twarz rozpromieniła się z radości.

– Witaj, kotku!

– Przecież mówiłam, że przyjadę, tato. – Kobieta pochyliła się, obejmując ojca i całując go w policzek.

– Czekałem na ciebie – odpowiedział.

– Naprawdę?

– Oczywiście, cóż innego można tu robić?

Spojrzała na półkę przy łóżku oraz rzeczy, które zostawiła podczas ostatniej wizyty, miesiąc temu.

Dyplom prawnika roku Izby Adwokackiej Północnego Illinois, który wisiał kiedyś na ścianie kancelarii ojca, zdjęcie taty i mamy na Wielkim Murze Chińskim, fotografię dwunastometrowej latarni morskiej, która stała na ich działce, obecnie wystawionej na sprzedaż, w Jupiter na Florydzie. I portrety wnuków, między innymi jej synów, Luke’a i Jareda.

Pamiątki długiego i szczęśliwego życia.

– Greg – miała na myśli swojego męża – powiedział, że przyjedzie nieco później. Ma do załatwienia jakąś pilną sprawę.

Tak naprawdę było to kilka spraw związanych z ich starym domem w Highland Park oraz parę zaległych kwestii dotyczących nieruchomości po matce.

Ojciec podniósł głowę.

– Sprawę? Tutaj?

– Ma kilka rzeczy do załatwienia, tato… Nie kłopocz się. Wszystkim się zajmiemy.

Staruszek posłusznie skinął głową.

– Dobrze.

Jeszcze rok temu założyłby okulary i nalegał, aby pokazali mu każdy dokument, każdą umowę sprzedaży.

Kobieta z czułością pogładziła jego gęste włosy.

– Dziewięćdziesiąt dwa lata, co? Nadal jesteś całkiem przystojny, tato.

– Jak na starszego pana, nie jest źle. – Staruszek wzruszył ramionami, krzywiąc w uśmiechu wychudzoną twarz. – Choć już nie biegam w maratonie.

– Minął kolejny rok, prawda? – Córka uścisnęła ramię ojca. – Jak mu idzie? – zapytała pielęgniarkę. – Mam nadzieję, że się dobrze sprawuje?

– Jak zawsze – odpowiedziała ze śmiechem opiekunka. – Ale od śmierci żony niewiele mówi. Dużo śpi. Spacerujemy po oddziale. Ma tu kilku przyjaciół, z którymi lubi się widywać, ale głównie siedzi jak teraz. Ogląda telewizję. Oczywiście najchętniej wiadomości. I koszykówkę…

– Prawdę mówiąc, nigdy nie był zbyt rozmowny, chyba że chodziło o sprawy zawodowe lub Cubsów. Uwielbiał Chicago Cubs¹. Pomyśleć, że gdy przyjechał do Stanów, nie miał zielonego pojęcia o baseballu. Istnieją od stu siedmiu lat i nadal grają, prawda tato?

– Ja też się nie poddaję – odrzekł z uśmiechem staruszek.

– Nie wątpię. Słuchaj, pójdziesz ze mną na spacer? – Kobieta przykucnęła obok krzesła i ujęła drżącą dłoń ojca. – Opowiem ci o Luke’u. Właśnie wyjechał na Northwestern University. Będzie studiował na tej uczelni co ty, tato. To bystry chłopak. I uprawia zapasy, jak ty…

Przez twarz staruszka przebiegł cień.

– Powiedz mu, żeby uważał na farmerów z Michigan. To rosłe chłopaki, a do tego oszukują…– poradził. – Wiesz, oni są naprawdę… – Wydał z siebie taki dźwięk, jakby chciał dodać coś ważnego, ale tylko skinął głową, wyprostował się na krześle i spojrzał przed siebie. Jego wzrok stał się mętny.

Córka pogładziła go po policzku.

– O czym tak dumasz, tato? Chciałabym, żebyś choć raz mi powiedział.

– Nie sądzę, by wiele rozmyślał od czasu… – wtrąciła pielęgniarka, lecz nie dokończyła zdania, żeby nie wspomnieć o żonie podopiecznego. – Nie jestem pewna, ile jeszcze rozumie.

– Jeszcze nadążam – odburknął mężczyzna. – Rozumiem. – Odwrócił się do córki. – Tylko że… czasami zapominam. Gdzie jest mama? – Rozejrzał się po pokoju, jakby miał nadzieję zobaczyć ją na krześle. – Dlaczego jej tu nie ma?

– Mama odeszła, tato. Umarła. Nie pamiętasz?

– Ano tak, umarła. – Staruszek skinął głową i utkwił wzrok w ścianie. – Czasami się gubię.

– Był niezwykle energicznym człowiekiem – westchnęła córka, odwracając się do pielęgniarki. – Zawsze jednak towarzyszyła mu aura smutku, której nie potrafiliśmy zrozumieć. Pewnie dlatego, że podczas wojny stracił w Polsce całą rodzinę. Nigdy nie powiedział, co się z nimi stało. Kiedyś próbowaliśmy prześledzić ich losy. Zachowały się jakieś dokumenty, ale taty nigdy to nie ciekawiło. Prawda, tato?

Staruszek skinął głową, nie mogąc opanować drżenia lewej ręki.

– Słuchaj, chciałabym coś ci pokazać. – Kobieta wyjęła z siatki na zakupy plastikową torebkę. W środku było kilka ulubionych rzeczy ojca: tygodnik „Economist”, parę nowych zdjęć wnuków i tabliczka czekolady Ghirardelli. – Znaleźliśmy coś… robiąc porządki w domu. Przeglądaliśmy stare rzeczy mamy, które schowała na strychu. – Wyciągnęła z plastikowej torebki pudełko po cygarach. – Popatrz, tato…

Otworzyła pudełko i wyjęła kilka starych zdjęć. Jedno z nich przedstawiało ojca i matkę w latach II wojny światowej, odbierających medal od dwóch wysokich rangą oficerów. Oprócz tego w środku były też stary paszport, jakieś wojskowe dokumenty, małe, pogniecione czarno-białe zdjęcie przedstawiające piękną kobietę o jasnych włosach – siedziała w łodzi z wiosłami, w białej czapce z daszkiem wygiętym do góry – i pierwsza strona koncertu Mozarta, przedarta na pół, a później sklejona taśmą. I biała, wypolerowana figura szachowa. Wieża.

Oczy ojca na chwilę zabłysły.

– Mam jeszcze to…

Kobieta pokazała aksamitny woreczek, tak zakurzony, jakby przebywał w pudełku długi czas, i wyjęła z niego order – brązowy krzyż z orłem, do którego przyczepiono niebiesko-biało-czerwoną wstążkę. Położyła odznaczenie na dłoni ojca.

– To nie byle jakie odznaczenie, tato. Krzyż za Wybitną Służbę².

Staruszek patrzył chwilę na odznaczenie, a później odwrócił głowę. Nie ucieszył go ten widok.

– Dają go tylko za nadzwyczajne męstwo. Chłopcy to sprawdzili. Nigdy nam nie opowiedziałeś o swoich wojennych losach. O Polsce. Wspominałeś tylko, że byłeś w… – Kobieta urwała. Ilekroć rozmowa schodziła na potworność „obozów”, ojciec się odwracał lub wychodził z pokoju. Długie lata nie nosił koszuli z krótkim rękawem, aby nikt nie zobaczył jego obozowego numeru.

– Słuchaj, tato… – Podała ojcu zdjęcie z oficerami. – Nigdy nam go nie pokazywałeś, gdy byliśmy mali. Dlaczego? Przecież byłeś bohaterem.

– Nie byłem żadnym bohaterem. – Staruszek pokręcił głową. – Nie masz o niczym pojęcia.

– W takim razie mi opowiedz. Od dawna chcieliśmy się dowiedzieć. Błagam.

Mężczyzna otworzył usta, jakby w końcu chciał coś wyznać, ale tylko pokręcił głową i ponownie spojrzał w przestrzeń.

– Jeśli nie dokonałeś niczego ważnego, to dlaczego dali ci medal? Kto to jest, tato? – spytała kobieta, pokazując zdjęcie ładnej blondynki w łódce. – Ktoś z twojej rodziny? W Polsce?

– Nie, nie była członkiem rodziny…

Tym razem staruszek sam sięgnął po sklejoną kartkę z nutami. W jego oczach błysnęła słaba iskierka. Może był to uśmiech, a może nagle ożyło dawne wspomnienie.

– Oni często tacy są – wyjaśniła pielęgniarka. – Nie chcą pamiętać. Tłumią to w sobie, dopóki…

– Dolly… – wymamrotał mężczyzna.

– Dolly? – Córka dotknęła ramienia ojca.

– To takie zdrobnienie od „Dołeczek”. Wiesz, dołeczek na policzku. – Na twarzy staruszka pojawił się słaby uśmiech. – Jak ona pięknie grała…

– Kto, tato? Proszę, powiedz mi, kim ona jest. Czym zasłużyłeś na ten krzyż? – Kobieta zamknęła odznaczenie w jego dłoni. – Nie ma powodu, abyś dłużej tłumił to w sobie.

Ojciec westchnął głęboko, jakby całe życie wstrzymywał oddech, i w końcu spojrzał na córkę.

– Naprawdę chcesz wiedzieć?

– Tak. – Usiadła obok niego. – Wszyscy chcemy, tato.

Mężczyzna skinął głową.

– Może nadszedł czas. – Spojrzał ponownie na fotografię i nagle ożyły w nim wspomnienia, tłumione dotąd i skrywane niczym w przysypanym przez wiele lat piaskiem grobowcu. – To długa historia, ale jeśli chcesz poznać ją całą, to nie zaczęła się od tej pani. – Odłożył fotografię. – Wszystko zaczęło się od dwóch mężczyzn. W lesie. W Polsce.

– Od dwóch mężczyzn? – powtórzyła kobieta, by skłonić w ten sposób ojca do kontynuowania opowieści. – Co tam robili?

– Uciekali. – Staruszek spojrzał na córkę, ale tym razem jego oczy ożyły wspomnieniami. – Uciekali, żeby ratować życie…Rozdział 1

KWIECIEŃ 1944 R.

Ujadanie psów było coraz bliżej, niemal tuż za nimi.

Dwaj mężczyźni przedzierali się nocą przez gęsty las. Byli w Polsce, nad brzegiem Wisły, zaledwie kilkanaście kilometrów od Słowacji. Ich wyniszczone ciała jęczały z wyczerpania, byli bliscy rezygnacji. Mieli na sobie podarte, brudne ubrania. Dawno temu wyrzucili niedopasowane chodaki, w zaroślach zupełnie bezużyteczne. Cuchnęli nieludzko, jak ścigana zwierzyna.

Pościg dobiegał końca.

– Sie sind hier³ ! – słyszeli niemieckie okrzyki za plecami.

Trzy dni i trzy noce ukrywali się za ogrodzeniem obozu, w stosach drewna na opał. Z obawy przed psami zamaskowali swój zapach za pomocą tytoniu zmieszanego z naftą. Słyszeli dudniące buciory strażników, zaledwie kilka centymetrów od kryjówki. Gdyby ich złapano, zostaliby zawleczeni z powrotem do obozu, gdzie czekałaby ich śmierć tak okrutna, że myśl o niej nawet w tym strasznym miejscu przejmowała trwogą.

Trzeciej nocy pod osłoną ciemności przedarli się na zewnątrz. Szli nocami, kradnąc żywność w gospodarstwach, które napotkali po drodze. Jedli rzepę, surowe ziemniaki, dynie. Pożerali je jak wygłodniałe zwierzęta. Wszystko, co znaleźli, było lepsze od zjełczałych pomyj, które utrzymywały ich przy życiu w ciągu dwóch ostatnich lat. Wymiotowali, bo ich organizm nie był przyzwyczajony do stałego pokarmu. Wczoraj Alfred skręcił kostkę i teraz wlókł za sobą kontuzjowaną nogę.

Niestety ktoś ich zauważył. Kilkaset metrów za sobą usłyszeli psy i niemieckie okrzyki, które zaczęły szybko przybierać na sile.

– Tędy! Tutaj!

– Szybciej, Alfredzie! – przynaglił przyjaciela młodszy ze zbiegów. – Musimy iść dalej!

– Nie mogę. Nie dam rady. – Nagle kulejący mężczyzna potknął się i stoczył w dół po skarpie, z zakrwawioną, poranioną do żywego nogą. Usiadł, dysząc z wyczerpania. – Mam dość – powiedział, a słysząc coraz bliższe krzyki, dodał: – Po co to wszystko? To już koniec. – Jego zrezygnowany głos potwierdzał to, o czym obaj wiedzieli: sprawa była przegrana. Zostali pokonani. Chociaż przebyli długą drogę, za kilka minut zostaną schwytani.

– Musimy iść, Alfredzie – dopingował rannego przyjaciel. Zbiegł po skarpie i pochylił się nad towarzyszem, próbując go podnieść, lecz ten, choć wychudzony, okazał się zbyt ciężki.

– To nie ma sensu, Rudolfie. Nie dam rady. – Ranny siedział zupełnie wyczerpany. – Ale ty uciekaj. Masz. – Podał przyjacielowi woreczek z dowodami, które musieli ujawnić: kolumnami nazwisk, datami i mapami. Twardy dowód nieopisanych zbrodni, które musiał poznać cały świat. – Idź! Powiem, że rozdzieliliśmy się kilka godzin temu. Zyskasz trochę czasu.

– Nie. – Rudolf dźwignął towarzysza i postawił na nogach. – Przysiągłeś, że nie zginiesz w tym piekle. I co? Chcesz umrzeć tutaj? – spytał, widząc w oczach towarzysza to, co widział w setkach, tysiącach innych oczu, w obozie, kiedy ludzie się poddawali.

Bywa, że śmierć jest po prostu łatwiejsza od dalszej walki.

Alfred leżał na plecach, ciężko dysząc. Niemal się uśmiechał.

– Idź już.

Od strony lasu dobiegł metaliczny szczęk. Dźwięk odbezpieczanego karabinu.

Znieruchomieli.

W jednej chwili pojęli, że to koniec. Znaleźli ich. Ich serca zamarły ze strachu.

Z ciemności wyłonili się dwaj mężczyźni. Mieli cywilne ubrania, karabiny i zacięte, umazane sadzą twarze. Nie byli żołnierzami. Może to miejscowi chłopi? Ci sami, którzy ich wydali?

– Jesteście z ruchu oporu? – spytał Rudolf z ostatnią iskierką nadziei w oczach.

Tamci przez chwilę milczeli. Jeden z nich odbezpieczył karabin. Później ten większy, brodaty, w wygniecionej myśliwskiej czapce, skinął głową.

– Błagam, pomóżcie nam! – poprosił po polsku Rudolf. – Uciekliśmy z obozu.

– Z obozu? – Mężczyzna spojrzał na ich pasiaki, jakby nie rozumiał.

– Spójrz! – Rudolf podwinął rękaw, pokazując wytatuowany numer. – Uciekliśmy z Auschwitz.

Ujadające psy były tuż-tuż. Dzieliły ich od zbiegów zaledwie metry. Mężczyzna w czapce spojrzał na uciekinierów i skinął głową.

– Weź swojego przyjaciela i chodźcie ze mną.Rozdział 2

POCZĄTEK MAJA

WASZYNGTON

Kapitan Peter Strauss nigdy nie zasiadał w tak dostojnym gronie i miał nadzieję, że po tym, co zaproponuje, nie będzie to jego ostatni raz.

Był dżdżysty poniedziałkowy wieczór, a nastrój zebranych w Gabinecie Owalnym był ponury jak ołowiane niebo nad Waszyngtonem. Kilka dni po tym, jak dwaj zbiegli z Auschwitz więźniowie, Rudolf Vrba i Alfred Wetzler, przekroczyli słowacką granicę, ich raport dotarł do najbliższych współpracowników prezydenta Roosevelta.

Strauss był jednym z najmłodszych – a mimo to cenionym – oficerem dowodzonego przez Billa Donovana Biura Służb Strategicznych⁴. Młody kapitan, który sam był Żydem, podejrzewał, że organizowane przez Niemców obozy dla ludności żydowskiej nie są obozami pracy, lecz miejscami eksterminacji. Pierwsze sygnały pojawiły się już w 1942 roku, kiedy z Europy zaczęły napływać doniesienia, że z gett w Warszawie i Łodzi Niemcy wywieźli i przypuszczalnie zamordowali około stu tysięcy Żydów. Jednak dopiero naoczne relacje dwóch zbiegów z Auschwitz, poparte dokumentami wyniesionymi z biur obozowej administracji – listami nazwisk i numerów, z których wyłaniał się obraz masowej zagłady dokonywanej na niemal przemysłową skalę – potwierdziły najgorsze obawy.

Zgromadzeni przy owalnym stole – prezydent Roosevelt, sekretarz obrony Henry Stimson, sekretarz skarbu Robert Morgenthau, szef Biura Służb Strategicznych William Donovan oraz asystent Donovana kapitan Peter Strauss – przedzierali się przez ponury raport i zastanawiali nad jego znaczeniem. Najbardziej niepokojący fragment relacji mówił o tym, że obóz koncentracyjny szybko się powiększa, a użycie gazu pozwala Niemcom zwiększyć tempo eksterminacji żydowskich więźniów. W Auschwitz tydzień w tydzień systematycznie mordowano tysiące ludzi.

– Auschwitz to tylko jedno z wielu miejsc kaźni – przypomniał ponurym głosem Morgenthau, członek wpływowej rodziny żydowskich bankierów z Nowego Jorku, która zadbała, by relacje naocznych świadków dotarły do rąk prezydenta. – Z doniesień wynika, że jest ich znacznie więcej. Wiele rodzin trafia do komór gazowych zaraz po przybyciu. Naziści mordują całe miasta.

– Co panowie o tym sądzą? – prezydent spojrzał ponuro na zebranych. Chociaż dwa i pół roku krwawej wojny, obawy związane z planowanym lądowaniem w Europie, rozterki w sprawie ubiegania się o czwartą kadencję i postępująca choroba odcisnęły na nim swoje piętno, w jego głosie wciąż było słychać bojową nutę. – Nie możemy bezczynnie czekać, pozwalając na takie bestialstwo.

– Kongres Żydów i Rada do spraw Uchodźców proszą o zbombardowanie obozów – przypomniał sekretarz skarbu. – Nie możemy dłużej siedzieć z założonymi rękami.

– Co w ten sposób osiągniemy? – zapytał Henry Stimson, który pracował w administracji dwóch poprzednich prezydentów i wrócił z emerytury, żeby wesprzeć wysiłek wojenny kraju. – Poza zabiciem wielu niewinnych więźniów. Z pełnym ładunkiem bomb nasze bombowce ledwie dolecą do celu. Poniesiemy znacznie straty, a przecież, jak wszyscy wiemy, będziemy potrzebować tych maszyn podczas zbliżającej się operacji.

Był maj 1944 roku i pogłoski o przygotowaniach do inwazji w Europie dotarły nawet na szczebel Straussa.

– W takim razie pokrzyżujmy im szyki i zbombardujmy linie kolejowe – zaproponował Morgenthau, za wszelką cenę próbując przekonać prezydenta do podjęcia jakichś działań. – Więźniowie są przywożeni w zaplombowanych wagonach. To przynajmniej spowolniłoby tempo eksterminacji.

– Bombowce musiałyby przelecieć nocą nad całą Europą… i precyzyjnie zaatakować szlaki kolejowe? Poza tym czy nie wspomniał pan, że podobnych obozów jest więcej? – spytał Stimson, nie kryjąc sceptycyzmu. – Panie prezydencie, uważam, że najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić dla tych biedaków, jest wyzwolenie ich tak szybko, jak to możliwe. Nie powinniśmy podejmować nieprzemyślanych rajdów powietrznych. Takie jest moje zdanie.

Prezydent ciężko westchnął i zdjął druciane okulary. Głębokie bruzdy wokół oczu podkreślały bladość twarzy typową dla człowieka, który toczy wewnętrzne zmagania. Roosevelt miał wielu żydowskich przyjaciół, którzy wzywali go do podjęcia zdecydowanych działań. Za jego kadencji do rządu weszło więcej Żydów niż kiedykolwiek wcześniej. Jako człowiek z natury wrażliwy zawsze starał się dodawać otuchy prostym ludziom i ich wspierać, więc doniesienia o dokonywanym w Europie bestialstwie poruszyły go bardziej od trafiających na jego biurko raportów wojennych – nawet tych, które mówiły o stratach ponoszonych przez wojska amerykańskie na plażach Pacyfiku czy śmierci żołnierzy na morzu, w drodze do Anglii.

Z drugiej strony prezydent był realistą i zdawał sobie sprawę, że jego sekretarz obrony ma rację. Zbyt wiele było przed nimi ważnych zadań. Oprócz tego w Stanach nadal istniało silne lobby antyżydowskie, a doniesienia o żołnierzach poległych podczas ratowania Żydów nie przysporzyłyby mu głosów, gdyby zabiegał o czwartą kadencję.

– Wiem, że to dla ciebie trudne, Bob – powiedział w końcu Roosevelt, kładąc dłoń na ramieniu sekretarza skarbu. – Jestem pewien, że to bolesne dla nas wszystkich. Przejdźmy do sprawy, z powodu której zebraliśmy się dziś wieczór, panowie. Chodzi o nasz projekt specjalny. Jaki ma kryptonim? „Sum”? – Prezydent odwrócił się do szefa Biura Służb Strategicznych, pułkownika Donovana. – Powiedz mi, Bill, czy sprawa jest nadal aktualna?

Pod kryptonimem „Sum” kryła się ściśle tajna operacja, za którą odpowiadał kapitan Strauss, a jej celem było wywiezienie z Europy pewnej osoby. Polskiego Żyda, którego ludzie prezydenta uważali za osobę niezwykle ważną dla amerykańskiego wysiłku wojennego.

W 1942 roku ustalono, że niemieckie władze Warszawy okazują pewne specjalne względy posiadaczom paszportów niektórych państw Ameryki Południowej, w związku z czym w ciągu kilku następnych miesięcy setki polskich i holenderskich Żydów otrzymały podrobione dokumenty Paragwaju i Salwadoru, które umożliwiały wyjazd z Europy. Wielu prześladowanych uciekło wtedy do północnej Francji i zostało internowanych w obozie przejściowym w wiosce Vittel, gdzie ich podania rozpatrywali podejrzliwi niemieccy urzędnicy. Chociaż naziści mieli wątpliwości co do autentyczności dokumentów, nie mogli sobie pozwolić na konflikt z neutralnymi państwami Ameryki Łacińskiej, których autorytarni przywódcy w gruncie rzeczy popierali Rzeszę. To, w jaki sposób żydowscy uciekinierzy wchodzili w posiadanie wspomnianych dokumentów, jak odbierali je potajemnie za pośrednictwem wrogich nazistom emisariuszy ambasad Paragwaju i Salwadoru w szwajcarskim Bernie, oraz wątpliwe pochodzenie paszportów, owiane było mgiełką tajemnicy. Niejasny pozostawał również sposób, w jaki przyjaciele Stanów Zjednoczonych przekazali dokumenty bezpośrednio do rąk mężczyzny, którego wraz z rodziną zamierzano przeszmuglować przez granicę w ramach operacji „Sum”. Przez pewien czas perspektywy wyjazdu wydawały się obiecujące. Zorganizowano dwa przerzuty z Europy, przez Holandię i Francję, jednak za każdym razem Niemcy zablokowali drogę. Później, zaledwie trzy miesiące przed spotkaniem u prezydenta, niemiecki konfident w Warszawie poruszył kwestię podejrzanego pochodzenia dokumentów, co spowodowało, że los wszystkich Żydów w Vittel, w tym człowieka, którego Amerykanie rozpaczliwie próbowali wydostać, stanął pod znakiem zapytania.

– Niestety pojawiły się przeszkody, panie prezydencie – odparł Donovan. – Nie mamy nawet pewności, czy ten człowiek tam jest.

– Ani czy nadal żyje – dodał sekretarz obrony Stimson. – Nasze informacje wywiadowcze w tej kwestii są niejasne.

Emisariusze, którzy przekazywali podrobione dokumenty, zostali aresztowani i przebywali obecnie w niemieckich więzieniach.

– Powiedziano mi, że nadal jest nam potrzebny. Że trzeba go wywieźć za wszelką cenę. – Prezydent odwrócił się do sekretarza obrony. – Czy to prawda?

– Najprawdziwsza. Byliśmy blisko w Rotterdamie, załatwiliśmy nawet transport. A teraz… – Stimson z ponurą miną pokręcił głową, po czym sięgnął po pióro i wskazał mały punkt na ustawionej obok konferencyjnego stołu mapie Europy.

Miasto Oświęcim. W okupowanej Polsce.

– Oświęcim? – Roosevelt ponownie założył okulary.

– Oświęcim to polska nazwa Auschwitz, panie prezydencie – wyjaśnił sekretarz obrony. – Właśnie dlatego tu jesteśmy. I dlatego zapoznaliśmy się z raportem.

– Rozumiem – przytaknął prezydent. – Zatem ten człowiek jest teraz jednym z pięciu milionów anonimowych Żydów wyciągniętych z domu wbrew własnej woli, bez dokumentów i tożsamości?

– Nie wiemy, jaki los go czeka… – sekretarz skarbu Morgenthau poważnie pokręcił głową.

– Na szali spoczywa los nas wszystkich, panowie. – Roosevelt odepchnął wózek inwalidzki od stołu. – Przyszliście mi powiedzieć, że zrobiliśmy wszystko, aby go odnaleźć i przewieźć do Stanów, a teraz słyszę, że sprawa jest przegrana? Że się nie udało?

Prezydent objechał stół. Zebrani przez chwilę milczeli.

– Może nie wszystko jest stracone, panie prezydencie. – Szef OSS pochylił się nad stołem. – Mój kolega, kapitan Strauss, dokładnie przeanalizował sytuację. Uważa, że istnieje jeszcze jeden sposób. To może być ostatnia szansa…

– Ostatnia szansa? – Zmęczone oczy prezydenta spoczęły na młodym asystencie Donovana.

– Tak, panie prezydencie.

Kapitan miał około trzydziestki, ale już zaczął lekko łysieć. Był synem synagogalnego kantora i absolwentem Szkoły Prawa Uniwersytetu Columbia. Rooseveltowi powiedziano, że to wyjątkowy spryciarz.

– Dobrze, synu. Słucham, co masz do powiedzenia.

Strauss odchrząknął, spojrzał jeszcze raz na swojego szefa i w końcu otworzył teczkę.

– Mów. – Donovan skinął głową. – Przedstaw swój plan.Rozdział 3

STYCZEŃ, CZTERY MIESIĄCE WCZEŚNIEJ

OBÓZ PRZEJŚCIOWY W MIASTECZKU VITTEL, OKUPOWANA FRANCJA

– Tato, tato! Obudź się! Oni tu są!

Głośne gwizdki przecięły jak nóż chłodne powietrze poranka. Doktor Alfred Mendl obudził się na wąskiej pryczy. Jego ramię obejmowało żonę Martę, aby chronić ją przed styczniowym zimnem. Ich córka Lucy stała nad nimi jednocześnie zdenerwowana i podniecona. Wyglądała przez szparę w zasłoniętym kocem oknie ciasnego pokoju, który dzielili z czternastoma innymi osobami, choć nadawał się najwyżej dla czterech. Nie było to odpowiednie miejsce dla dziewczyny, która noc wcześniej obchodziła swoje dwudzieste drugie urodziny. Skuleni na zawszonych materacach, śpiący pośrodku rozrzuconych bezładnie walizek i lichego dobytku ludzie zaczęli się powoli wygrzebywać spod koców i szyneli, mając nadzieję, że ich sytuacja wreszcie się wyjaśni.

– Tato! Spójrz!

Na podeście pojawili się francuscy milice⁵, chodząc od pokoju do pokoju i waląc pałkami w drzwi.

– Wstawać! Z łóżek, leniwi Żydzi! Wszyscy z zagranicznymi paszportami mają zabrać rzeczy i zejść na dół! Wyjeżdżacie!

Doktorowi serce podskoczyło w piersi. Czyżby po ośmiu ciężkich miesiącach oczekiwań w końcu nadszedł ich czas?

Wyskoczył z łóżka w pogniecionych tweedowych spodniach i wełnianym podkoszulku, który zapewniał mu ciepło. Od miesięcy spali w najcieplejszych rzeczach, piorąc je, kiedy tylko mogli. Niemal potknął się o leżącą obok nich na podłodze rodzinę, z którą co miesiąc zamieniali się miejscem do spania.

– Wszyscy z zagranicznymi paszportami mają się spakować i wyjść! – poinstruował ich z progu policjant w czarnym mundurze.

– Marto, wstawaj! Wrzuć wszystko, jak leci! Może to dziś! – powiedział doktor do żony. W jego głosie wciąż się tliła nadzieja, która w ciągu ostatniego roku została wielokrotnie poddana próbie. Wszyscy w pokoju mruczeli pod nosem, budząc się powoli do życia. Słabe promienie słońca przedostawały się do środka przez zasłonięte kocem okna. Vittel, obóz przejściowy na północnowschodnim krańcu Francji, tworzyły cztery sześciopiętrowe hotele stojące wokół dużego, okrągłego placu – nie do końca „czterogwiazdkowe”, jak żartowano, bo otoczone trzema ogrodzeniami z drutu kolczastego i pilnowane przez niemieckie straże. Przetrzymywano w nich tysiące osób – więźniów politycznych oraz obywateli neutralnych i wrogich państw, których Niemcy mieli nadzieję wymienić za swoich. Żydzi, głównie z Polski i Holandii, o których losie decydowano w Berlinie, zostali ulokowani w osobnym skrzydle. Francuski policjant, który wszedł do izby, chodził między ciałami, trącając ludzi pałką.

– Nie słyszeliście, co powiedziałem? Mówię do wszystkich! Wstawać i pakować manatki! Szybko, szybko! Czemu się ociągacie? Wyjeżdżacie!

Poszturchiwał pałką niemrawych i kopał walające się na podłodze otwarte walizki.

– Dokąd nas zawiozą? – dopytywali się więźniowie, pospiesznie zbierając swoje rzeczy. Mówili w rozmaitych językach i z różnymi akcentami – po polsku, w jidysz i kalekim francuskim.

– Dowiecie się! Żwawiej! Nie wiem nic więcej! Tylko zabierzcie dokumenty! Powiedzą wam wszystko na dole!

– Zabierzcie dokumenty! – Alfred spojrzał z nadzieją na Martę i Lucy. Czyżby w końcu nadeszła ta chwila? Doktor i jego rodzina długo na to czekali. Od czasu, gdy otrzymali od byłego pracownika ambasady paragwajskiej w Warszawie sfałszowane dokumenty tożsamości, upłynęło osiem trudnych miesięcy. Najpierw przez Słowację i Austrię dotarli do granicy Szwajcarii, ale ich zawrócono. Później przejechali pociągiem przez okupowaną Francję do Holandii, cały czas pod opieką paragwajskich dyplomatów w Warszawie, jako zagraniczni wykładowcy Uniwersytetu Lwowskiego. Kiedy jednak z papierami przewozowymi w dłoni dotarli na nabrzeże portu w Rotterdamie, gdzie mieli wejść na podkład wypływającego do Sztokholmu szwedzkiego towarowca Prinz Eugen, zostali ponownie zawróceni, bo okazało się, że ich dokumenty muszą zostać zweryfikowane. W stanie zawieszenia dotarli tutaj, do Vittel. Tymczasem żydowskie organizacje w Szwajcarii oraz rządy Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii czyniły starania i naciskały na rządy Paragwaju i Salwadoru, aby honorowały własne paszporty. Doktor i jego bliscy przebywali w Vittel w czymś na kształt dyplomatycznego piekła. Ciągle słyszeli, że ich sprawa jest badana. Że muszą poczekać jeszcze dzień lub dwa, aż niemieckie ministerstwo spraw zagranicznych i południowoamerykańskie ambasady wypracują jakieś rozwiązanie. Alfred i jego rodzina nauczyli się nawet hiszpańskiego, aby ich historia wydała się bardziej przekonująca. Oczywiście wiedzieli, że dokumenty nie są warte papieru, na którym je sporządzono. Alfred był Polakiem, urodził się w Warszawie i po latach studiów w Pradze i Getyndze, które odbył pod okiem najwybitniejszych specjalistów w dziedzinie fizyki atomowej, zaczął wykładać fizykę na uniwersytecie we Lwowie. A później przyszła wojna, pozbawiono go stanowiska, a jego dyplomy trafiły na śmietnik i zostały spalone. Marta pochodziła z Pragi, obecnie okupowanej przez Niemców, ale od wielu lat miała polskie obywatelstwo. Wiedzieli, że jedyną rzeczą, która zapobiegła ich wysłaniu tam, skąd nikt nie wrócił, były wątpliwe dokumenty przygotowane przez nieznanych ludzi i dostarczone wraz z obietnicą, że Amerykanie wywiozą doktora i jego rodzinę z Europy, a następnie dostarczą do Ameryki, gdzie zostaną serdecznie powitani przez Szilarda i Fermiego, startych znajomych Alfreda. Chociaż w ostatnich miesiącach Mendlowie wiele wycierpieli, ich los był znacznie lepszy od tego, jaki czekałby ich w domu. Kilka miesięcy temu Alfred usłyszał, że na Uniwersytecie Lwowskim przeprowadzono czystki, podobnie jak na innych uczelniach Warszawy i Krakowa. Ostatni z jego kolegów zostali zastrzeleni, zakatowani na ulicy lub przewiezieni w nieznane miejsce, z którego nikt nie wrócił.

„Zabierzcie dokumenty”, powiedział policjant. Alfred nie wiedział, czy to dobry, czy zły znak. Wszyscy wokół budzili się do życia, dygocząc z nerwów i oczekiwania. Może w końcu wszystko się wyjaśni. Może pozwolą im wyjechać.

Nie było dnia, aby nie marzył o przedstawieniu wyników swoich badań ludziom zabiegającym o dobro. Nie chciał, by wpadły w ręce nazistów.

– Chodź, kochanie! Pospiesz się! – zawołał, pomagając żonie spakować walizkę. Ostatnio Marta była słaba. W listopadzie się przeziębiła i nigdy do końca nie wydobrzała. Wyglądała tak, jakby zestarzała się dziesięć lat od czasu, gdy wyruszyli w podróż.

Musieli zostawić wszystko, co posiadali. Piękną porcelanę, kolekcję starych słojów aptekarskich, nagrody, które otrzymał. Wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość – z wyjątkiem kilku fotografii i, oczywiście, jego notatek. Upchnęli ten dobytek do małych toreb podróżnych, aby gdy nadejdzie pora, bezzwłocznie wyruszyć w drogę.

– Lucy, szybko! – doktor sięgnął po dokumenty i wrzucił je do skórzanej teczki wraz z kilkoma książkami, które zdołał zabrać z domu. Mógł stracić ubranie, dyplomy akademickie, zdjęcia rodziców nad brzegiem Wisły w Warszawie i przedmioty osobiste, które były mu najdroższe. Mógł zostawić najlepsze buty, ale nie wyniki swoich badań – te musiał ocalić. Dowody i wzory. Wszystko zależało od tego, czy zdoła je wywieźć. Pewnego dnia ich sytuacja się wyjaśni. Pospiesznie upchnął dobytek do walizki i zapiął zamek. – Marto, Lucy! Idziemy!

Kilka osób zostało w jeszcze niedawno zatłoczonym pokoju, życząc szczęścia wyjeżdżającym. Byli jak więzień, który żegna się z ułaskawionym towarzyszem niedoli.

– Do zobaczenia w lepszym świecie – mówili, jakby wiedzieli, że ich życie nie będzie usłane różami. Ludzi przebywających w ciasnej kwaterze połączyła dziwna zażyłość.

– Bóg z wami! Żegnajcie!

Alfred, Marta i Lucy wyszli z izby, a następnie ruszyli w dół, wtapiając się w ludzką masę sunącą korytarzami i schodami na podwórze. Rodzice trzymali dzieci, synowie i córki pomagali starszym, żeby nie zostali stratowani. Kiedy znaleźli się na parterze, zapędzono ich na duży dziedziniec, drżących na styczniowym chłodzie, szemrzących, rozprawiających z sąsiadami o tym, co ich czeka. Poręcze w górze oblepił tłum tych, którzy zostali i teraz patrzyli, co się wydarzy.

– Co się z nami stanie, tato? – spytała Lucy, patrząc na niemieckich strażników z automatami.

Alfred rozejrzał się wokół.

– Nie wiem.

Terenu jak zawsze pilnowali Niemcy, ale strażników było zbyt mało, żeby miało się wydarzyć coś złego. Ludzie zbili się z zimna w ciasną gromadkę. Kupcy i nauczyciele, księgowi i rabini. Ludzie w długich wełnianych płaszczach, w homburgach i fedorach na głowie.

Rozległy się gwizdki i chwilę później ujrzeli nadgorliwego kapitana francuskiej policji w towarzystwie niemieckiego oficera. Powiedzieli, że mają stanąć w kolejce, z przygotowanymi dokumentami. Niemiec miał na sobie szary wełniany płaszcz oficerski ze znakami Abwehry, czyli niemieckiego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, co zmartwiło doktora.

Alfred, Marta i Lucy chwycili walizki i zajęli miejsce w kolejce.

Francuski oficer podchodził kolejno do stojących i rodzina po rodzinie uważnie przeglądał papiery, lustrując twarze. Niektórym kazał pozostać na miejscu, innym zaś dawał znak, by przeszli na bok dziedzińca. Wszędzie stali uzbrojeni strażnicy z psami, które głośno ujadały i szarpały się na smyczy, strasząc małe dzieci i niektórych rodziców.

– Z radością opuszczę to miejsce – westchnęła Marta. – Nieważne, dokąd nas zabiorą.

– Ja również – odparł Alfred, choć po zachowaniu żołnierzy odgadł, że dzieje się coś złego. Pilnujący nasunęli czapki na oczy i trzymali ręce na karabinach. Atmosfera była daleka od beztroski, nie było też mowy o fraternizacji z internowanymi.

Ci, którzy nie znali francuskiego i nie wiedzieli, co się dzieje, byli odsyłani na bok. Gdy francuski policjant próbował odsunąć jakąś rodzinę, jej członkowie zaczęli głośno krzyczeć w swoim języku, który w uszach Alfreda brzmiał jak węgierski. Kiedy policjant kopnął otwartą walizkę pełną dewocjonaliów, staruszek i jego żona daremnie próbowali je pozbierać. Inny sfrustrowany mężczyzna z długą białą brodą, najwyraźniej rabin, pokazywał swoje dokumenty kapitanowi milice. Francuz w końcu cisnął mu je w twarz, a starszy pan i jego żona pochylili się, żeby podnieść je z ziemi tak skwapliwie, jakby były stuzłotowymi banknotami.

Doktor Mendl pomyślał, że coś zdecydowanie nie jest w porządku.

Francuski kapitan i jego niemiecki przełożony szli wzdłuż oczekujących w kolejce. Żołnierze i strażnicy musieli używać coraz większej siły, aby powstrzymać tłum.

– Nie martwcie się, przecież wielokrotnie je sprawdzali – Alfred dodał otuchy Marcie i Lucy. – Na pewno przejdą.

Mimo to doktor czuł coraz większe zaniepokojenie, bo każda rozmowa wydawała się kończyć jedynie frustracją i gniewem, a ludzie byli brutalnie zapędzani do rosnącej z każdą chwilą gromady otoczonej przez uzbrojonych po zęby strażników.

Zza budynków doleciało sapanie zatrzymującego się pociągu.

– Słyszałyście? Dokądś nas zawiozą – Alfred zagadnął żonę i córkę, próbując nadać swojemu głosowi pogodny ton.

W końcu Francuz dotarł i do nich.

– Dokumenty – zażądał obojętnym tonem. Doktor wręczył mu papiery podróżne, z których wynikało, że on i jego rodzina, choć mieszkali w Polsce przez siedem ostatnich lat, są pod ochroną rządu paragwajskiego.

– Długo czekaliśmy na powrót do domu – powiedział po francusku do policjanta, ale ten unikał jego wzroku. Jego czarne, rozbiegane oczy przesuwały się chłodno z dokumentów na twarze, jakby robił to wielokrotnie w ciągu ostatnich miesięcy. Za nim stanął niemiecki oficer, z rękami splecionymi za plecami i kamienną twarzą, która sprawiła, że Alfred poczuł niepokój.

– Czy pobyt we Francji sprawił pani przyjemność, señorita? – kapitan milice zwrócił się do Lucy znośnym hiszpańskim.

– Sí, proszę pana – odrzekła dziewczyna ze zdenerwowaniem, które Alfred wyczuł w jej głosie. Z drugiej strony któż by się nie denerwował? – Chciałabym jednak wrócić do domu.

– Na pewno pani do niego wróci – odrzekł kapitan, po czym stanął przed Alfredem. – Napisano tu, że pan jest profesorem?

– Tak, zajmuję się elektrodynamiką kwantową.

– Gdzie pan zdobył te papiery, monsieur?

– Nie rozumiem. Jak to… zdobył? – wymamrotał przestraszony Alfred, czując, że jego żołądek zaciska się w supeł. – Wystawiła je ambasada Paragwaju w Warszawie. Zapewniam pana, że są autentyczne. Proszę spojrzeć, o tutaj… – Wskazał urzędową pieczęć i podpisy.

– Obawiam się, że państwa dokumenty zostały podrobione – zawyrokował kapitan policji.

– Przepraszam?

– Nie posiadają żadnej wartości. Są tak złe jak pani hiszpański, mademoiselle. Nikt z was … – podniósł głos, żeby mogli go usłyszeć zgromadzeni na placu – nie jest już pod ochroną rządów Paragwaju i Salwadoru! Ustalono, że wasze wizy i paszporty są nieważne. Od tej chwili jesteście więźniami francuskiego rządu, który zważywszy na sytuację, nie ma innego wyboru, jak tylko przekazać was w ręce władz niemieckich.

Stłoczeni na dziedzińcu ludzie wydali głośne westchnienie. Niektórzy jęknęli: „Mój Boże, tylko nie to!”, inni spojrzeli po sobie i mruknęli: „Co on powiedział? Że nasze dokumenty są nieważne?”.

Ku przerażeniu Alfreda francuski policjant zaczął drzeć jego paszport na kawałki. Niszczył to, co utrzymywało ich przy życiu przez dziesięć miesięcy, ich przepustkę do wolności, rozsypując skrawki papieru niczym popiół na buty Alfreda.

– Wy troje, tam! Dołączyć do reszty! – rzucił Francuz, po czym pchnął ich brutalnie i przesunął się do kolejnej osoby w kolejce. – Następny!

– Co pan zrobił? – Alfred schylił się, żeby podnieść z ziemi rozrzucone skrawki, i pociągnął oficera za ramię. – To były ważne dokumenty. Sprawdzano je wiele razy. Proszę tylko spojrzeć, proszę… – Wskazał przedartą kartkę z podpisem. – Jesteśmy obywatelami Paragwaju. Chcemy wrócić do domu. Domagamy się tranzytu!

– Domagacie się? – Niemiecki oficer podążający za kapitanem milice w końcu przemówił. – Obiecuję, że zapewnimy wam tranzyt.

Dwaj strażnicy przedarli się przez tłum i karabinami wypchnęli rodzinę Mendlów z kolejki.

– Zabierzcie bagaże! Przejdźcie tam! – Wskazali zagonioną przez straże gromadkę posiadaczy południowoamerykańskich paszportów, których ogarnęło narastające poczucie beznadziei.

Po ośmiu miesiącach czekania i nadziei, przetrzymywania w bydlęcych zagrodach, gdy ich marzenie o wolności nagle prysło, ludzie zaczęli wyrażać swój sprzeciw i wściekłość, krzycząc i wymachując dokumentami. Francuski oficer ogłosił w kilku językach, że posiadacze południowoamerykańskich dokumentów podróżnych mają pięć minut na zabranie swoich rzeczy i wejście do oczekującego na stacji pociągu.

– Dokąd nas zabieracie?! – krzyknęła jakaś przerażona kobieta. Od miesięcy krążyły pogłoski o tajemniczych miejscach, z których nikt nie wraca. Rozchodziły się po Vittel jak epidemia tyfusu.

– Na plażę – zarechotał jeden z francuskich policjantów. – Pojedziecie na południe Francji. Jakżeby inaczej? Czy nie tam chcieliście się znaleźć?

– Przygotowaliśmy wam salonki. Nie martwcie się – dorzucił inny tym samym sarkastycznym tonem. – Arystokraci z Ameryki Południowej będą podróżować pierwszą klasą.

Na dziedzińcu natychmiast zapanował chaos. Niektórzy po prostu nie chcieli pogodzić się z losem. Stary, siwobrody rabin i jego żona usiedli na walizkach i ani myśleli ruszyć się z miejsca. Inni krzyczeli gniewnie na strażników w czarnych mundurach, którzy widząc poruszenie w tłumie, zaczęli coraz silniej napierać, wymachując bronią i pędząc więźniów jak owce do frontowej bramy.

– Trzymajcie się razem. – Alfred spojrzał na Martę i Lucy, ściskając ich bagaże. Na chwilę rozdzielili ich ludzie, którzy klnąc i wymachując odrzuconymi dokumentami, w napadzie szału przesunęli się na czoło tłumu. Więźniowie zaczęli się tłoczyć, lecz żołnierze w dalszym ciągu napierali, używając kolb niczym kija do poganiania bydła. Białobrody rabin i jego żona nadal nie chcieli się ruszyć. Po chwili podbiegł do nich niemiecki strażnik i zaczął krzyczeć, jakby byli głusi.

– Raus! – Wychodzić. – Wstawać, ale już!

Doszło do przepychanek. Niektórzy mieli zakrwawione twarze od uderzenia kolbą. Kilka starszych osób upadło na ziemię, a tłum mimo rozpaczliwych błagań i krzyków tych, którzy zatrzymali się, aby pomóc, zaczął je tratować.

W końcu jednak ruszyli, rodzina po rodzinie, nie mając innego wyboru. Wszyscy z przerażeniem chwytali swoje rzeczy. Funkcjonariusze milice popędzali ich pałkami i karabinami w kierunku bramy. Niektórzy się modlili, inni lamentowali, ale wszyscy szli – z wyjątkiem rabina i jego żony. Strażnicy wmieszali się w tłum, kopiąc walizki.

– Twoja? Zabieraj, bo tu zostanie!

Pędzili ich jak bydło przez prowizoryczną bramę z drutu kolczastego, pośród ujadania psów szarpiących smycze, okrzyków wściekłości, lamentów, wołania i jęków ludzi, którzy zrezygnowani poddali się swoim najgorszym obawom.

– Co się dzieje, tato? – spytała przerażona Lucy.

– Chodźcie! Musimy trzymać się razem – powiedział Alfred, ściskając w ręku swoją walizkę, walizkę Marty oraz teczkę. – Może pojedziemy do innego obozu. Daliśmy sobie radę w gorszym położeniu. – Chciał dodać sobie i bliskim otuchy, ale w głębi serca wiedział, że to nieprawda. Bo nie mieli już dokumentów, a Marta była coraz słabsza. Przeszli przez bramę. Pierwszy raz od ośmiu miesięcy znaleźli się za drucianym ogrodzeniem.

Na torach czekał pociąg towarowy. W pierwszej chwili ludzie pomyśleli, że nie jest przeznaczony dla nich. Taki skład nadawał się raczej dla krów albo koni. Później skamienieli, słysząc nagły szczęk otwieranych drzwi. Francuscy strażnicy pozostali w tyle, a wzdłuż torów stali niemieccy żołnierze, co przeraziło wszystkich.

– Oto wasze salonki, Żydzi – zarechotał jeden z nich. – Pozwólcie, że wam pomogę. – Mówiąc to, zdzielił kolbą jednego z mężczyzn. – Do środka!

W pierwszej chwili w tłumie pojawił się opór. Ludzie się sprzeciwiali, próbowali protestować. Wagony czekające na torach były odpowiednie dla świń, nie ludzi. Nagle usłyszeli dwie krótkie serie z automatu. Odwrócili się i ujrzeli, że białobrody rabin i jego nieszczęsna żona leżą na ziemi w kałuży krwi, obok swojego bagażu.

– Boże, oni nas zmasakrują! – jęknęła jakaś kobieta i nagle wszyscy ruszyli do wagonów. Jeden po drugim wskakiwali do środka, popychając starych i młodych, wlokąc ze sobą dobytek. Jeśli ktoś nie mógł go udźwignąć lub stawał, aby najpierw załadować rzeczy, wyrywano mu bagaż i ciskano na bok. Na peronie rozsypały się fotografie i przybory toaletowe.

– Nie! To moje rzeczy! – krzyknęła jakaś kobieta.

– Wsiadaj! Prędzej! Nie będą ci potrzebne! – Strażnik wepchnął ją do środka.

– Tu nie ma siedzeń – zauważył jakiś mężczyzna.

Alfred pomógł Marcie i Lucy wsiąść, a potem ktoś z tyłu podsadził jego. Kiedy wszyscy myśleli, że wagon jest pełen, strażnicy wepchnęli do środka jeszcze więcej ludzi. Po kilku minutach trudno było oddychać.

– Tu nie ma miejsca! Nie ma miejsca! Błagam! – rozległ się kobiecy głos. – Wszyscy się podusimy!

Ale Niemcy wpychali do środka kolejnych.

– Nie chcę jechać! – zawołał jakiś mężczyzna, przekrzykując zgiełk.

– Daj spokój, chcesz skończyć jak oni? – odpowiedział mu inny, pchając go naprzód i spoglądając na rozpostarte na dziedzińcu ciała rabina i jego żony.

– Moja córka! Moja córka! Sophie…! – wołała jakaś kobieta. Młoda dziewczyna, pchnięta przez tłum do innego wagonu, odkrzyknęła z oddali:

– Mamo!

Strażnicy w dalszym ciągu wpychali do środka ludzi wraz z dobytkiem, który ci zdołali unieść, aż wagony wypełniły się w stopniu przekraczającym najśmielsze wyobrażenia Alfreda.

Później zatrzasnęli drzwi.

W pierwszej chwili zapanowała ciemność. Jedyne światło wpadało do środka przez wąskie szpary w bocznych ścianach. W mroku rozległo się kilka jęków, a później wszyscy zamilkli. Zapadła cisza jak wtedy, gdy w napięciu czeka się na to, co się za chwilę wydarzy. W wagonie było tak mało miejsca, że prawie nie mogli się poruszyć. Nie dało się nawet zmienić położenia ramion ani swobodniej odetchnąć. Powietrze było przesycone odorem osiemdziesięciorga ludzi zamkniętych w wagonie, którym powinna podróżować połowa tej liczby, a przecież wielu z nich od tygodni się nie kąpało.

Stali bez ruchu, nasłuchując krzyków i płaczu dochodzących z zewnątrz, aż rozległ się gwizd. Pociąg szarpnął i ruszył. Dopiero wtedy zaczęli jęczeć, szlochać i zanosić modły. Stali w ciemności, wyprostowani, oparci jeden o drugiego. W kącie wagonu znajdowały się dwa wiadra – jedno z wodą, w ilości dalece niewystarczającej dla tak dużej liczby ludzi, a drugie puste. Nietrudno było odgadnąć jego przeznaczenie.

– Dokąd nas wiozą, Alfredzie? – wyszeptała Marta, kiedy pociąg nabrał prędkości.

– Nie wiem. – Doktor odszukał dłonie żony i córki i ścisnął je mocno. – Ale przynajmniej jesteśmy razem.Rozdział 5

STYCZEŃ, NASTĘPNEGO DNIA

Peter Strauss usiadł przy biurku w waszyngtońskiej kwaterze głównej Biura Służb Strategicznych i ze smutkiem przeczytał depeszę od attaché Rady do spraw Uchodźców w szwajcarskim Bernie.

Pismo dotyczyło cywilów z obozu przejściowego w Vittel w północno-zachodniej Francji, którzy chcieli wyjechać z Europy, korzystając z paszportów pewnych państw Ameryki Południowej.

Paszportów, które żywotnie interesowały Straussa, bo osobiście pomógł je załatwić. Depesza miała następującą treść:

Z przykrością zawiadamiamy, że wnioskodawcom odmówiono ochrony dyplomatycznej. Uznano, że dokumenty zostały sfałszowane. Wszystkich posiadaczy wspomnianych dokumentów zagnano na plac i umieszczono w zaplombowanych wagonach. Cel podróży: obóz pracy w południowej Polsce. Z naszych informacji wynika, że chodzi o obóz w miasteczku Oświęcim.

Strauss ponownie przeczytał depeszę, czując skurcz żołądka. Cały rok pracy. Starannie zaplanowali tę operację. Dostarczyli dokumenty człowiekowi, na którym im zależało, a później wywieźli go z Polski wraz z rodziną przez okupowane kraje Europy. Potajemnie załatwili transport. Apelowali do rządu Paragwaju, aby oparł się niemieckim naciskom dyplomatycznym i stanął po stronie Amerykanów.

Stracili cały rok.

Wszystkich posiadaczy wspomnianych dokumentów zagnano na plac i umieszczono w zaplombowanych wagonach. Cel podróży: obóz pracy w południowej Polsce.

Strauss odłożył kartkę. Operacja o kryptonimie „Sum” dobiegła końca.

Choć jako syn kantora znał modlitwy i fragmenty Tory jak własne imię, pustka, którą poczuł w sercu, wydawała się jeszcze głębsza niż dotąd. Brat jego ojca nadal przebywał w Wiedniu. Nie mieli pojęcia, co się z nim dzieje, ba, nie znali losu całej jego rodziny. W pewnym sensie Strauss uzależnił swoją wiarę i nadzieję na pozytywne zakończenie wojny od powodzenia tej misji.

A teraz jedno i drugie runęło.

– Przysłali odpowiedź, panie kapitanie? – spytał młody porucznik, który przyniósł depeszę i nadal stał obok niego.

– Nie – odrzekł ponuro Strauss, wzruszając ramionami. – Żadnej odpowiedzi. – Zdjął druciane okulary i zaczął czyścić szkła.

– A więc to koniec? Dwustu czterdziestu ludzi… – zaczął jego zastępca. Porucznik był częściowo wtajemniczony w operację. – Przykro mi, panie kapitanie.

– Dwieście czterdzieści ludzkich istnień … – skinął głową Strauss. – Wszyscy zasługiwali na to, żeby ich ocalić, ale tylko jeden był dla nas kluczowy.Rozdział 8

Tego wieczoru Strauss siedział samotnie w barze hotelu São Mamede. Lokal znajdował się przy ciemnej bocznej uliczce, z dala od hałaśliwej świątecznej atmosfery kasyna i jeszcze dalej od hotelu Pallácio Estoril, z tętniącym życiem barem o ścianach pokrytych drewnianymi panelami, gdzie niemieccy i brytyjscy szpiedzy spotykali się przy koniaku i gdzie każdy gość kończył niechybnie na czyjejś liście.

Oprócz kapitana w barze znajdowała się tylko jedna para, popijająca aperol i tuląca się w zacisznym kącie.

Wiedział, że w takim miejscu nikt nie zwróci na niego uwagi. Żaden recepcjonista nie będzie przeglądać jego korespondencji. Strauss ponownie przeczytał depeszę, którą przed chwilą nadał do Waszyngtonu.

Przesłał ją na numer założony wyłącznie po to, aby dotarła niepostrzeżenie do rąk pułkownika Donovana. Opisał w niej prozaiczne szczegóły swojej podróży. Wspomniał o klientach, z którymi się spotkał i zamówieniach, które trzeba zrealizować. Nadmienił również o piśmie do Departamentu Zasobów Wewnętrznych. Oczywiście wszystko było nieprawdą. Zostało zmyślone.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: