Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Oczekiwanie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oczekiwanie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 382 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

So­czy­stym czer­wo­nym ża­rem pło­nę­ły fron­to­ny mar­mu­ro­wych pa­ła­ców sku­pio­nych jed­ne nad dru­gi­mi na nie­uro­dzaj­nej gó­rze, któ­rej ja­ło­wa grań od­ci­na­ła się na mierzch­ną­cym nie­bie wid­mo­wym i lśnią­cym za­ry­sem. Nad Za­to­ką Ge­nu­eń­ską za­cho­dzi­ło zi­mo­we słoń­ce. Wschod­nia po­łać nie­ba poza wy­brze­żem z li­tej ska­ły była po­dob­na do ciem­ne­go szkła. Peł­ne mo­rze rów­nież ro­bi­ło wra­że­nie szkła z po­le­wą pur­pu­ry, w któ­rym świa­tło ga­sną­ce­go dnia ma­ru­dzi­ło, jak­by lgnąc do wody. Ża­gle nie­licz­nych fe­luk, unie­ru­cho­mio­nych gła­dzią, wy­glą­da­ły ró­żo­wo i ra­do­śnie w gęst­nie­ją­cym zmro­ku. Dzio­ba­mi wszyst­kie były zwró­co­ne ku wspa­nia­łe­mu mia­stu. Po we­wnętrz­nej stro­nie mola, za­koń­czo­ne­go okrą­głą basz­tą, woda zda­wa­ła się czar­na. Więk­szy, pro­sto­ża­glo­wy okręt, od­pły­wa­ją­cy od mia­sta i za­trzy­ma­ny w bie­gu rap­tow­nym szti­lem, pa­trzył w czer­wo­ny krąg słoń­ca. Ban­de­ra na nim zwi­sła, co spra­wia­ło, że barw jej nie dało się od­róż­nić; po­mi­mo to chu­dy człek w wy­tar­tej kur­cie że­glar­skiej i cu­dacz­nej czap­ce z chwa­stem na gło­wie tkwią­cy tu bez­czyn­nie z ra­mio­na­mi za­rzu­co­ny­mi na ko­mo­rę lufy ogrom­ne­go dzia­ła, cza­ją­ce­go się wraz z trze­ma ta­ki­miż na plat­for­mie basz­ty, nie zda­wał się mieć wąt­pli­wo­ści, do ja­kie­go pań­stwa na­le­żał okręt.

La­pi­dar­nie, wyj­mu­jąc pa­rzy­gąb­kę z ust, nie od­wra­ca­jąc na­wet gło­wy, od­po­wie­dział na py­ta­nie mło­de­go cy­wi­la w dłu­gim płasz­czu, w bot­for­tach, o non­sza­lanc­kim wy­ra­zie twa­rzy wy­ła­nia­ją­cej się z fałd bia­łe­go halsz­tu­ka.

– El­bij­ski.

Faj­kę we­tknął mię­dzy zęby i za­cho­wy­wał się nadal nie­to­wa­rzy­sko. Ele­ganc­ki mło­dy czło­wiek o przy­jem­nej po­wierz­chow­no­ści – był to Co­smo, syn ba­ro­ne­ta Char­le­sa La­tha­ma na La­tham Hall w hrab­stwie York – po­wtó­rzył ci­cho „El­bij­ski” i trwał w swym za­pa­trze­niu na za­szti­lo­wa­ny okręt z jego nie­roz­po­zna­wal­ną ban­de­rą.

Do­pie­ro gdy słoń­ce za­pa­dło za wody śród­ziem­no­mor­skie, a na nie­ru­cho­mym okrę­cie ścią­gnię­to nie­roz­po­zna­wal­ną fla­gę, po­ru­szył się i zwró­cił wzrok ku przy­sta­ni. Naj­bli­żej po za­chod­niej stro­nie stał an­giel­ski okręt li­nio­wy im­po­nu­ją­cych wy­mia­rów, za­ko­twi­czo­ny w po­bli­żu na­brze­ża. Jego wy­so­kie masz­ty ster­cza­ły po­nad da­chy do­mów, a wła­śnie ścią­gnię­to z masz­tu fla­go­we­go znak i za­stą­pio­no go la­tar­nią czy­nią­cą dziw­ne wra­że­nie śród ja­sno­ści zmierz­chu. Za­cie­ra­ły się w głę­bi przy­sta­ni syl­wet­ki stat­ków zgru­po­wa­nych da­lej. Co­smo po­wiódł oczy­ma po ko­li­stej plat­for­mie basz­ty. Na­chy­lo­ny nad dzia­łem człek pa­lił faj­kę obo­jęt­nie.

– Pan je­steś do­zor­cą tej basz­ty? – za­py­tał mło­dzie­niec.

Za­gab­nię­ty zmie­rzył go ukrad­ko­wym spoj­rze­niem i udzie­lił od­po­wie­dzi nie zmie­nia­jąc pozy i od­zy­wa­jąc się ra­czej do sie­bie:

– Te­raz to nie strze­żo­ne miej­sce. Woj­ny skoń­czo­ne.

– Czy na noc za­my­ka­ją wio­dą­ce do basz­ty drzwi? – do­py­ty­wał się Co­smo.

– Nad tym na­le­ża­ło­by się za­sta­no­wić, zwłasz­cza pan, na przy­kład po­wi­nien to zro­bić i inni ma­ją­cy za­pew­nio­ny noc­leg w mięk­kim łóż­ku.

Mło­dzie­niec po­chy­lił gło­wę na ra­mię i po­pa­trzył na nie­go z pół­u­śmie­chem.

– Nie wy­da­je się, abyś pan o to się trosz­czył – rzekł. – Tedy wno­szę, że i ja nie mam po co. Póki tu po­zo­sta­jesz, czu­ję się bez­piecz­ny. Toć przy­sze­dłem tu scho­da­mi za pa­nem trop w trop.

Czło­wiek z faj­ką w zę­bach po­wstał rap­tow­nie.

– Pan przy­sze­dłeś za mną? A po cóż, o świę­ci pań­scy!

Mło­dy czło­wiek przy­jął to ze śmie­chem jak do­bry żart.

– Po­nie­waż sze­dłeś pan przede mną . Ni­ko­gu­sień­ko nie było wi­dać w po­bli­żu mola. Znik­ną­łeś mi rap­tem. Wte­dy spo­strze­głem, że drzwi u stóp basz­ty sto­ją otwo­rem i po­sze­dłem w górę po scho­dach na tę plat­for­mę. I zdzi­wi­ło­by mnie bar­dzo, gdy­bym nie za­stał tu pana.

Człek w dziw­nej, zdob­nej w chwast czap­ce słu­chał wy­jąw­szy z ust faj­kę.

– To wszyst­ko?

– Wszyst­ko.

– Nikt, prócz An­gli­ka, nie za­cho­wał­by się po­dob­nie – wy­tłu­ma­czył so­bie z prze­lot­nym wy­ra­zem nie­po­ko­ju na twa­rzy. – Je­ste­ście na­ro­dem eks­cen­trycz­nym.

– Nie upa­tru­ję nic eks­cen­trycz­ne­go w moim po­stę­po­wa­niu. Po pro­stu chcia­łem wyjść za mia­sto. A molo nada­wa­ło się do tego rów­nie do­brze jak każ­de inne miej­sce. Bar­dzo tu przy­jem­nie.

Gdy tak sta­li w mil­cze­niu, je­den na­prze­ciw dru­gie­go, lek­ki po­wiew mu­snął ich po­licz­ki.

– Je­stem tyl­ko trwo­nią­cym czas po­dróż­nym – rzekł Co­smo ze swo­bo­dą. – Dziś z rana przy­by­łem w te stro­ny. Rad je­stem, że przy­szło mi do gło­wy przejść się tu – taj, obej­rzeć so­bie mia­sto w bla­skach za­cho­du i przyj­rzeć się okrę­to­wi z Elby. Nie może ich być dużo. Pan za­się, przy­ja­cie­lu…

– Mam ty­leż pra­wa trwo­nić tu czas jak kto­kol­wiek z an­giel­skich wo­ja­że­rów. – wtrą­cił człek śpiesz­nie.

– Bar­dzo tu miło – po­wtó­rzył mło­dy po­dróż­ny, wpa­tru­jąc się w mro­ki ogar­nia­ją­ce plat­for­mę basz­ty.

– Miło? – pod­chwy­cił roz­mów­ca. – Owszem, być może. Ostat­nim ra­zem by­łem na tej plat­for­mie ma­jąc za­le­d­wie lat dzie­sięć. Krą­gły ma­syw­ny po­cisk wier­cił się i grze­cho­tał po ca­łym jej ka­mien­nym bru­ku. Czy­nił zdu­mie­wa­ją­co dużo za­mę­tu i wy­da­wał się żywą isto­tą w na­pa­dzie fu­rii.

– Ma­syw­ny po­cisk! – wy­krzyk­nął Co­smo, roz­glą­da­jąc się po gład­kich fli­zach, jak­by szu­ka­jąc śla­du na­wie­dze­nia przez kulą ar­mat­nią basz­ty. – Skąd się tu wziął?

– Wziął się z an­giel­skie­go bry­gu, na­le­żą­ce­go do eska­dry lor­da Ke­itha. Stał zu­peł­nie bli­sko i otwo­rzył na nas ogień… Bóg ra­czy wie­dzieć dla­cze­go. Ta wa­sza zu­chwa­łość! Je­den po­cisk z któ­rejś z tych ko­lu­bryn – cią­gnął da­lej kle­piąc po wy­brzu­sze­niu ogrom­ne­go dzia­ła tuż przy nim – wy­star­czył­by, żeby bryg po­szedł na dno jak ka­mień.

– Wie­rzę. Ale od daw­na prze­sta­ła za­dzi­wiać świat bra­wu­ra na­szych ma­ry­na­rzy – mruk­nął mło­dy po­dróż­nik.

– Dużo jest na świe­cie nie­ustra­szo­nych, lecz łut szczę­ścia wart wię­cej od fun­ta od­wa­gi. Bryg od­pły­nął nie­tknię­ty. Tak, le­piej mieć szczę­ście niż od­wa­gę. Pew­niej­sze ono jest od mą­dro­ści i moc­niej­sze od spra­wie­dli­wo­ści. Szczę­ście to wiel­ka rzecz. Je­dy­na, jaką war­to po­sia­dać. A wy mie­li­ście je za­wsze. Tak, si­gno­re, na­le­żysz pan do szczę­śli­wej na­cji, bo w prze­ciw­nym ra­zie nie stał­byś na tej plat­for­mie spo­glą­da­jąc po­przez wody w stro­nę tej kru­szy­ny lądu, sta­no­wią­cej ostat­nie schro­nie­nie wa­sze­go naj­więk­sze­go wro­ga.

Co­smo oparł się o ka­mien­ny mur w po­bli­żu strzel­ni­cy, po prze­ciw­nej stro­nie, któ­rej człek z fa­jecz­ką w zę­bach uczy­nił gest wie­lo­znacz­ny i pom­pa­tycz­ny.

– Za­sta­na­wiam się, co za my­śli panu przy­cho­dzą do gło­wy – pod­jął on rów­nym bez­na­mięt­nym gło­sem. – A może je­steś za mło­dy, żeby wie­le się za­sta­na­wiać. Za po­zwo­le­niem, lecz sły­sza­łem za­wsze, że z An­gli­kiem moż­na mó­wić szcze­rze, a z wy­mo­wy pań­skiej są­dząc, nie wąt­pię, iż je­steś tej na­ro­do­wo­ści.

– Mogę pana za­pew­nić, iż w my­ślach je­stem da­le­ki od nie­na­wi­ści… Oho! El­bij­ski okręt od­da­la się. Czy to spra­wia­ją tyl­ko ciem­no­ści i tak łu­dzą wzrok?

– W nocy bywa dusz­no. Wię­cej wia­tru jest na wo­dzie niź­li tu, gdzie sto­imy; nie są­dzę jed­nak, aby się okręt od­da­lił. In­te­re­su­jesz się pan tym el­bij­skim okrę­tem, si­gno­re?

– Te­raz urok ma wszyst­ko, co tej wy­spy do­ty­czy – wy­znał non­sza­lanc­ko wo­ja­żer. – Po­wie­dzia­łeś, że je­stem za mło­dy, żeby się za­sta­na­wiać. Nie wy­da­jesz mi się wie­le star­szy ode mnie. Cie­ka­wym, ja­kie sam snu­jesz my­śli.

– My­śli pro­ste­go czło­wie­ka, nie­cie­ka­we dla an­giel­skie­go lor­da – od­parł przy­god­ny roz­mów­ca z za­cię­to­ścią i lek­ce­wa­że­niem.

– Czy uwa­żasz pan wszyst­kich An­gli­ków za lor­dów? – za­py­tał Co­smo i ro­ze­śmiał się.

– Nie uwa­żam. Są­dzę z wy­glą­du. Przy­po­mi­nam so­bie, jak pe­wien sta­ry czło­wiek mó­wił, że je­ste­ście na­ro­dem pa­nów.

– Do­praw­dy? – wy­krzyk­nął mło­dy czło­wiek i po­now­nie za­śmiał się ci­cho i mile. – Przy­po­mi­nam so­bie sta­re­go czło­wie­ka, któ­ry mó­wił, że je­ste­śmy na­ro­dem kup­ców.

– Na­zio­ne di mer­can­te – po­wtó­rzył człek z wol­na. – Ba, może to rów­nież praw­da. Róż­ni lu­dzie, róż­na mą­drość.

– To mi nie przy­cho­dzi­ło na myśl – rzekł Co­smo, z lek­kim pod­sko­kiem sa­do­wiąc się na omu­ro­wa­niu basz­ty. Oparł jed­ną nogę na ma­syw­nej la­we­cie dzia­ła i za­pa­trzył się ja­sny­mi oczy­ma w ciem­no­czer­wo­ną smu­gę nie­ba na za­cho­dzie, po­zo­sta­wio­ną przez rej­te­ru­ją­ce słoń­ce na kształt cię­cia za­da­ne­go cier­pią­ce­mu cia­łu wszech­świa­ta… – Róż­ni lu­dzie, róż­ne mą­dro­ści – po­wtó­rzył w za­du­mie. – Su­po­nu­ję, że to tak być musi. Lu­dzie wio­dą tak róż­ne ży­cie… A ja­kie­goż ro­dza­ju była mą­drość tego sta­re­go czło­wie­ka?

– Mą­drość wiel­kiej rów­ni­ny, nie­omal pła­skiej jak mo­rze – od­rzekł roz­mów­ca mło­dzień­ca z po­wa­gą. – Głos jego, gdym go usły­szał, za­brzmiał tak nie­spo­dzie­wa­nie jak wasz głos, si­gno­re. Wła­śnie oto­czy­ły mnie cie­nie za­pa­da­ją­cej nocy, gdy rzu­ci­łem okiem ku za­chod­nie­mu skra­jo­wi ho­ry­zon­tu i do­strze­głem lwa, chy­bia­ją­ce­go w sko­ku ucie­ka­ją­ce­go da­nie­la. Po­mknę­li w blask i zni­kli. Zu­peł­nie jak we śnie. Kie­dym się od­wró­cił, stał za mną sta­ry czło­wiek, nie da­lej niż o pół sze­ro­ko­ści tej plat­for­my. Na me zdu­mie­nie od­po­wie­dział tyl­ko uśmie­chem. Dłu­gi­mi jego kę­dzio­ra­mi igrał wiatr. Z pół dnia pod­pa­try­wał, mnie snadź z za­głę­bień grun­tu i z si­to­wia, gło­wiąc się, cze­go szu­kam. Wy­lą­do­wa­łem, żeby po­wa­łę­sać się po rów­ni­nie. Nie­kie­dy mie­wam ocho­tę być sam. Mój okręt był o wie­le mil od tego miej­sca w za­ło­mie tego pu­styn­ne­go wy­brze­ża, za da­le­ko, by taki jak ja, obcy czło­wiek mógł do nie­go wró­cić po nocy. Prze­no­co­wa­łem tedy w za­gro­dzie sta­re­go czło­wie­ka, w chat­ce z tra­wy i trzcin, tuż przy staw­ku mro­wią­cym się od ptac­twa. Ob­cho­dził się ze mną jak z sy­nem. Ga­dał do świ­tu, a gdy słoń­ce wze­szło, nie po­wró­ci­łem na okręt. Nie­wie­le chu­do­by mia­łem na okrę­cie i mało war­tej, a nie było tam ni­ko­go, kto zwra­cał­by się do mnie: „mój synu”, z tą szcze­gól­ną in­to­na­cją, wiesz, co mam na my­śli, si­gno­re.

– Nie wiem, ale mogę się do­my­ślić – za­brzmia­ło w od­po­wie­dzi nie­fra­so­bli­wie, choć ze szcze­rą po­wa­gą wła­ści­wą pierw­szej mło­do­ści, co wy­wo­ła­ło uśmiech star­sze­go męż­czy­zny. Na ogół twarz jego ob­le­ka­ła po­wa­ga. An­giel­ski nie­zna­jo­my pod­jął po prze­rwie.

– Zde­zer­te­ro­wa­łeś pan ze swe­go okrę­tu, aby do­trzy­my­wać to­wa­rzy­stwa pu­stel­ni­ko­wi na pu­sty­ni tyl­ko przez wzgląd, iż wzru­szył cię swym gło­sem. Czy tak mam to ro­zu­mieć?

– Zga­dłeś, si­gno­ri­no . Może i coś wię­cej w tym się kry­ło. Nie­wąt­pli­wie jed­nak zde­zer­te­ro­wa­łem z okrę­tu.

– A gdzież to było?

– Na po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skim wy­brze­żu – uciął nie­spo­dzie­wa­nie czło­wiek trzy­ma­ją­cy się po prze­ciw­nej stro­nie wiel­kie­go dzia­ła. – A te­raz nad­szedł czas, aby­śmy się roz­sta­li.

Lecz ani je­den, ani dru­gi nie ru­szył się i dłuż­szy czas za­cho­wy­wa­li mil­cze­nie, sta­jąc się dla sie­bie na­wza­jem po­dob­ni do cie­ni na tym ma­sy­wie basz­ty, któ­ra sama tak­że, w mia­rę za­pa­da­nia ciem­no­ści, upo­dab­nia­ła się do sza­re­go wid­ma uno­szą­ce­go się nad ciem­nym nie­ru­cho­mym mo­rzem.

– Jak dłu­go po­zo­sta­łeś pan z pu­stel­ni­kiem na pu­sty­ni? – spy­tał Co­smo. – I jak go opu­ści­łeś?

– Si­gno­re, to on mnie opu­ścił. Gdy po­cho­wa­łem go, nie mia­łem tam nic wię­cej do ro­bo­ty. Na­uczy­łem się dużo przez ten rok.

– Cze­go się pan na­uczył, mój przy­ja­cie­lu? Chciał­bym to wie­dzieć.

– Si­gno­re, mą­drość jego nie była taka jak in­nych lu­dzi i za dłu­go trwa­ło­by wy­ja­śnia­nie tego tu, na tej basz­cie i o tak póź­nej po­rze. Wie­lu rze­czy na­uczy­łem się. Na przy­kład, jak być cier­pli­wym… Czy nie przy­cho­dzi ci na myśl, si­gno­re, że dłu­ga nie­obec­ność może za­nie­po­ko­ić jego przy­ja­ciół lub słu­żą­cych w ho­te­lu?

– Mó­wię panu, że nie by­łem dłu­żej w tym mie­ście niż dwie go­dzi­ny i nie roz­ma­wia­łem z ni­kim, za­nim my­śmy się spo­tka­li, prócz z ludź­mi w ho­te­lu.

– Mogą roz­po­cząć po­szu­ki­wa­nia.

– Cze­muż mie­li­by za­wra­cać so­bie gło­wę? Jesz­cze nie jest póź­no. Dla­cze­go mie­li­by zwró­cić uwa­gę na moją nie­obec­ność?

– Dla­cze­go?… A dla­te­go po pro­stu, że pań­ska wie­cze­rza może być go­to­wa o tej po­rze – od­parł człek nie­cier­pli­wie.

– To moż­li­we, ale ja jesz­cze nie je­stem głod­ny – rzekł mło­dzie­niec nie­dba­le. – Niech so­bie szu­ka­ją po ca­łym mie­ście, je­że­li chcą. – A po­tem do­dał z za­in­te­re­so­wa­niem. – Czy pan są­dzisz, że przy­szło­by im do gło­wy po­szu­kać mnie tu­taj?

– Nie. To ostat­nie miej­sce, ja­kie przy­szło­by na myśl ko­mu­kol­wiek – mruk­nął jak­by do sie­bie sa­me­go męż­czy­zna. Po czym znacz­nie pod­niósł głos. – Na­praw­dę mu­si­my się roz­stać. Do­bra­noc, si­gno­re.

– Do­bra­noc.

Człek w kur­cie że­glar­skiej chwi­lę wy­trzesz­czał oczy, po­tem zsu­nął gwał­tow­nie czap­kę o dziw­nym chwa­ście na ba­kier.

– Nie od­cho­dzę stąd – rzekł.

– A ja my­śla­łem, że tak. To dla­cze­go ży­czy­łeś mi pan do­brej nocy?

– Bo mu­si­my się ro­zejść.

– Przy­pusz­czal­nie, prę­dzej czy póź­niej – przy­znał Co­smo życz­li­wym to­nem. – Chciał­bym się jesz­cze spo­tkać z pa­nem.

– Mu­si­my się roz­stać za­raz, na­tych­miast, na tej basz­cie.

– Dla­cze­go?

– Bo chcę po­zo­stać sam – od­po­wie­dział człek po naj­krót­szym za­wie­sze­niu gło­su.

– Daj pan po­kój! Po cóż pan chcesz po­zo­stać sam? Cóż pan tu mo­żesz ro­bić… – opo­no­wał roz­we­se­lo­ny mło­dzie­niec. Wresz­cie do­dał, jak­by mu przy­szła do gło­wy za­baw­na myśl. – Chy­ba że na­praw­dę pa­rać się chcesz in­kan­ta­cja­mi – cią­gnął da­lej swo­bod­nie – i może wy­wo­ły­wać złe­go du­cha. – Za­milkł. – Ba, są lu­dzie, wie­rzą­cy w moż­li­wość tego pro­ce­de­ru – do­rzu­cił drwią­co.

– Nie bar­dzo się mylą – za­brzmia­ło zło­wro­go w od­po­wie­dzi. – Każ­dy ma dia­bła tuż przy so­bie. Nie sprze­ci­wiaj się, si­gno­re, nie wy­wo­łuj go we mnie. Naj­le­piej, je­śli bez sło­wa odej­dziesz stąd w po­ko­ju.

Mło­dy wo­ja­żer nie zmie­nił nie­dba­łej pozy. Czło­wiek w czap­ce do­sły­szał sło­wa wy­po­wie­dzia­ne spo­koj­nie jak­by do sie­bie:

– Wolę po­zo­stać tu w spo­ko­ju.

A spo­kój na­praw­dę był cu­dow­ny. Ci­che ich gło­sy nie zda­wa­ły się pło­szyć go w naj­mniej­szej mie­rze. Ów spo­kój czło­wie­ko­wi w czap­ce zda­wał się ogro­mem swym i bez­kre­sem za­się­gu po­pie­rać fleg­mę An­gli­ka prze­ciw wzbie­ra­ją­ce­mu w nim sa­mym gnie­wo­wi. Nie zdo­łał się opa­no­wać i ku nie­wy­god­ne­mu to­wa­rzy­szo­wi po­su­nął się z groź­nym ge­stem, któ­ry za­marł w nie­zde­cy­do­wa­niu. Zsu­nął jesz­cze bar­dziej czap­kę na ba­kier i za­czął się dra­pać za uchem.

– Pan na­le­żysz do lu­dzi, na­wy­kłych do ro­bie­nia, co się im po­do­ba. Ale tym ra­zem nie mo­żesz po­sta­wić na swo­im. Pro­si­łem pana grzecz­nie, abyś mnie zo­sta­wił sa­me­go na tej basz­cie. Zwra­ca­łem się jak czło­wiek do czło­wie­ka. Je­śli jed­nak nie moż­na panu prze­mó­wić do roz­sąd­ku, to ja…

Co­smo od­biw­szy się dłoń­mi od skra­ju omu­ro­wa­nia ze­sko­czył nie­mal na śro­dek plat­for­my i sta­nął na rów­ne nogi. Mó­wił z naj­zu­peł­niej­szym spo­ko­jem.

– Rzą­dzę się wy­łącz­nie roz­sąd­kiem – oświad­czył. – Lecz żą­da­nie pań­skie wy­da­je mi się zwy­kłym ka­pry­sem. Bo cóż masz tu pan do ro­bo­ty? Ptac­two mor­skie po­szło spać i ja mam rów­ne, co i pan, pra­wa do wy­tchnie­nia tu­taj. A prze­to… – Zda­wał się ude­rzo­ny na­głą my­ślą. – Toć nie mo­żesz mie­wać tu scha­dzek – za­sta­no­wił się z pew­ną sym­pa­tią.

Nie­zna­jo­my par­sk­nął krót­kim szy­der­czym śmie­chem, co sły­sząc mło­dy czło­wiek bąk­nął pod no­sem roz­sąd­nie:

– Nie. Cał­kiem się nie na­da­je… Śród tych po­nu­rych sta­rych ar­mat… – Pod­niósł głos. – Zo­sta­wiam panu całe miej­sce wol­ne, tyle tyl­ko uczy­nić mogę. – Cof­nął się ty­łem ze środ­ka plat­for­my i siadł tym ra­zem na ma­syw­nej ko­mo­rze sześć­dzie­się­cio­fun­to­we­go dzia­ła. – Za­czy­naj pan swo­je in­kan­ta­cje – zwró­cił się ku wy­so­kiej mrocz­nej po­sta­ci trwa­ją­cej chwi­lę bez ru­chu, czym bo­daj zdra­dza­ła swą bez­rad­ność. Męż­czy­zna mil­czał chwi­lę, po czym ode­zwał się po­waż­nie:

– Bez wąt­pie­nia, si­gno­re, zda­jesz so­bie spra­wę, iż od­kąd roz­po­czę­li­śmy dys­kurs, każ­dej chwi­li mia­łem moż­ność rzu­cić się na cie­bie znie­nac­ka, kie­dy sie­dzia­łeś na skra­ju omu­ro­wa­nia, i strą­cić do stóp basz­ty. –

Cze­kał chwi­lę na od­po­wiedź i rzekł z całą po­wa­gą: – Za­prze­czysz pan może?

– Nie. Nie my­ślę prze­czyć – pa­dło nie­dba­le w od­po­wie­dzi. – Ani mi się śni­ło mieć się na bacz­no­ści. Jed­nak umiem pły­wać.

– Czyż nie wiesz pan, że tam w dole jest ob­ra­mo­wa­nie z wiel­kich gła­zów? Zgi­nął­byś strasz­ną śmier­cią…

A te­raz, si­gno­re, czy nie ze­chcesz uczy­nić, o co pro­szę, i wró­cić do ho­te­lu, o wie­le bez­piecz­niej­sze­go miej­sca od tej plat­for­my?

– Bez­pie­czeń­stwo to nie­wiel­ka po­ku­sa, a ja ani przez chwi­lę nie uwie­rzę, abyś pan my­ślał o zdra­dziec­kiej na­pa­ści na mnie.

– Ra­cja! – pa­dło nie­chęt­ne przy­zna­nie od stro­ny, gdzie ry­so­wa­ła się wy­so­ka wid­mo­wa po­stać uwień­czo­na za­ry­sem dzi­wacz­nej czap­ki. – Ra­cja, sko­ro pan tak to na­zy­wa, w sa­mej rze­czy nie mia­łem za­mia­ru.

– Sam przy­zna­jesz. Wie­rzę, że je­steś szla­chet­nym czło­wie­kiem. Jed­na­ko­woż w tej sy­tu­acji nie wi­dzę się w ja­ki­kol­wiek spo­sób zo­bo­wią­za­ny do słu­cha­nia pana.

– Pan je­steś prze­bie­gły – wy­buch­nął nie­zna­jo­my gwał­tow­nie. – Ma­cie to we krwi. Jak­że na­le­ży po­stę­po­wać z ludź­mi pań­skie­go po­kro­ju?

– Spró­buj pan od­pę­dzić mnie – in­sy­nu­ował mło­dy czło­wiek. Dłuż­szy czas nie było od­po­wie­dzi, po­tem od stro­ny wy­so­kiej syl­wet­ki za­brzmia­ło to­nem na­my­słu:

– Bądź co bądź… jest on An­gli­kiem.

– Z tego wzglę­du nie mam się za nie­zwy­cię­żo­ne­go – za­uwa­żył spo­koj­nie Co­smo.

– Wiem. Wal­czy­łem z an­giel­ski­mi żoł­nie­rza­mi w Bu­enos Aires. Wy­ro­bi­łem so­bie zda­nie, dia­błu też od­da­jąc spra­wie­dli­wość, iż lu­dzie wa­szej na­ro­do­wo­ści nie ob­cu­ją ze szpie­ga­mi, ani też mi­łu­ją ty­ra­nów. Pro­szę mi po­wie­dzieć, czy to praw­da, że tyl­ko dwie go­dzi­ny by­łeś pan w mie­ście?

– Naj­szczer­sza praw­da.

– A jed­nak wszy­scy ty­ra­ni z ca­łe­go świa­ta są pań­ski­mi sprzy­mie­rzeń­ca­mi – po­wie­dział, idąc za bie­giem swych my­śli, wid­mo­wy czło­wiek pół­gło­sem.

Nie­mniej wid­mo­wy po­dróż­nik za­strzegł się fleg­ma­tycz­nie wśród za­pa­da­ją­cej nocy:

– Pan nie wiesz, kim są moi przy­ja­cie­le.

– Nie wiem, lecz w mym mnie­ma­niu nie pa­trzy na to, abyś po­szedł plot­ko­wać do au­striac­kich szpie­gów lub raj­co­wał z pie­monc­ki­mi sbir­ri. A co do­ty­czy księ­ży, któ­rzy wszę­dy nos wty­ka­ją, ja…

– Nie znam we Wło­szech ży­wej du­szy – prze­rwał mu Co­smo.

– Ale wkrót­ce po­znasz. Lu­dzie pań­skie­go po­kro­ju za­wie­ra­ją zna­jo­mo­ści wszę­dzie. Oba­wiam się pu­stej ga­wę­dy z cu­dzo­ziem­ca­mi. Czy mogę za­wie­rzyć panu, jako An­gli­ko­wi, że nie po­wiesz, co tu zo­ba­czysz?

– Mo­żesz pan. Nie wy­obra­żam so­bie, ja­kie­go bez­praw­ne­go czy­nu za­mie­rzasz tu do­ko­nać. Umie­ram z cie­ka­wo­ści. Czy to moż­li­we, abyś na­praw­dę był ja­kimś cza­ro­dzie­jem? Rób swo­je. Za­kre­ślaj ma­gicz­ny krąg, je­śli pa­rasz się ta­kim rze­mio­słem, i wy­wo­łuj du­sze zmar­łych.

Za całą od­po­wiedź po­sły­szał ci­che chrząk­nię­cie na wpół po­waż­ne, a na poły żar­to­bli­we. Co­smo, sie­dząc na ko­mo­rze lufy swe­go dzia­ła, ob­ser­wo­wał z wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem ru­chy czło­wie­ka, któ­ry tak gwał­tow­nie opo­no­wał prze­ciw jego obec­no­ści, a te­raz nie zda­wał się zwra­cać na nie­go naj­mniej­szej uwa­gi. Nie­wąt­pli­wie nie były to ru­chy maga, bo wca­le nie przy­po­mi­na­ły kre­śle­nia krę­gów. Przy­stą­pił do od­mor­skiej stro­ny basz­ty i zda­wał się bez koń­ca wy­cią­gać ja­kieś przed­mio­ty z gór­nej kie­sze­ni swej kur­ty. Mło­dy An­glik ze­szedł ze swej ar­ma­ty i, za­mie­niw­szy się cały we wzrok, zbli­żał się krok za kro­kiem, aż od­sko­czył z okrzy­kiem:

– O, nie­ba, chce ło­wić ryby… – Co­smo za­nie­mó­wił przez chwi­lę ze zdu­mie­nia, po czym wy­buch­nął gło­śnym okrzy­kiem:

– I na co ta cała pań­ska ta­jem­ni­czość? To naj­więk­szy szwin­del, jaki mi się…

– Przy­stąp bli­żej, si­gno­re, ale uwa­żaj, że­byś mi no­ga­mi nie po­plą­tał szpa­ga­tu… Wi­dzisz to pu­deł­ko?

Obie gło­wy zbli­ży­ły się z uf­no­ścią i mło­dy wo­ja­żer doj­rzał wal­co­wa­ty przed­miot, bę­dą­cy rze­czy­wi­ście okrą­głym bla­sza­nym pu­deł­kiem. To­wa­rzysz wci­snął mu je w rękę z proś­bą: – Po­trzy­maj to, si­gno­re, chwi­lę. – Przy tej oka­zji Co­smo prze­ko­nał się, że po­kryw­ka pu­deł­ka przy­le­ga­ła her­me­tycz­nie. Człek w czap­ce za­głę­bił rękę w kie­sze­ni spodni, do­by­wa­jąc krze­siw­ko. An­glik był za­sko­czo­ny, gdy zo­ba­czył swe­go tak przed tym wro­go uspo­so­bio­ne­go kom­pa­na, jak wci­skał się mię­dzy po­tęż­ną lufę dzia­ła i ka­mien­ny mur, wy­chy­lił się przez otwór strzel­ni­cy, aż po­zo­sta­ły wi­docz­ne tyl­ko czar­ne jego poń­czo­chy i po­de­szwy cięż­kich bu­tów. Po chwi­li głos czło­wie­ka, przy­du­szo­ny, do­szedł Co­sma wzdłuż gru­be­go muru:

– Po­daj mi te­raz pu­deł­ko, si­gno­re.

Wcią­gnię­ty w te ta­jem­ni­cze ma­ni­pu­la­cje, któ­rych sens przej­rzał do­sta­tecz­nie, Co­smo usłu­chał bez zwło­ki, zbli­żyw­szy się do strzel­ni­cy wy­su­nął pu­deł­ko na całą dłu­gość ra­mie­nia, aż do­tknął go­to­wej uchwy­cić je ręki czło­wie­ka, le­żą­ce­go na brzu­chu z gło­wą za zrę­bem basz­ty. Ręka czło­wie­ka po omac­ku zna­la­zła i po­rwa­ła pu­deł­ko. Było uwią­za­ne na szpa­ga­cie le­żą­cym na plat­for­mie, któ­re­go dłu­gość po­czę­ła się zmniej­szać, aż w koń­cu zni­kła cał­ko­wi­cie. Czło­wiek scho­wa­ny w głę­bi strzel­ni­cy le­żał ci­cho jak mysz pod mio­tłą, a mło­dy po­dróż­ny wy­tę­żał słuch wśród ab­so­lut­nej ci­szy, aby uchwy­cić naj­lżej­szy dźwięk u stóp basz­ty. Nie do­sły­szał jed­nak nic prócz sła­be­go wy­bi­ja­nia go­dzi­ny przez ze­gar miej­ski. Po­cze­kał jesz­cze chwi­lę i to­nem chęt­ne­go wspól­ni­ka wy­szep­tał w otwór:

– Ryba chwy­ci­ła?

Od­po­wiedź na­de­szła le­d­wie do­sły­szal­nie:

– Nie, ale to aku­rat o tej go­dzi­nie. Za­in­te­re­so­wa­nie Co­sma wzra­sta­ło. Choć fak­ty same przez się nie uspra­wie­dli­wia­ły ta­kie­go pod­nie­ce­nia, wszyst­ko to mia­ło po­zór i urok nie­spo­dzie­wa­nej przy­go­dy. Sprzy­ja­ła temu ta­jem­ni­ca roz­gry­wa­ją­ca się u stóp sta­re­go mia­sta, pię­trzą­ce­go się ni­czym góra rzeźb ude­ko­ro­wa­na świa­tła­mi, któ­re za­czy­na­ły po­ja­wiać się na ciem­nym ko­lo­sal­nym ma­sy­wie tego wy­nio­słe­go wy­brze­ża. Na za­cho­dzie zni­kło ostat­nie lśnie­nie. W przy­sta­ni było ciem­no; je­dy­ne świa­tło to la­tar­nia na ru­fie bry­tyj­skie­go li­niow­ca. Czło­wiek w strzel­ni­cy po­ru­szył się nie­co. Co­smo zdwo­ił czuj­ność, lecz po­zor­nie nic nie za­szło. Nie było ani gwa­ru gło­sów, ani plu­sku, ani po­ru­sze­nia gdzie­kol­wiek do­oko­ła basz­ty. Na­gle czło­wiek w strzel­ni­cy za­czął wi­jąc się wpeł­zać z po­wro­tem na plat­for­mę i w parę chwil póź­niej sta­nął, wy­pro­sto­wał swą wy­so­ką po­stać i zna­lazł się oko w oko ze swym po­moc­ni­kiem.

– Na­de­szła i po­szła – rzekł. – Czy sły­sza­łeś co­kol­wiek, si­gno­re?

– Nic ab­so­lut­nie. Mu­sia­ła być wid­mem ło­dzi, boć czy­nisz pan alu­zję do lo­dzi, nie­praw­daż?

– Si! mam na­dzie­ję, że kto­kol­wiek wy­pa­trzył­by ją z brze­gu, mu­siał­by ją wziąć za wid­mo. Ów an­giel­ski okręt wo­jen­ny po nocy wy­sy­ła pa­tro­lu­ją­ce ło­dzie. Nie po to jed­nak, by śle­dzi­ły wid­ma.

– Oczy­wi­ście! Wid­ma nie wcho­dzą w ra­chu­bę. Cóż może być bar­dziej bez zna­cze­nia od wid­ma ło­dzi?

– Pan na­le­ży do trzeź­wo my­ślą­cych, si­gno­re. O du­chy fra­su­ją się nie­oświe­ce­ni, jed­nak kto wie? To śmiesz­ne bo­daj mó­wić o wid­mie ło­dzi, rze­czy z nie­oży­wio­nej ma­te­rii. Czyż wid­mo nie na­le­ży do dzie­dzi­ny du­cha, nie jest du­szą ludz­ką, któ­rą żal albo mi­łość, zgry­zo­ta albo sła­bość po­zba­wia­ją spo­ko­ju? Tak przed­sta­wia­ją tę rzecz klech­dy, ja­kie się sły­szy. Ale sta­ry pu­stel­nik z rów­ni­ny, o któ­rym mó­wi­łem, za­pew­niał mnie, że umar­li zbyt są ra­dzi, że skoń­czy­li z ży­ciem, żeby czy­nić za­męt na zie­mi.

– Ach! Ten pań­ski pu­stel­nik! – za­krzyk­nął Co­smo z chło­pię­cym zdu­mie­niem. – Su­pa­nu­ję, że by­ło­by bez­ce­lo­we py­tać się pana, w czym panu do­po­mo­głem.

– W drob­nej szmu­gler­skiej afe­rze, si­gno­re. Nie­wąt­pli­wie, si­gno­re, w An­glii są ko­mo­ry cel­ne, a prze­to mu­szą być i szmu­gle­rzy.

– Sły­sza­łem o nich oczy­wi­ście. Ale go­to­wym się za­ło­żyć, iż nie ma ta­kie­go, któ­ry był­by do pana po­dob­ny. Ani też uwie­rzę, iż szmu­glu­ją tak małe pacz­ki jak ta, któ­rą spu­ści­łeś do wid­mo­wej ło­dzi. Na­tu­ral­nie wi­dzia­łeś łódź. Była.

– Ktoś prze­ciął sznu­rek, si­gno­re, jak sam pan wi­dzisz. Pro­szę po­pa­trzeć, tu mamy cały szpa­gat prócz ma­łe­go ka­wał­ka. Mógł to uczy­nić pły­wak w ciem­nej wo­dzie. Czło­wiek ma­ją­cy du­szę, zdol­ny ujść za wid­mo… Na­zwij­my go wid­mem, si­gno­re.

– Do­brze, na­zwij­my – od­rzekł mło­dzie­niec bez­tro­sko. – Ju­tro, gdy się obu­dzę, wszyst­ko z pew­no­ścią wy – da mi się snem. Na­wet w tej chwi­li mam ocho­tę się uszczyp­nąć.

– A to po co, na Boga?

– Tak mówi się u nas w kra­ju. Nie­chyb­nie wyda mi się wszyst­ko snem. Pan, jego pu­stel­nik, nasz dys­kurs, a i sama ta basz­ta.

– Po­wie­dział­bym „do­sko­na­le”, gdy­by nie to, że więk­szość lu­dzi lubi opo­wia­dać swo­je sny. Nie, si­gno­re, ra­czej niech to bę­dzie dla pana bar­dziej bła­he od opo­wiast­ki o du­chach, o tych du­chach, w któ­re nie wie­rzysz. Na­rzu­ci­łeś mi się pan, jak byś był go­spo­da­rzem tego miej­sca, a ja ży­wię dla pana przy­ja­zne uczu­cia.

– Nie pro­si­łem o pań­ską przy­jaźń – od­parł mło­dy wo­ja­żer tak otwar­cie i bez wszel­kiej ob­raź­li­wej in­ten­cji, że jego roz­mów­ca uznał to za zwy­kłe stwier­dze­nie fak­tu.

– Oczy­wi­ście, że nie, a choć je­stem przy­by­szem i ob­cym w mym wła­snym ro­dzin­nym mie­ście, upew­niam pana, że le­piej we mnie mieć przy­ja­cie­la niź­li wro­ga. A naj­lep­sze ze wszyst­kie­go, co mo­żesz zro­bić, to za­po­mnieć wszyst­ko o mnie. By­ło­by to tak­że naj­szla­chet­niej z pań­skiej stro­ny.

– Na­praw­dę? – od­rzekł Co­smo współ­czu­ją­co. – Jak mo­żesz się pan spo­dzie­wać, że za­po­mnę o naj­nie­zwy­klej­szym wy­da­rze­niu w ca­łym moim ży­ciu?

– W ca­łym ży­ciu? Hm. Masz pan jesz­cze całe ży­cie przed sobą, si­gno­ri­no.

– Och, ależ to przy­go­da!

– Do tego piję wła­śnie. Cze­ka pana tyle cu­dow­nych przy­gód, si­gno­ri­no, że pręd­ko tę przy­go­dę za­po­mnisz. Więc cze­mu nie od razu?

– Nie, mój przy­ja­cie­lu, nie wy­da­jesz mi się pan oso­bą, któ­rą ła­two za­po­mnieć.

– Ja… Boże ucho­waj… Do­bra­noc, si­gno­re.

Za­le­d­wie te sło­wa pa­dły z jego ust, a już w paru sko­kach prze­był plat­for­mę, dał nur­ka w czar­ne pro­sto­kąt­ne wyj­ście po od­lą­do­wej stro­nie i zbiegł po scho­dach tak lek­kim kro­kiem, że i naj­słab­szy od­głos nie do­szedł z dołu. Co­smo zszedł, śli­ma­kiem scho­dów, lecz stą­pa­jąc ostroż­nie w gę­stych ciem­no­ściach. Drzwi u dołu sta­ły otwo­rem i wy­szedł na pu­stą keję. Nie do­strzegł tam nic po­dob­ne­go do czmy­cha­ją­ce­go cie­nia. Na sa­mym skra­ju wy­brze­ża męt­ne świa­tło ćmi­ło przez otwar­te drzwi ma­łe­go i ni­skie­go bu­dyn­ku o trzech ar­ka­dach. Był to ro­dzaj od­wa­chu, bo stał tam na war­cie szyl­dwach, bo­daj że au­striac­ki żoł­nierz w bia­łym mun­du­rze. Ale obo­wiąz­kiem jego mu­sia­ło być da­wa­nie ba­cze­nia na schod­ki wio­dą­ce z przy­sta­ni do od­wa­chu, bo po­zwo­lił mło­de­mu po­dróż­ne­mu przejść, jak­by go wca­le nie spo­strzegł. Na dłu­giej kei za­pa­no­wa­ła naj­zu­peł­niej­sza noc. Tu i ów­dzie mdła la­tar­nia ulicz­na rzu­ca­ła sła­be bla­ski na nie­rów­ne fli­zy, po któ­rych mło­dy wo­ja­żer szedł sprę­ży­ście, zda­jąc się nie ty­kać ich sto­pą. Był pod przy­jem­nym wra­że­niem, że coś nie­zwy­kłe­go mu się wy­da­rzy­ło, i to przy­śpie­sza­ło jego ru­chy. Czuł się rów­nież bar­dzo głod­ny i śpie­szył do swe­go ho­te­lu, by naj­pierw zjeść obiad, a po­tem prze­my­śleć grun­tow­nie przy­go­dę, w tym głę­bo­kim prze­ko­na­niu, że na­le­ża­ła ona za­rów­no do pod­nie­ca­ją­cych, jak i nie­zro­zu­mia­łych.II

Co­smo La­tham miał wro­dzo­ny dar orien­ta­cji w ob­cym oto­cze­niu, wprost bez­cen­ny dla ofi­ce­ra ka­wa­le­rii; rzad­ko ten dar był mu przy­dat­ny na­wet w ostat­niej kam­pa­nii na pół­wy­spie, w cią­gu tych paru mie­się­cy, kie­dy to był kor­ne­tem w ar­mii Wel­ling­to­na. Nie­wie­le miał oka­zji do prze­ja­wia­nia daru orien­ta­cji jako sub­al­tern i nowo za­cięż­ny. Jed­nak tej nocy przy­dał mu się bar­dzo w wę­drów­ce do ho­te­lu po zu­peł­nie ob­cym mie­ście. Szedł we wła­ści­wym kie­run­ku bez zwra­ca­nia zbyt­nio uwa­gi, któ­rę­dy idzie. Miał bo­wiem za­prząt­nię­tą gło­wę my­śla­mi o umi­ło­wa­nym ro­dzin­nym gnieź­dzie, któ­re­go każ­dy ka­mień, każ­de drze­wo wy­ry­so­wy­wa­ło mu się przed oczy­ma. My­ślał o po­zo­sta­łych tam, któ­rych rów­nież ko­chał, a każ­dą z tych osób in­a­czej, o ojcu, sir Char­le­sie, o sio­strze Hen­riet­cie.

Jesz­cze przed Wiel­ką Re­be­lią dzie­dzicz­nym gniaz­dem La­tha­mów było La­tham Hall, duży bu­dy­nek o licz­nych przy­bu­dów­kach, wie­lo­sty­lo­wy, oskrzy­dlo­ny ro­man­tycz­nym par­kiem i z roz­le­głym wi­do­kiem na york­shi­re­skie wzgó­rze. Ży­cio­wej mą­dro­ści La­tha­ma z owe­go okre­su na­le­ży przy­pi­sać, że ma­ją­tek nie uległ kon­fi­ska­cie. Snadź ów La­tham zręcz­nie uni­kał na­ra­ża­nia się wy­so­ko po­sta­wio­nym i wpły­wo­wym oso­bi­sto­ściom. Nie od­zna­cza­li się jed­nak tą za­le­tą póź­niej­si La­tha­mo­wie wraz z sir Char­le­sem, oj­cem Co­sma.

Nie­prze­cięt­na in­dy­wi­du­al­ność sir Char­le­sa dla są­sia­dów z oko­li­cy po­zo­sta­ła za­kry­tą kar­tą. Prze­ciw­ne losy spra­wi­ły, że wsku­tek idio­syn­kra­zji wła­sne­go ojca spę­dził on wcze­sną mło­dość w głu­szy hrab­stwa York, w oto­cze­niu nie sprzy­ja­ją­cym jego gu­stom, choć był przez na­tu­rę hoj­nie ob­da­rzo­ny sil­nym in­te­lek­tem, żywą wy­obraź­nią i ta­len­ta­mi to­wa­rzy­ski­mi. Po­tem czas pe­wien słu­żył w gwar­dii, jed­nak po krót­kim cza­sie wy­stą­pił z ar­mii i wy­ru­szył w dłu­go­trwa­łe wo­ja­że po Fran­cji i Wło­szech. Pod­ów­czas, przed samą Re­wo­lu­cją, che­va­lier La­tham cie­szył się wiel­kim po­wo­dze­niem w pa­ry­skich i wer­sal­skich ko­łach to­wa­rzy­skich, ob­ra­ca­jąc się wśród naj­wy­bit­niej­szych oso­bi­sto­ści, a to nie tyle dzię­ki bły­sko­tli­wo­ści umy­słu, co sile swe­go cha­rak­te­ru i sze­ro­ko­ści ho­ry­zon­tów. Na­gle wy­mknął się jed­nak przy­ja­cio­łom, wy­rzekł suk­ce­sów i udał do Włoch. Tam wśród osia­dłych we Flo­ren­cji An­gli­ków po­znał dwie pan­ny Aston, a z tego czy in­ne­go wzglę­du stał się ulu­bień­cem ich owdo­wia­łej mat­ki. Nie­mniej, w parę mie­się­cy po­tem zde­cy­do­wał się na­gle na po­wrót do kra­ju. Całą noc do świ­tu spę­dził bez­sen­nie, krą­żąc po wspa­nia­łych kom­na­tach swe­go flo­renc­kie­go apar­ta­men­tu, to­czył sro­gą wal­kę z sobą sa­mym. W re­zul­ta­cie po­sta­no­wił dro­gą mor­ską wra­cać do kra­ju. Było to naj­ła­twiej­szym spo­so­bem omi­nię­cia z dala Pa­ry­ża. Do­szła go nie­daw­no wieść, że uro­dzi­ła się có­recz­ka mar­ki­zo­stwu d'Ar­miand, naj­lep­szym z przy­ja­ciół, ja­kach po­zy­skał so­bie w świet­nej so­sje­cie Fran­cji. W Li­vor­no, w przed­dzień za­okrę­to­wa­nia zma­gał się z sobą w no­wym przy­stę­pie roz­ter­ki. Pod­czas dłu­giej po­dró­ży mor­skiej, nim zstą­pił na oj­czy­ste brze­gi, za­nie­chał my­śli uda­nia się na pół­noc i za­ko­pa­nia w ro­dzin­nych pie­le­szach. Po­zo­stał w Lon­dy­nie po­gar­dli­wy i roz­próż­nia­czo­ny i, acz nie­chęt­nie, wcią­gnął się w tryb ży­cia świa­tow­ca, aż po­wra­ca­ją­cy z Włoch zna­jo­my przy­wiózł mu wia­do­mo­ści. Miss Aston wy­cho­dzi­ła za to­skań­skie­go szlach­ci­ca w doj­rza­łych le­ciech, a we­dle krą­żą­cych we Flo­ren­cji dziw­nych plo­tek, je­śli młod­sza jej sio­stra, miss Mol­ly Aston, dała ko­sza dwóm po ko­lei kon­ku­ren­tom, to dla­te­go, że uwa­ża­ła się w ja­kiś spo­sób za za­rę­czo­ną z nim, Char­le­sem La­tha­mem.

Może drę­czo­ny wy­rzu­ta­mi su­mie­nia, a może w przy­stę­pie obu­rze­nia, sir Char­les im­pul­syw­nie udał się w po­dróż do Włoch przez po­łu­dnio­wą Fran­cję. Dłu­ga to była dro­ga. Z po­cząt­ku był zdu­mio­ny, zmie­sza­ny i zły, lecz w po­dró­ży, nim do­tarł do jej celu, miał czas na za­sta­no­wie­nie się nad splo­tem oko­licz­no­ści, gro­żą­cych wy­two­rze­niem ab­sur­dal­nej i wstręt­nej sy­tu­acji. Po­wie­dział so­bie, że przez po­ślu­bie­nie Mol­ly Aston da się unik­nąć mnó­stwa roz­ma­itych kło­po­tów. Tak też po­stą­pił, zy­sku­jąc so­bie sza­cu­nek roz­sąd­nych lu­dzi, i po dwóch la­tach spę­dzo­nych za gra­ni­cą wró­cił do kra­ju, aby za­mknąć się w ro­dzin­nej sie­dzi­bie, z któ­rej otwie­rał się wi­dok na roz­le­gły i ro­man­tycz­ny kra­jo­braz, dla nie­go je­den z naj­pięk­niej­szych w świe­cie.

Mol­ly Aston od­zna­cza­ła się uro­dą słu­żą­cą w swo­im cza­sie za na­tchnie­nie paru wę­drow­nym po­etom i co naj­mniej jed­ne­mu wło­skie­mu rzeź­bia­rzo­wi, lecz Co­smo, w mia­rę pod­ra­sta­nia, zda­wał so­bie spra­wę, że w ro­dzin­nym ży­ciu była ze­rem. Szczy­tem jej sa­mo­wo­li było nada­ne mu imię. Po­sta­wi­ła na swo­im, na­zwa­no go Co­smo, po­nie­waż w da­le­kiej prze­szło­ści Asto­no­wie za­li­cza­li do swych pra­ba­bek flo­ren­tyn­kę, spo­krew­nio­ną rze­ko­mo z Me­dy­ce­usza­mi. Co­smo miał cerę ja­sną i nic nie wziął po mat­ce prócz imie­nia. Hen­riet­ta była w ty – pie po­łu­dnio­wych pięk­no­ści. Lady La­tham wcze­śnie od­umar­ła swo­je dzie­ci. Za ży­cia zdo­bi­ła La­tham Hall na po­do­bień­stwo po­są­gu. Jako pani domu ogra­ni­cza­ła się do dys­po­no­wa­nia obia­du. Z dro­bia­zgo­wym za­mi­ło­wa­niem do po­rząd­ku i nie­zwy­kłą prze­cięt­no­ścią umy­słu łą­czy­ła sil­ny tem­pe­ra­ment, to­też gdy­by ma­jąc lat osiem­na­ście nie za­ko­cha­ła się na za­bój w męż­czyź­nie, za któ­re­go wy­szła, gu­sto­wa­ła­by pew­nie w to­wa­rzy­skim ży­ciu, roz­ryw­kach, może i hu­lan­kach. Lecz je­dy­ną jej roz­ryw­ką i hu­lan­ką było wy­pi­sy­wa­nie dłu­gich li­stów do roz­sia­nych po ca­łym świe­cie nie­zli­czo­nych przy­ja­ciół i krew­nych, wi­dy­wa­nych po za­mąż­pój­ściu bar­dzo rzad­ko. Nig­dy się nie skar­ży­ła. Jej skry­ty strach przed po­wzię­ciem ja­kiej­kol­wiek de­cy­zji i za­ta­jo­ny żar tem­pe­ra­men­tu zna­la­zły wy­raz w zu­peł­nym pod­da­niu się woli sir Char­le­sa. Nig­dy nie zdo­by­ła­by się na po­pro­sze­nie o ko­nie do wy­jaz­du z wi­zy­tą w są­siedz­two, gdy jed­nak mąż na­po­mknął: „Zda­je się, moja pani, że by­ło­by do­brze, gdy­byś tych a tych od­wie­dzi­ła”, oży­wia­ła się na­tych­miast, od­po­wia­da­ła ocho­czo: „Nie­wąt­pli­wie, sir Char­les”, i bie­gła wy­stro­ić się wspa­nia­le – kto wie, czy nie dzię­ki owej kro­pli krwi Me­dy­ce­uszów – ale i bar­dzo gu­stow­nie.

Z cza­sem sir Char­les po­sta­rzał się nie­współ­mier­nie do swych lat, a na­wet za­czął przy­bie­rać na tu­szy, lecz każ­dy mu­siał przy­znać, że swe­go cza­su był bar­dzo przy­stoj­ny, co tłu­ma­czy­ło za­du­rze­nie się w nim żony. W po­li­ty­ce był bar­dziej stron­ni­kiem Mr. Pit­ta niź­li szcze­rym to­ry­sem. Ko­chał swój kraj, wie­rzył w jego wiel­kość, w jego wyż­szość mo­ral­ną, jego po­tę­gę nie­zwy­cię­żo­ną. Nic nie zdo­ła­ło za­chwiać go w wier­no­ści wszel­kim prze­są­dom na­ro­do­wym. Nie sprzy­jał po­ten­ta­tom i zwy­kłej ary­sto­kra­cji, gar­dził ele­ganc­kim świa­tem i nie chciał mieć nic wspól­ne­go z „par­we­niu­sza­mi” ja­kie­go­kol­wiek ro­dza­ju. Nie bę­dąc do­bro­dusz­nym był jed­nak z na­tu­ry uprzej­my i go­ścin­ny. Wro­dzo­na jego szla­chet­ność była tak do­brze zna­na, że nikt się nie zdzi­wił, gdy w swym york­shi­re­skim ma­jąt­ku za­ofia­ro­wał schro­nie­nie ro­dzi­nie fran­cu­skich emi­gra­ni­tów, mark­tii­zo­stwu d' Ar­mand z ich małą có­recz­ką, Ade­lą. Przy­by­li oni do An­glii, ogo­ło­ce­ni nie­mal ze wszyst­kie­go, z dwoj­giem słu­żą­cych, dzie­lą­cych z nimi nie­bez­pie­czeń­stwa i tru­dy uciecz­ki przed eks­ce­sa­mi re­wo­lu­cji.

Spo­ko­ju stroj­nej, le­ni­wej i zgod­nej lady La­tham nie za­kłó­cił by­najm­niej po­byt tych osób w La­tham Hall; miał być tym­cza­so­wy, a prze­cią­gnął się całe lata. Czyż ongi d'Ar­man­do­wie nie byli przy­ja­ciół­mi od ser­ca sir Char­le­sa we Fran­cji? Lady La­tham nie była cie­ka­wa. Zro­bi­ło na niej pew­ne wra­że­nie, że mar­ki­za była cór­ką chrzest­ną kró­lo­wej ne­apo­li­tań­skiej. Resz­ta nie spra­wia­ła jej kło­po­tu; było tyl­ko wię­cej służ­by w dwor­skiej ofi­cy­nie, wię­cej osób przy sto­le i w sa­lo­nie, gdzie spę­dza­no wie­czo­ry.

Osło­nię­ta aba­żu­rem lam­pa z re­flek­to­rem, wi­szą­ca wy­so­ko na jed­nej ze ścian, rzu­ca­ła moc­ne świa­tło na spor­tre­to­wa­ne­go do pół fi­gu­ry jed­ne­go z La­tha­mów, a zwłasz­cza na jego żół­ty je­dwab­ny ka­ftan. Ten La­tham był ru­mia­ny, w stro­ju z bia­łe­go kam­lo­tu, a po­sta­cią nie­wie­le róż­nił­by się od swe­go wła­sne­go stan­gre­ta, gdy­by nie za­da­wa­ły temu kłam wraż­li­we jego usta. Prócz tej ko­lo­ry­stycz­nej pla­my ob­szer­ny sa­lon z okna­mi na ta­ras – sir Char­les zwykł z nie­go po­dzi­wiać za­cho­dy słoń­ca – był mrocz­ny i ro­bił wra­że­nie ol­brzy­mie­go, co spra­wia­ło, że obec­ni w nim, na­wet sam sir Char­les, na­bie­ra­li cech nie­zma­te­ria­li­zo­wa­nych cie­ni, a wy­po­wie­dzia­ne przez nich sło­wa zda­wa­ły się przy­bie­rać wiel­kie, po­zba­wio­ne ja­sno­ści prze­strze­nie.

Z jed­nej stro­ny ko­min­ka z wło­skich mar­mu­rów –

sta­no­wił nowy na­by­tek we­dług pro­jek­tu sa­me­go sir Char­le­sa – skrzy­ła się ob­fi­ta bi­żu­te­ria lady La­tham, a cała jej le­żą­ca na so­fie oso­ba tchnę­ła spo­czyn­kiem. Na­prze­ciw niej, na sty­lo­wej ku­szet­ce zwy­kła le­żeć mar­ki­za z sza­le­ni lady La­tham na­rzu­co­nym na nogi. D'Ar­man­do­wie w uciecz­ce przed ter­ro­rem le­d­wie uszli z ży­ciem, a poza tym z ni­czym. Samo ży­cie mar­ki­zy w tym cza­sie było bar­dzo za­gro­żo­ne.

Sir Char­les bo­daj zda­wał so­bie z tego spra­wę bar­dziej od jej męża, mar­ki­za. Zo­sta­ła w pa­mię­ci sir Char­le­sa jako nie ma­ją­ca so­bie rów­nej w ka­pry­śnych zmia­nach od we­so­ło­ści do za­du­my, cza­ru­ją­ca, czyn­na, fa­scy­nu­ją­ca, naj­in­te­li­gent­niej­sza i naj­pięk­niej­sza z dam fran­cu­skie­go dwo­ru. Czy­sty jej, ale sła­by głos, do­cie­ra­jąc do nie­go po­przez dłu­gość sa­lo­nu, miał pa­te­tycz­ną wy­mo­wę, a w to­nie jego od­po­wie­dzi dźwię­cza­ły wspo­mnie­nia głę­bo­kie­go uczu­cia i sza­cu­nek na­leż­ny wiel­kiej nie­do­li. Od cza­su do cza­su lady La­tham rzu­ca­ła trzeź­wą uwa­gę, na co sir Char­les od­po­wia­dał z wy­szu­ka­ną uprzej­mo­ścią, ale nie­co oschle, my­śląc so­bie, że w ustach tej ko­bie­ty na­wet Mo­dli­twa Pań­ska brzmia­ła­by pro­za­icz­nie. Na­stę­po­wa­ły dłuż­sze prze­rwy w kon­wer­sa­cji i każ­de z nich po­dą­ża­ło za bie­giem swych my­śli, tak po­gma­twa­nych i nie­spo­koj­nych jak za­czy­na­ją­cy się od skra­ju ta­ra­su, gdzie pięk­nie za­cho­dzi­ło słoń­ce, świat mórz i lą­dów, w któ­rym ście­ra­ły się i wal­czy­ły na­ro­dy w naj­burz­liw­szym bo­daj okre­sie hi­sto­rii.

Z głę­bi wło­skie­go ko­min­ka pa­da­ły bla­ski pło­ną­cych an­giel­skich po­lan na Ade­lę d'Ar­mand, prze­sia­du­ją­cą spo­koj­nie na ni­skim sto­łecz­ku przy ku­szet­ce swej mat­ki. Jej ja­sne wło­sy, cera i ciem­no­nie­bie­skie oczy sta­no­wi­ły żywy kon­trast ze sma­głą uro­dą Hen­riet­ty La­tham, ciem­nej sza­tyn­ki z błysz­czą­cy­mi ra­czej in­te­li­gen­cją niż uczu­ciem orze­cho­wy­mi oczy­ma. Od cza­su do cza­su mała

Fran­cuz­ka od­wra­ca­ła gło­wę, spo­glą­da­jąc na sir Char­le­sa, do któ­re­go w tym za­ci­szu przy­wią­za­ła się jak cór­ka.

Pod­ów­czas Ade­la d'Ar­mand rzad­ko wi­dy­wa­ła swe­go ojca. Mar­kiz prze­waż­nie by­wał poza do­mem. Czę­ste jego wy­jaz­dy były ofia­rą zło­żo­ną dla spra­wy ksią­żąt, oce­nia­ją­cych to nie­wąt­pli­wie, lecz uwa­ża­ją­cych po­świę­ce­nie się jed­ne­go z d'Ar­man­dów za zu­peł­nie na­tu­ral­ne. Da­rzy­li go swą ła­ską obar­cza­jąc da­le­ki­mi i nie­bez­piecz­ny­mi mi­sja­mi do pół­noc­no­nie­miec­kich i pół­noc­no­wło­skich dwo­rów. Przy po­wszech­nym roz­pa­dzie daw­ne­go ustro­ju mi­sje te były da­rem­ne, gdyż nikt jesz­cze in­try­ga­mi i ukła­da­mi nie po­wstrzy­mał la­wi­ny. Jed­nak mar­kiz nie zda­wał so­bie w peł­ni spra­wy z tej bez­względ­nej praw­dy, bo en­tu­zjazm stwa­rza na­dzie­je i nimi się żywi. Z całą po­wa­gą przyj­mo­wał in­struk­cje na te sza­leń­cze wy­pra­wy i wy­ru­szał nie­zwłocz­nie, wpa­da­jąc jak po ogień do La­tham Hali, aby uści­snąć cier­pią­cą żonę i ci­chą swą cór­kę oraz grun­tow­nie prze­dys­ku­to­wać spra­wę ze swym nie­po­rów­na­nym an­giel­skim przy­ja­cie­lem, przed któ­rym nie ukry­wał naj­taj­niej­szych my­śli czy na­dziei. Za­rów­no jed­ne, jak i dru­gie znaj­do­wa­ły zro­zu­mie­nie u sir Char­le­sa, my­śli bo­wiem były trzeź­we i wol­ne od ab­sur­dal­nych ilu­zji wszyst­kich wy­gnań­ców, czym prze­ma­wia­ły do świa­tłe­go jego umy­słu i do ta­jo­nej wzgar­dy, jaką ży­wił wzglę­dem wszyst­kich ary­sto­kra­tów – na­dzie­je zaś mar­ki­za wy­pły­wa­ły z moc­ne­go prze­ko­na­nia, iż An­glia jest nie­złom­na i kon­ser­wa­tyw­na, co sir Char­les miał za naj­na­tu­ral­niej­szą rzecz w świe­cie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: