Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Od podziemnego Kościoła do labiryntu wolności. Autobiografia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,99

Od podziemnego Kościoła do labiryntu wolności. Autobiografia - ebook

Urodzony w Pradze w 1948 r., Halík spędził dzieciństwo pośród nocy stalinizmu. Nawrócił się na chrześcijaństwo w czasach prześladowań komunistycznych, ukończył zabronione studia teologiczne i potajemnie przyjął święcenia kapłańskie we wschodnich Niemczech. Równolegle z pracą psychoterapeuty łączył działalność w podziemnym Kościele towarzysząc kardynałowi Františkowi Tomáškowi i Václavowi Havlowi.

Świadek Praskiej Wiosny i ofiary Jana Palacha, okupacji Czechosłowacji i aksamitnej rewolucji. Historyczne tło trudnego przejścia Czechosłowacji od totalitarnego reżimu komunistycznego do demokracji to również tło kształtowania się jego poglądów – otwarcia na dialog międzywyznaniowy i międzykulturowy opartego na uniwersalnych wartościach humanistycznych.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6117-4
Rozmiar pliku: 28 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁOWO WSTĘPNE

„Znowu piszesz o sobie? Myślisz, że ludzie mają czas i ochotę czytać o twoim życiu?” Pytanie, które już w pierwszym rozdziale niniejszej książki zadała księdzu profesorowi Tomášowi Halíkowi jego współpracowniczka Scarlett, wywołuje do odpowiedzi nie tylko samego autora. Widzę w tym pytaniu również pewną prowokacyjną zachętę skierowaną do nas, czytelników, aby – zanim rozpoczniemy lekturę – również sobie na nie odpowiedzieć. Czego więc oczekuję, sięgając po kolejną książkę jednego z najważniejszych i najwybitniejszych myślicieli współczesnego Kościoła w Czechach – księdza, teologa, filozofa i socjologa? Czego tym razem się spodziewam? Będąc jednym z wielu wiernych czytelników księdza Tomáša Halíka, i ja postawiłem sobie to pytanie. Czego oczekuję i czego się spodziewam? Muszę przyznać, że czytając w przeszłości książki naszego Autora – dostępne przecież dość licznie w polskich przekładach – odkryłem, że i mnie towarzyszy uczucie, którym dzieli się on na kartach tej najnowszej publikacji, szukając niejako uzasadnienia do napisania autobiograficznej opowieści. „Kiedy czytam książkę jakiegoś autora – pisze ksiądz Halík – albo słucham czyjegoś wykładu, często zadaję sobie w duchu pytanie: jak ten człowiek doszedł do poglądów, które mi przedstawia? Czy czerpał w większości z książek, ze studiowania fachowej literatury, czy też te jego poglądy są zarazem pokryte złotem własnych doświadczeń życiowych? Czy jego widzenie świata zostało poddane próbom i przeszło kryzysy, czy był on kiedyś zmuszony zrewidować i radykalnie przewartościować swe wcześniejsze poglądy? Jeżeli znałem koleje losu i rozwój osobowości i światopoglądu autora, jego tekst stawał się dla mnie bardziej plastyczny, zrozumiały, wiarygodny”.

Bliskość tych myśli rodzi we mnie najpierw bardzo osobiste wspomnienie. Napotkane w książkach księdza Tomáša Halíka autobiograficzne opowieści były dla mnie pierwszym zetknięciem z życiem i powołaniem księży wyświęcanych tajnie w komunistycznej Czechosłowacji i próbą zrozumienia trudnego, niekiedy wręcz heroicznego świadectwa wiary oraz służby Bogu i Kościołowi prześladowanemu i w okowach. Wśród wielu poruszających wspomnień z tego okresu na zawsze w mojej pamięci pozostanie przejmujące świadectwo księdza Halíka o mszy świętej odprawianej codziennie, w ukryciu, w jego prywatnym mieszkaniu. Ileż wiary musi być w sercu kapłana, który w ten sposób, nie wiedząc przecież, czy taka sytuacja nie będzie trwać przez całego jego życie – z tak wielką nadzieją i ufnością oddaje się Bogu. I choć to prawda – jak przyznaje autor w swojej książce – że jego wyznania są i pozostaną subiektywną wypowiedzią, to jednak cała historia jego życia, wszystkie doświadczenia i działania mogą obrazować „półwiecze historii kraju w sercu Europy, zwłaszcza historii ciężko doświadczonego czeskiego Kościoła”. A nawet więcej. Kapłańskie świadectwo księdza profesora Tomáša Halíka, jego myśl i twórczość pozostawiająca trwały ślad w sercach i umysłach tak wielu ludzi, wykracza daleko poza czeski kontekst.

Niezatartym wspomnieniem jest i pozostanie dla mnie udział księdza profesora w Zjazdach Gnieźnieńskich oraz jego głos w debacie na temat teraźniejszości i przyszłości Europy. Wnikliwość i nierzadko krytyczną analizę życia współczesnego Kościoła potrafi łączyć z pełną odpowiedzialności i troski zachętą, aby „do tego wysiłku wspólnie dołączyć wszystkie charyzmaty, które dał nam Pan”. Albowiem – jak mówi – „doba teraźniejsza jest naprawdę czasem ważnym”. Ufam, że niniejsza autobiografia księdza profesora Tomáša Halíka zostanie przyjęta nie tylko jako świadectwo minionych dekad, ale nade wszystko jako wezwanie do tego, by czerpiąc – jak sam autor nam podpowiada – z kontekstu „czasu oraz środowiska społecznego i kulturalnego”, a także z bogactwa jego „życiowej historii oraz dramatu duchowych poszukiwań i wewnętrznego dojrzewania”, tak właśnie spojrzeć na własne życie, na codzienną służbę i świadectwo, czyniąc je bardziej odważnymi i twórczymi.

Każda autobiografia jest w pewnym sensie „lustrem dla duszy”. To, co niewidzialne i wewnętrzne, przenika się w niej i splata z realnymi wydarzeniami i doświadczeniami, tworząc swoistą mozaikę myśli, uczuć i przeżyć. Jest w autobiografii miejsce na wspomnienia, na przywołanie twarzy bliskich i dalekich, na osobistą refleksję, ocenę, a może i niejedną pogłębioną prognozę. To publikacja, która nie ogranicza się jedynie do wyliczania suchych faktów, ale wciąż się otwiera, uchylając niejako domykające się drzwi, w nadziei, że właśnie teraz warto, a może i trzeba podzielić się owocami. Biorąc do ręki książkę ks. Tomáša Halíka i powtarzając za Autorem jej zawarte w motcie pytanie: „Byłoż więc to – życie?”, pragnę na koniec przywołać słowa papieża Benedykta XVI, w których znajdziemy odpowiedź: „Życia we właściwym znaczeniu nie mamy bowiem sami w sobie, ani wyłącznie z samych siebie życie w jego pełni jest relacją z Tym, który jest źródłem życia który nie umiera, który sam jest Życiem i Miłością, wówczas tkwimy w życiu. Wówczas żyjemy” (_Spe salvi_, 27).

Wojciech Polak

Arcybiskup Metropolita Gnieźnieński, Prymas PolskiPRZEDMOWA DO POLSKIEGO WYDANIA

Przedstawiam polskim czytelnikom świadectwo przemian społeczeństwa i kultury w sercu Europy w ciągu siedemdziesięciu lat historii odzwierciedlonych w życiu jednego człowieka.

Nieodłączną częścią mej życiowej historii jest stosunek do Polski. Z uśmiechem wspominam, jak – będąc bardzo małym chłopcem – zrobiłem na grani Karkonoszy parę kroków za słup graniczny i wołałem do rodziców: „Jestem za granicą!”. Kilka lat później byłem na pierwszym dwudniowym wyjeździe zagranicznym w Kłodzku. A gdy po zdławieniu Praskiej Wiosny na dwadzieścia lat zamknęły się przede mną możliwości podróżowania na Zachód, bywałem w Polsce częstym gościem i nawiązałem – szczególnie w Krakowie i Warszawie – wiele inspirujących przyjaźni.

Kilka lat po upadku komunizmu zacząłem co roku w letniej ciszy niemieckiej pustelni pisać książki, które regularnie pojawiały się w księgarniach w okresie świąt Bożego Narodzenia. Myślę, że czas po pięćdziesiątce jest odpowiedni, by się do tego zabrać; człowiek musi najpierw coś przeżyć, przestudiować, pojeździć po świecie i pocierpieć, żeby mieć coś do powiedzenia innym. Nieco później moje książki zaczęto tłumaczyć – dziś istnieją już w osiemnastu obcych językach, łącznie z chińskim, koreańskim i tureckim. Znamienne, że pierwsze przekłady moich książek były przekładami na polski. W Polsce wydano wszystkie, a dzięki kilku wyborom mych tekstów w języku polskim ukazało się nawet więcej tytułów niż w czeskim.

Prawdę powiedziawszy, nie uważam języka polskiego za język obcy ani Polski za zagranicę – i to nie tylko z tego powodu, że (również dzięki wieloletniemu słuchaniu polskich audycji Radia Wolna Europa) zrozumienie polskiej mowy nie sprawia mi większych problemów, ale zwłaszcza dlatego, że nauczyłem się – mam nadzieję – rozumieć polską duszę nieco lepiej niż większość mych rodaków. Zawsze starałem się kwestionować zbyt uproszczone stereotypy postrzegania Polaków, a szczególnie polskiego katolicyzmu, w naszym kraju.

Mam żywo w pamięci pewne przeżycie w polskim kościele, do którego wstąpiłem podczas jednego z mych pierwszych pobytów w Polsce. Trafiłem tam na grupę starszych kobiet, odmawiających różaniec przed obrazem Królowej Polski. Tak właśnie wyobrażaliśmy sobie zawsze polski Kościół! Potem jednak przeszedłem przez zakrystię do sali, gdzie młody brodaty dominikanin dyskutował z liczną grupą studentów o współczesnej francuskiej literaturze i filozofii. Uświadomiłem sobie, że dzięki sile ludowego Kościoła możliwe jest w Polsce coś, co u nas dopiero powoli się rozwijało w postaci seminariów domowych, samizdatu i latającego uniwersytetu. Potem pojechałem do Lasek pod Warszawą, żeby poznać kolebkę owego „innego polskiego katolicyzmu”, otwartego pod względem kulturowym i ekumenicznym, czerpiącego inspirację z nowoczesnej myśli zachodniej, zwłaszcza francuskiej, katolicką kulturę, z której wyrósł Znak, KIK i „Tygodnik Powszechny”. Z tego środowiska wyszły takie osobowości jak Karol Wojtyła, którego mogłem osobiście poznać i regularnie się z nim spotykać od listopada owego _annus mirabilis_ 1989 aż do jego śmierci.

W dniu śmierci Jana Pawła II byli w Pradze dwaj moi wieloletni przyjaciele, dominikanie Tomasz Dostatni i Jan Góra. Odwiedzili mnie w domu późną nocą. Pomodliliśmy się za papieża, a potem bardzo długo rozmawialiśmy. Powiedziałem im, że przypuszczam, iż skończył się właśnie wielki rozdział polskiej historii – i historii światowego Kościoła – i trzeba przygotować się do następnego. Jan Paweł II uczynił wielkie rzeczy dla Polski, Kościoła i świata – ale teraz jest w niebie nad nami i na złotych stronicach historii, która jest za nami. Polscy katolicy muszą oprzeć się pokusie, by stać się wiecznymi sierotami, żyjącymi nostalgicznym kultem polskiego papieża. Trzeba sobie uświadomić, że dla wielu Polaków – ale i dla wielu katolików w Czechach, na Morawach i na Słowacji, a prawdopodobnie także w innych ościennych krajach, szczerze kochających słowiańskiego papieża – stał się on centralną ikoną ich pobożności. Teraz trzeba znaleźć dla tej ikony godne miejsce w muzeum wspaniałej przeszłości i w zwolnionej przestrzeni znowu odkryć Chrystusa.

Nadchodzą nowe czasy i chrześcijanie, a zwłaszcza teolodzy, jeśli mają służyć proroczemu posłannictwu Kościoła, muszą analizować znaki czasu, starać się zrozumieć dzień dzisiejszy i to, co nadchodzi, a nie zwracać się z fascynacją ku temu, co minęło. Przypomnijmy sobie ostrzegawczy przykład żony Lota! Chrześcijanie mają być solą ziemi, a nie słupami soli. Iluż kaznodziejów, oczarowanych przeszłością, stało się martwymi słupami soli albo solą, która utraciła swój smak!

Kiedy moje książki zaczęto tłumaczyć na język polski, niektórzy znajomi po obu stronach granicy nie wróżyli im zbyt wielkiego sukcesu czytelniczego. Przecież ateistyczne Czechy i katolicka Polska były zawsze postrzegane jako dwa przeciwne bieguny na skali mierzącej religijność w Europie. Co ma wspólnego Praga z Krakowem, morawski Těšín z polskim Cieszynem?

Dzisiaj sytuacja naprawdę gwałtownie się zmienia. Na pytanie, w którym kraju w Europie przebiega obecnie najszybciej proces sekularyzacji, statystyki socjologów dają zaskakującą dla wielu, niemniej jednak jednoznaczną i możliwą do udowodnienia odpowiedź: w Polsce.

Polski Kościół stoi na wielkim dziejowym rozdrożu. Jeśli jego przedstawiciele pozwolą określonym siłom politycznym uczynić z religii narzędzie ich politycznych interesów, nacjonalizmu i populizmu, stracą najpierw młodzież i inteligencję, a potem stopniowo inne warstwy społeczeństwa. Katolicka Polska może w ten sposób przejść równie szybką i drastyczną sekularyzację, jaką kiedyś przeszły Quebec, Hiszpania, Irlandia, a teraz również Włochy.

Prowadzenie wojen kulturowych z niepowstrzymanym procesem przejścia narodów europejskich od współczesnego modernizmu do postmodernistycznego świata globalnego wielokulturowego społeczeństwa jest z góry skazanym na porażkę, bezproduktywnym staraniem, które jeszcze przyśpieszy i pogłębi proces „odkościelnienia” religii. Fundamentalistyczny i nacjonalistyczny katolicyzm bez chrześcijaństwa będzie mieć naturalnie swych krzykliwych zwolenników i poparcie polityczne. Ludzi poszukujących w coraz bardziej skomplikowanym świecie prostych odpowiedzi jest i zawsze będzie wielu. Do seminariów duchownych i klasztorów, które w całej Europie pustoszeją, często przychodzą teraz i pewnie będą przychodzić kandydaci, którzy swój niepokój i wewnętrzną niedojrzałość kompensują pozorną niezłomnością tradycjonalizmu. A ten jest przeciwieństwem prawdziwej tradycji, żywej rzeki twórczego przekazywania wiary, ciągłej rekontekstualizacji i reinterpretacji. Od tych gałęzi Kościoła nie można oczekiwać, że przyniosą piękne kwiaty i zdrowe owoce.

Swymi książkami staram się zachęcić polskich czytelników do odwagi rozwijania tego innego oblicza polskiego chrześcijaństwa, któremu obcy jest nacjonalizm i fundamentalizm. Gdy na warszawskich ulicach widziałem tłumy zwolenników pewnych sił politycznych, wykrzykujących antysemickie hasła, a równocześnie skandujących „My chcemy Boga”, musiałem zadać sobie pytanie, jakiego Boga chcą ci ludzie. Z pewnością nie tego, którego żydowski rabbi z Nazaretu nazywał swym niebieskim Ojcem.

Na ten czas dał Bóg Kościołowi papieża, który ukazuje Boga miłosierdzia i solidarności – solidarności z ubogimi, prześladowanymi, z imigrantami. Boga, który prowadzi nas do odpowiedzialności za nasze środowisko naturalne, zagrożone przez ludzki egoizm i chciwość. Boga, którego głos rozbrzmiewa w świątyniach sumienia wyraźniej niż w licznych podręcznikach moralności i prawa kanonicznego.

Ten papież realizuje wezwanie Jana Pawła II, aby Kościół był „domem ze szkła”. Tak, przez otwarte okna Kościoła widać teraz wiele z tego, czego przez dziesięciolecia nie chcieliśmy do siebie dopuścić, a co wielu jeszcze i dziś zakrywa i bagatelizuje, gdyż chcą odwrócić uwagę od tych haniebnych faktów, demonizując świat wokół nas. Najpierw jednak trzeba wygnać demona strachu z naszych myśli i serc.

W moich wspomnieniach opisuję dzień, kiedy odprawiałem (za zamkniętymi drzwiami kaplicy klasztornej w niemieckim Erfurcie) swą mszę prymicyjną i bezpośrednio po niej oglądałem w telewizji intronizację Jana Pawła II. Jako motto swojej służby kapłańskiej przyjąłem wówczas przewodni motyw jego pierwszej papieskiej homilii: „Nie lękajcie się!”.

To właśnie strach i brak ufności w Bożą moc rodzą niebezpieczny katolicyzm bez chrześcijaństwa, który pozbawia Kościół wiarygodności i wygania ludzi ze świątyń. Ale można też inaczej! Dziś także możliwe jest inne chrześcijaństwo, które prowadzi w głąb, goi rany i szerzy radość i wolność.

Chciałbym, aby szczera opowieść o moim życiu – włącznie ze świadectwem mych słabości, prób i wątpliwości – była zachętą do zaufania, że Bóg może ludzką słabość przemieniać w siłę.PISZESZ O SOBIE?

Motto mojej książki zaczerpnąłem z Nietzschego, którego lubię jako wieloznacznego, zaskakującego, fascynującego prowokatora. Nie podzielam jego wiary w wieczny powrót. Każde ludzkie życie uważam za wyjątkowe i niepowtarzalne wydarzenie, które kończy się wejściem w absolutną tajemnicę. Gdybym został zaskoczony przez śmierć, chciałbym pewnie, patrząc wstecz na swoje życie, jeszcze wiele naprawić i uzdrowić – pogodzić się. Chociaż w głębi brzmi we mnie zdecydowana aprobata dla własnego życia, radośnie dziękczynne „tak”, które dotyczy również wszystkiego, co skomplikowane i niełatwe – ponieważ postrzegam swoje życie jako dar i za ten dar jestem wdzięczny.

Młodość kończy się w momencie, gdy uświadamiamy sobie iluzoryczność wyobrażenia, że nasze życie na tej ziemi będzie trwać wiecznie i że dostarczy nam jeszcze całą masę nowych możliwości. Starość zaczyna się z chwilą, gdy nie tylko teoretycznie przyjmiemy, ale, by tak rzec, aż do szpiku kości doświadczymy, że jesteśmy istotami skończonymi, że śmierć zagląda nam przez ramię i może kiedykolwiek – jutro czy za dziesięć lat – wejść bez pukania. Czy będziemy mogli powiedzieć coś naszej śmierci? Czy zobaczymy jeszcze raz całe nasze życie i dostaniemy szansę, by dopowiedzieć do niego ostatnie słowo? Czy będziemy umieli na tym nieprzejrzystym i trudnym do odczytania tekście, z wieloma wtrętami i dygresjami, przyłożyć pieczęć naszej ostatecznej – wynikającej ze zrozumienia – akceptacji, wdzięcznej zgody, jednogłośnego „tak” i „amen”?

Czasem myślę, że życie jest snem, z którego przebudzimy się do prawdziwej rzeczywistości życia wiecznego w Bogu. Że to sen, poplątana historia, współtworzona przez nasze pragnienia, także te nieświadome i tłumione, które próbują dojść do głosu w zaszyfrowanej formie, napotykając przeszkody w postaci wewnętrznej cenzury i licznych tabu. Że to tylko sen, którego prawdziwe znaczenie, pilne przesłanie z głębi, kryje się w zawiłym języku symboli i alegorii; że jest to trudny do odczytania tekst, palimpsest, w którym za każdą warstwą prześwituje następna. W naszych snach żyją nasze pragnienia, jak twierdził stary Freud – ale jeśli zejdziemy jeszcze głębiej, uda nam się, być może, odkryć to pierwotne pragnienie, oryginalną myśl Tego, który pragnął, abyśmy byli. Wiadomość, którą chciał za pośrednictwem naszego życia przekazać światu.

Życie ludzkie jest nieustanną autointerpretacją. Jeżeli chcę się przedstawić drugiemu człowiekowi lub jeśli chcę zrozumieć samego siebie, zacznę opowiadać swoją historię. To jestem ja w danym czasie. W odróżnieniu od zwierzęcia czy rzeczy przekraczam obecną chwilę, znam swoją przeszłość, którą ze sobą niosę, przyszłość zaś już teraz jawi mi się w postaci nadziei, pragnień, planów i obaw.

Łacińskie słowo określające religię – _religio_ – bywa czasami wywodzone z _re-legere_ – czytać ponownie. Tak, wiara jest _re-lecture_ naszej historii: jeśli traktujemy poważnie to, że nasze życie nie jest tylko produktem naszego „ja” czy okoliczności zewnętrznych, odczytujemy wówczas naszą historię w szerszym kontekście, z dystansem i z głębszym zrozumieniem. Nasze życie, widziane oczyma wiary, nie jest – „_…tale told by an idiot, (…) signifying nothing_” – bezmyślnym bełkotem głupca, jak powiada Szekspirowski Makbet. Jest historią, której ukrytym autorem jest sam Bóg. Nie kieruje nami jednak jak kukiełkami; dramat, wobec którego nas postawił, przypomina komedię _dell’arte_ – przedstawienie, w którym dał nam ogromną przestrzeń do improwizacji. Boski rękopis poznamy po jego bezgranicznej wspaniałomyślności, po jego niepojętym zaufaniu do naszej wolności. Jeżeli nie deformujemy tej wolności pychą i samowolą, jeśli nie czynimy z niej karykatury, ale realizujemy ją w miłości i twórczości – w tej wolności przekraczania samego siebie – możemy dostrzec bodaj najczystszy obraz i podobieństwo Boga, który jest samą wolnością i wspaniałomyślnością.

Tytuł najbardziej znanego dzieła świętego Augustyna – _Wyznania_ oznacza zarówno spowiedź, wyznanie grzechów, jak i wyznanie wiary. Wyznanie – spowiedź, szczera opowieść o swej życiowej drodze, ze wszystkimi błędami i z wątpliwościami, w istocie jest ściśle związane z konfesją jako wyznaniem wiary, przyznaniem się do Boga. Podczas mszy wyznajemy swoją grzeszność i swoją wiarę. Zanim poprzez wyznanie wiary przyznam się do Boga, wyznaniem grzechów, błędów i wątpliwości przyznaję się do swego człowieczeństwa.

Wyznanie grzechów i słabości konfrontuje nas z ową częścią nas samych, którą najchętniej zostawilibyśmy za drzwiami kościoła. Jednakże to właśnie ona jest naprawdę zaproszona na ucztę. „Gdy wydajesz obiad albo wieczerzę, nie zapraszaj swoich przyjaciół ani braci, ani krewnych, ani zamożnych sąsiadów . Lecz kiedy urządzasz przyjęcie, zaproś ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych”. Bóg też tak robi: nie zaprasza tej bogatej, odświętnie nastrojonej, sprawiedliwej i pobożnej strony naszej istoty, która chciałaby – bo myśli, że może – mu się zrewanżować. Zaprasza to w nas, co jest ślepe, chrome, płaczące, biedne i spragnione. Nie po to, żeby tę „mniej pociągającą” stronę naszego „ja” oskarżyć, poniżyć i pognębić, lecz aby ją nasycić i rozweselić. Właśnie o tym ciągle mówił nauczyciel z Nazaretu, spierając się z faryzeuszami.

Człowiek bywa często w swoich „cnotach”, przekonaniach i sile dumnie zamknięty; to, co w nim istotne, ukazuje się poprzez jego zachłanność, pragnienia i rany. Tym istotnym w nas jest sama nasza „otwartość” – otwartość na to „jedynie potrzebne”, które nie otworzy się przed nami w chwilach naszej sytej, egocentrycznej pewności siebie. Otwartość ludzkiego serca i otwartość „królestwa Bożego” jest tą samą otwartością.

Kim właściwie jestem? „Stałem się sam dla siebie wielkim problemem” – mówi Augustyn. Tak, nasze „ja” – podobnie jak nasz Bóg – musi być dla nas przedmiotem nieustannego pytania, wątpienia i poszukiwania. Siebie samego i swego Boga szukamy także w ten sposób, że opowiadamy swoją historię i że przy tym opowiadaniu nie ukrywamy swego wahania. Tylko serce, które nie przestaje drżeć ze świętego niepokoju, może w końcu spocząć w morzu Bożego pokoju.

„Znowu piszesz o sobie? Myślisz, że ludzie mają czas i ochotę czytać o twoim życiu?” – powiedziała moja współpracowniczka Scarlett, zajrzawszy do rękopisu, który wręczyłem jej z prośbą o krytyczne uwagi. Scarlett towarzyszy mi już od czterdziestu lat, w dobrych i złych czasach. Jest pierwszą czytelniczką moich tekstów i surową recenzentką wszystkiego, co powiem, napiszę i zrobię. Nikt na świecie nie potrafi mnie tak zdenerwować jak ona; ale też nikt na świecie mi tyle nie pomógł i nikomu tyle nie zawdzięczam co jej. U wielu mych przyjaciół, którzy po 1989 roku objęli wysokie stanowiska w polityce i Kościele, widziałem, że w gromadzie potakiwaczy i pochlebców rozpaczliwie brakuje im kogoś, kto by im przekazywał krytyczne informacje zwrotne. Jeśli jest we mnie coś dojrzałego i ludzkiego, największa w tym zasługa Scarlett. Pismo Święte powiada, że wartość dzielnej niewiasty przewyższa perły; towarzyszenie mi wymaga wiele dzielności, cierpliwości i nie cichnącego huraganu życiowej energii.

Co mam jej odpowiedzieć? Piszę o sobie, ale także o półwieczu historii kraju w sercu Europy, zwłaszcza historii ciężko doświadczonego czeskiego Kościoła. Naturalnie, nie jestem historykiem i moje świadectwo będzie „subiektywną wypowiedzią”, jakżeby inaczej. Opowiadam swoje dzieje również dla czytelników mych książek i dla moich słuchaczy. Kiedy czytam książkę jakiegoś autora albo słucham czyjegoś wykładu, często zadaję sobie w duchu pytanie: jak ten człowiek doszedł do poglądów, które mi przedstawia? Czy czerpał w większości z książek, ze studiowania fachowej literatury, czy też te jego poglądy są zarazem pokryte złotem własnych doświadczeń życiowych? Czy jego widzenie świata zostało poddane próbom i przeszło kryzysy, czy był on kiedyś zmuszony zrewidować i radykalnie przewartościować swe wcześniejsze poglądy? Jeżeli znałem koleje losu i rozwój osobowości i światopoglądu autora, jego tekst stawał się dla mnie bardziej plastyczny, zrozumiały, wiarygodny. Moi czytelnicy i słuchacze też mają prawo znać nie tylko zewnętrzny, ale i wewnętrzny kontekst mojej twórczości, nie tylko kontekst danego czasu oraz środowiska społecznego i kulturalnego, ale i mej życiowej historii oraz dramatu duchowych poszukiwań i wewnętrznego dojrzewania. Jeśli zechcą, znajdą tu klucz do głębszego zrozumienia tego, co staram się przekazać im w moich książkach i wykładach. Zanim człowiek zacznie opisywać to, co widzi, powinien uświadomić sobie, gdzie stoi, skąd patrzy, a także – dlaczego tam stoi.

„Piszesz o sobie?” Mogę również odpowiedzieć, że piszę o Bogu. Czyż można bowiem mówić o Bogu i nie włożyć do tej wypowiedzi własnego życia? Gdybym mówił o Bogu „obiektywnie” i nie włączył do tego swego „ja”, mówiłbym o czymś bezbarwnym, abstrakcyjnym. Czy taki „powierzchowny Bóg” nie byłby tylko bożkiem? Ale i odwrotnie. Czy można mówić o sobie i nie powiedzieć nic o Bogu? Gdybym mówił o sobie i nie wspomniał słowem o Bogu, mógłbym samemu sobie przypisać to, co należy do niego, i na wieki ugrzęznąć w pułapce skupienia się na sobie albo utonąć w powierzchowności Narcyza. Gdy Narcyz pochyla się nad taflą jeziora, widzi tylko siebie, lgnie jedynie do powierzchni, do własnego odbicia w lustrze wody, i ta powierzchowność stanie się jego nieszczęściem. Spojrzenie człowieka wierzącego musi przeniknąć głębiej – tylko wówczas głębia nie będzie dla niego zgubną pułapką.

Dwie rzeczywistości, kluczowe dla naszego życia, są niewidzialne: nasze „ja” i Bóg. Widzimy wiele zjawisk, które możemy przypisywać naszemu „ja”, inne zaś Bogu, ale ani nasze „ja”, ani Bóg nie ukazują się nam w postaci rzeczy, którą moglibyśmy wskazać i którą moglibyśmy jednoznacznie zlokalizować. Jest czymś zrozumiałym, że niektóre kierunki filozoficzne uznają Boga, a niektóre także ludzkie „ja”, za zwykłe złudzenie. Mistycy – zwłaszcza mój ulubiony Mistrz Eckhart – głoszą jedną, niezmiernie głęboką, a zarazem bardzo niebezpieczną myśl: Bóg i ja to jedno.

Tak, taki pogląd może być niebezpieczny. Gdy Bóg zleje się nam z naszym „ja”, tak że zastąpimy jedno pojęcie drugim, zgubimy swoją duszę. Gdy je od siebie dokładnie odseparujemy i zaczniemy postrzegać Boga jako coś zewnętrznego i oddzielonego od naszej duszy, zgubimy żywego Boga i zastąpimy go bożkiem, zwykłym przedmiotem, jedną z wielu rzeczy. Stałym zadaniem teologii jest ukazywanie owego dynamicznego przenikania immanencji i transcendencji. Możemy chyba o kontakcie naszego „ja” z Bogiem powiedzieć to samo, co głosił sobór chalcedoński o stosunku człowieczeństwa i boskości, elementu ludzkiego i boskiego w Chrystusie: są nierozdzielne, a jednak niezmieszane. Jeżeli traktuję poważnie tajemnicę Wcielenia, serce chrześcijańskiej wiary – rozumiem ją nie tylko jako przypadkowe zdarzenie w przeszłości, lecz także jako klucz do zrozumienia całego dramatu historii zbawienia, historii relacji pomiędzy Bogiem i ludźmi – wówczas właściwie nie mogę myśleć o człowieczeństwie i boskości oddzielnie. Jeśli mówię „ja”, mówię zarazem „Bóg”, ponieważ człowiek bez Boga nie jest kompletny.

Dopiero w relacji z Bogiem zaczynamy przeczuwać, że nasze „ja” ma nieco inną strukturę, niż nam się zdaje przy powierzchownym, naiwnym spojrzeniu na codzienność: za naszym _ego_ dostrzeżemy czasem to, na co mistycy i współczesna psychologia głębi szukają odpowiedniego wyrazu – „człowieka wewnętrznego”, „głębokie ja”, _das Selbst_. Mistrz Eckhart mówił o „wewnętrznym Bogu”, o Bogu za bogiem; niektórzy modernistyczni czy postmodernistyczni teolodzy (i a-teiści) mówią o „Bogu za bogiem teizmu”. Być może dopiero wtedy, gdy uświadomimy sobie nasze naiwne, uprzedmiotowione rozumienie Boga i podobnie naiwne rozumienie „ja” jako iluzji, będziemy zdolni do zrozumienia stwierdzenia Eckharta „Bóg i ja jesteśmy jednym”. Zrozumiemy, że tu bynajmniej nie chodzi o bluźniercze samoubóstwienie czy skrytą bezbożność.

Stosunek Boga i człowieka jest kręgiem bez początku i bez końca. „Oko, którym widzę Boga, jest tym samym okiem, którym widzi mnie Bóg” – napisał Mistrz Eckhart. I coś podobnego znajdziemy już u świętego Augustyna: „Miłość, którą miłujesz Boga, i szukanie, którym go szukasz, są miłością i szukaniem, którymi cię szuka i miłuje Bóg”.

Augustyn napisał mnóstwo traktatów o Bogu. Podziwiałem jego odwagę, z jaką szczerze opowiada historię swojego życia – i mówi czytelnikowi: przyjacielu, kluczem do zrozumienia sensu tej opowieści jest sam Bóg. Boga znajdziesz, jedynie poznając samego siebie, a siebie znajdziesz, tylko poszukując Boga. Augustyn stworzył w ten sposób nowy gatunek literacki, a przez to również nowy sposób myślenia o wierze: autobiografię jako ramę teologii filozoficznej.

Kiedy małżonkowie Marie i Miroslav Halíkowie zabierali do domu z praskiego szpitala położniczego swego pierworodnego syna, wydawało im się, że śnią. Moja matka miała bowiem czterdzieści pięć lat, a ojciec zbliżał się do pięćdziesiątki; już się pogodzili z tym, że zostaną bezdzietni. I ten dzień na początku czerwca 1948 roku jeszcze przez chwilę trwał niby sen. Niecałą godzinę później, w tym momencie, gdy wjeżdżali z dziecięcym wózkiem do barokowej bramy na praskim Wyszehradzie, w całym mieście rozległy się dzwony i armatnie salwy, a w praskiej katedrze arcybiskup zaintonował uroczyste _Te Deum_.

Tutaj jednak bajka się kończy. Sen zastępuje twarda rzeczywistość. To dzwonienie było podzwonnym dla wolności i demokracji w Czechosłowacji. Dzwony oznajmiały, że na fotelu prezydenckim na praskim zamku, po Masaryku i Benešu, zasiadł właśnie sekretarz generalny partii komunistycznej, a tym samym przewrót lutowy stał się faktem.

Nowy prezydent Klement Gottwald zamówił sobie na ten dzień u arcybiskupa Berana wspomniane _Te Deum_. Rok później kazał tegoż arcybiskupa, byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Dachau, zamknąć na szesnaście lat w areszcie domowym. W tym samym roku skazał na śmierć pierwszych przeciwników reżimu, a potem także wielu swych towarzyszy, którzy pomogli mu zdobyć władzę. Całkowicie zapomniane zostały obietnice „demokratycznej drogi do socjalizmu”, dzięki którym komuniści – w atmosferze powojennej euforii i rozczarowania efektem monachijskich rokowań zachodnich sojuszników z Hitlerem w kwestii Czechosłowacji – wygrali pierwsze powojenne wybory.

Z kręgu przyjaciół moich rodziców wielu zaczęło stopniowo znikać – niektórzy na emigrację, inni do więzienia. Niewykluczone, że i moi rodzice, gdyby nie mieli takiego małego dziecka, zdecydowaliby się na ucieczkę przez szumawskie moczary z kraju, w którym zapadł zmrok i nastał mroźny czas stalinowskiego terroru.

Trzy dni po narodzinach, jeszcze w kaplicy szpitalnej, która wkrótce potem została na czterdzieści lat zamknięta i zamieniona na magazyn, zostałem ochrzczony. Gdy patrzę na fotografię z tego wydarzenia, widzę, jak pochylają się nade mną czterej mężczyźni. Gdzie była wtedy wiara? Mój ojciec wystąpił z Kościoła katolickiego jako siedemnastolatek po upadku monarchii habsburskiej w 1918 roku, pod wpływem ówczesnej kampanii „Precz od Wiednia, precz od Rzymu”. Obaj moi chrzestni, stryj i wuj, nie byli na mszy w kościele prawdopodobnie od lat gimnazjalnych. Nawet za wiarę księdza, który mnie chrzcił, a niedługo potem stał się urzędnikiem kolaboranckiego ruchu „księży pokoju”, nie dałbym sobie ręki uciąć.

Chrzest w 1948 roku, na rękach u ulubionego wujka Josefa
Archiwum prywatne autora

Ziarenko chrztu zostało posiane w dawno nie oranej ziemi. Religią naszej rodziny była – podobnie jak w przypadku znacznej części czeskiej inteligencji, która dojrzewała pod koniec pierwszej wojny światowej, a potem złączyła swoje losy z międzywojenną demokracją prezydenta Masaryka – wiara w humanizm, porządek moralny, postęp naukowy i idee demokratyczne. O religii wiele się u nas nie mówiło, rodzice nie byli praktykującymi katolikami, nie chodzili na msze i mieli tylko ślub cywilny; niemniej jednak także w tym świeckim humanizmie pod znakiem Masaryka i Karela Čapka przetrwało sporo ducha chrześcijańskiego, była nim silnie nacechowana etyczna i estetyczna atmosfera kulturalna w naszej rodzinie. Wówczas zewnętrzny nacisk komunizmu instynktownie zbliżał raczej, niż oddalał, przyzwoitych ludzi do tego chrześcijańskiego systemu wartości. Ojciec w dniu moich urodzin zapalił wielką świecę w kościele Panny Marii Zwycięskiej przed ołtarzem Praskiego Dzieciątka Jezus. Zawsze też zależało mu na tym, żebyśmy z wielką pieczołowitością, jak najpiękniej obchodzili Boże Narodzenie i Wielkanoc; opowiadał mi o ludowych zwyczajach i tradycjach związanych z owymi świętami. Pomimo tego chrześcijańskość tej kultury zostawała raczej „anonimowa”, domyślna, raczej folklorystyczno-estetyczna niż „pobożna”; była ona oddzielona wysokim murem od tego, co się działo w przestrzeni Kościoła.

Wielu ludzi z tego pokolenia bardzo rzadko wzywało księdza do chrztu, ślubu czy na pogrzeb. A w latach po moim narodzeniu spotykanie się z księdzem już nie było takie proste i pozbawione ryzyka. Księża też zaczęli w tym czasie znikać, trafiając do więzień, obozów pracy, kopalń uranu, niektórzy na miejsca straceń, inni na wygnanie. Prześladowanie Kościoła i wszechobecna brutalna propaganda antykościelna i antyreligijna osiągnęły tu znacznie większą intensywność niż w którymkolwiek z sąsiednich krajów „obozu socjalistycznego”, nie wyłączając samego Związku Radzieckiego.

Stalinowcy najwyraźniej wybrali właśnie Czechosłowację jako grunt pod eksperyment totalnej ateizacji społeczeństwa. W pewnym sensie mieli tu sprzyjające ku temu warunki. Dramatyczne dzieje religijne pozostawiły swoje ślady. Podczas gdy w Polsce Kościół katolicki uważany był za główny filar tożsamości narodowej – w opozycji do prawosławnej Rosji i protestanckich Niemiec – w ideologii współczesnego czeskiego nacjonalizmu, sformowanego jako narzędzie walki o uniezależnienie Czech od Wiednia, a więc także od „austrokatolicyzmu” i Rzymu, czeskość i katolickość („rzymskość”) były postrzegane jako wartości nie do pogodzenia.

Kiedy byłem dzieckiem, kilka razy przydarzyło mi się, że gdy ktoś na ulicy słyszał, jak rodzice wołali na mnie „Tomku”, podszedł do mnie, pogłaskał mnie po głowie i uśmiechając się znacząco do moich rodziców, powiedział: „Masz piękne imię!”. Zrozumiałem to dopiero później: imię, które mi rodzice nadali, było „znakiem sprzeciwu”. Gdy ktoś urodzony w latach po lutowym przewrocie komunistycznym miał na imię Tomasz, był to wyraźny znak, że jego rodzice są „reakcjonistami” – tym imieniem chcieli zadeklarować swoją wierność ideałom założyciela pierwszej republiki.

Tomáš Garrigue Masaryk był co najmniej przez dwa pokolenia postrzegany jako główny nauczyciel narodu. Jego „religia humanizmu” była czymś pomiędzy etyką Kanta, pozytywizmem Comte’a, filozofią polityczną Tocqueville’a, liberalnym protestantyzmem, romantyczną interpretacją czeskiego ewangelicyzmu i unitarianizmem jego amerykańskiej małżonki. Masaryk był bezspornie głęboko wierzącym człowiekiem, w młodości pozostającym pod wpływem katolickiego modernizmu, który do końca życia twierdził, że ma – podobnie jak Faust Goethego – „serce katolickie, a głowę protestancką”. Był jednak głęboko rozczarowany ówczesnym Kościołem katolickim. Po upadku monarchii habsburskiej delegacja czeskich katolików, reprezentująca także znaczną część czeskiego katolickiego kleru, domagała się w Rzymie reformatorskich zmian – demokratyzacji Kościoła, wprowadzenia do liturgii języka narodowego, rehabilitacji Jana Husa i zniesienia celibatu. Odpowiedź Rzymu była krótka i zdecydowana: _Nunquam!_ Nigdy! Większość reformistycznie nastawionych księży przyjęła to z zaciśniętymi zębami, ale niemały procent księży i laików opuścił wówczas Kościół katolicki.

Czescy komuniści włączyli później do swej ideologii dawniejsze antyklerykalne tradycje, zradykalizowali je i doprowadzili do absurdu. Gdy szykowali się do realizacji swego planu stworzenia nowego społeczeństwa jako „miasta bez Boga”, ówczesny komunistyczny minister kultury Václav Kopecký oświadczył: „Rozbudzimy husyckie instynkty naszego ludu!”.

Przez długie lata szukałem odpowiedzi na pytanie, czemu kraj, który w dawnych czasach znany był z religijnej gorliwości, skąd reformatorskie idee rozprzestrzeniały się na wszystkie strony świata, dzisiaj zaliczany jest – razem z byłą NRD – do najbardziej ateistycznych rejonów Europy, o ile nie całego świata. Oczywiście, wiele podpowiada spojrzenie na jego tragiczne dzieje, wiele można interpretować jako rezultat owej próby komunistycznego reżimu systematycznego rugowania religii z życia publicznego oraz z umysłów i serc dwóch generacji, coś można wyjaśnić, odwołując się do struktury socjalnej czeskiego społeczeństwa.

Lecz czy to twierdzenie o Czechach jako narodzie ateistycznym jest prawdziwe? Zajmowałem się duchowością postaci, które kształtowały czeską kulturę w XIX i XX wieku, czy był to Palacký, Masaryk, Březina, Šalda, Čapek, Patočka czy Havel. Reprezentują oni szeroką skalę poglądów, jednak żaden z nich nie był egoistą, przeciwnie – wszyscy mieli głęboki, choć różny, stosunek do „tego, co nas przerasta”, niemniej jednak każdy z nich zachowywał dystans do tradycyjnej terminologii religijnej. Na przykład Václav Havel mówił językiem heideggerowskim o „horyzoncie horyzontów” albo o „absolutnym horyzoncie”. Zjawisko to nazwałem – na podstawie jednego z fragmentów książki podróżniczej pisarza Jaroslava Durycha – „nieśmiałą pobożnością”. Durych porównuje tam dramatyczne gesty religijne Hiszpanów i innych narodów romańskich z nieśmiałym i dyskretnym gestem modlitwy w Czechach – jakby czeski wierzący ciągle czuł na sobie ironiczne spojrzenie niewierzących. Czeskie przejawy wiary są dyskretne, unikają wielkich słów i spektakularnych gestów. Myślę, że ma to również związek z niechęcią Czechów do patosu. Wszystko to, co patetyczne, sprawia u nas śmieszne, kiczowate wrażenie. Także patetyczny „patriotyzm” XIX wieku już od Havlíčka Borovskíego staje się raczej przedmiotem kpin. Czesi często upatrują w patosie nieszczerość, obłudę, pustą powierzchowność i bronią się przed nim za pomocą ironii. Dodam, że owa nieśmiałość czeskiej pobożności jest nie tylko rezultatem obawy przed wyśmianiem, lecz także ochroną czegoś cennego i delikatnego.

Z rodzicami i babcią Filipiną, 1958
Archiwum prywatne autora

Czeskie „odkościelnienie” i antyklerykalizm mają – i to w dwojakim słowa znaczeniu – głębsze korzenie, przez co nie mogą być uważane za efekt komunistycznego ideologicznego „prania mózgów”. Po pierwsze – jest to zjawisko starsze, historycznie powstałe jako reakcja obronna na połączenie Kościoła z władzą, na triumfalizm kontrreformacji i formalizm „austrokatolicyzmu”. A po drugie – jeśli przyjrzymy się temu zjawisku uważnie, odkryjemy również jego pozytywną stronę: sprzeciw wobec powierzchownej pobożności jako przejaw poszukiwania głębszych wartości. Zresztą i dzisiejsze nieszczęsne kościelne reminiscencje barokowych uroczystości i karety wiozące arcybiskupów budzą u niektórych ludzi alergiczne reakcje, innych zaś utwierdzają w przekonaniu, że Kościół i religia są czymś muzealnym, co do współczesnej rzeczywistości może wkroczyć jedynie w postaci folkloru i zabawy.

„Nieśmiała pobożność” intelektualistów, poszukujących dla swego humanizmu, otwartego na „transcendencję”, nieco abstrakcyjnego wyrazu poza granicami kościelnej terminologii, ma swoją ludową odmianę, którą nazywam „cosizmem”. Nie wierzę w Boga, nie chodzę do kościoła, ale wiem, że istnieje coś nad nami… Wierzę w „swego własnego Boga”. Często powtarzam, że „cosizm” jest najbardziej rozpowszechnioną religią w Czechach. Być może to zjawisko, które w Czechach istnieje już od dawna, antycypowało podobny rozwój w szeregu innych krajów europejskich. Dla mnie jako teologa i czeskiego księdza katolickiego hermeneutyka tej „nieśmiałej pobożności” i wielu postaci „cosizmu” jest duszpasterskim obowiązkiem; ale jest to również ciekawy temat dla mych akademickich badań dotyczących psychologicznych i socjologicznych aspektów przemian religijnych.

A czy nie możemy nawet antyklerykalizmu postrzegać jako wyrazu _Hassliebe_, jako rezultatu wysokich wymagań wobec Kościoła i jako nieświadomego przejawu wręcz nierealistycznych oczekiwań, które przyniosły rozczarowanie? Tak, komuniści w sposób programowy nadużyli w swej propagandzie „husyckich instynktów naszego ludu”. Lecz właśnie te „instynkty” Kościół powinien być może traktować poważnie; świadczą one przecież o przeciwieństwie tego, czego powinien bać się bardziej niż nienawiści, a mianowicie o przeciwieństwie obojętności.

Z biegiem lat nabrałem przekonania, że komunistyczne prześladowania w pewnym sensie Kościołowi w Czechach wręcz pomogły. To, co i tak było tylko formalne, odpadło. Znaczną rolę odegrało życiowe świadectwo uwięzionych księży – bardzo wielu z tych, którzy przeszli w latach pięćdziesiątych przez komunistyczne więzienia i obozy pracy, pod wpływem tych świadectw nawróciło się albo przynajmniej zachowało duży szacunek dla księży, Kościoła i wiary. Czesi często instynktownie sympatyzują z prześladowanymi. W czasach narzucanej siłą ateistycznej propagandy paradoksalnie rosła – szczególnie wśród inteligencji i młodych ludzi – sympatia do Kościoła, która osiągnęła swoje apogeum tuż po upadku komunizmu, a którą Kościół w minionym ćwierćwieczu roztrwonił.

W jednym komuniści odnieśli sukces: większość Czechów urodzonych w latach panowania komunizmu praktycznie nie zetknęła się z żywym Kościołem i owa „nieśmiała pobożność” nie miała w zasadzie bezpośredniego kontaktu z kulturą chrześcijańską. „Cosizm” jest obciążony „religijnym analfabetyzmem”. Dlatego ten kraj przy powierzchownym spojrzeniu sprawia wrażenie „ateistycznego”. Jeśli jednak Pan wyznaczył mi takie miejsce, czy nie powierzył mi także zadania, bym nie zadowalał się powierzchownym spojrzeniem?

Czy ta sytuacja nie stanowi dla chrześcijanina, a zwłaszcza dla księdza i teologa, wyzwania? Przyznam się, że nie chciałbym być księdzem w tradycyjnym środowisku katolickim, że czułbym się nieswojo pośród ludzi, dla których religia jest czymś oczywistym. Jezus porównał chrześcijan do soli; ostrzegał przed tym, by sól nie straciła swej słoności. Nie czuję się dobrze tam, gdzie społeczeństwo jest „przesolone” chrześcijanami i chrześcijaństwem. Tam wiara często bywa powierzchowna. Soli nie musi być dużo – ale jeśli w ogóle jej nie ma, albo jeśli zwietrzeje i straci swój smak, całe jedzenie jest do niczego.

Jestem Bogu niezmiernie wdzięczny, że urodziłem się w Czechach i przeżyłem tu ponad pół wieku niełatwych dziejów Kościoła. Cieszę się, że mogę być księdzem w środowisku, gdzie religia wcale nie jest oczywistością.

Ziarenko mego chrztu padło zatem u progu lat pięćdziesiątych na bardzo kamienisty grunt. Ziemia przy podmuchach ostrych wichur ze Wschodu zaczęła alarmująco zamarzać. Mimo to jednak stało się tak, że mając osiemnaście lat – mniej więcej w tym samym wieku, w którym mój ojciec wystąpił z Kościoła – znalazłem drogę do wiary, a następnie także do Kościoła. Dwanaście lat później przyjąłem „nielegalnie” za granicą święcenia kapłańskie; nawet moja matka, z którą mieszkałem, nie mogła wiedzieć, że jestem księdzem. Kolejnych jedenaście lat przeżyłem w służbie „podziemnemu Kościołowi” i w środowisku kulturalnej i politycznej opozycji. Był to okres surowego policyjnego reżimu, który nie był wprawdzie tak drastyczny jak stalinizm lat pięćdziesiątych, lecz przez to bardziej wyrafinowany i niebezpieczny dla moralnego zdrowia społeczeństwa. Dopiero po czterdziestce rozpoczął się dla mnie całkowicie nowy rozdział życia: mogłem publicznie działać w Kościele i w świecie akademickim i uczestniczyć w tworzeniu szeregu inicjatyw i instytucji życia kościelnego, akademickiego i politycznego. Blisko współpracowałem wówczas – w dramatycznych latach niełatwego przejścia od państwa policyjnego do nowej demokracji i wolnego społeczeństwa – z czołowymi przedstawicielami Kościoła i państwa, byłem przez lata w bliskim kontakcie z Václavem Havlem i Janem Pawłem II. Po niemal dwudziestoletnim okresie, kiedy nie mogłem podróżować nigdzie poza paroma krajami bloku komunistycznego, w ciągu następnych dwudziestu lat odwiedziłem wszystkie kontynenty, łącznie z Antarktydą. Po tym, jak na dwadzieścia lat zostałem wykluczony ze świata akademickiego, miałem sposobność wykładać na uniwersytetach pięciu kontynentów, nie wyłączając najsławniejszego z nich – Oksfordu. Zacząłem otrzymywać prestiżowe nagrody i doktoraty honorowe, ale na szczęście byłem już wtedy w wieku, w którym człowiek nie traktuje takich spraw ze śmiertelną powagą.

Mając pięćdziesiąt lat, wróciłem do ulubionego zajęcia z lat mojej wczesnej młodości – do twórczości literackiej. Napisanie porządnej książki przed pięćdziesiątym rokiem życia wydawało mi się zuchwałością; powiedziałbym, że człowiek powinien najpierw coś przeżyć, przestudiować, przemyśleć i przecierpieć, także trochę popodróżować, jeśli ma coś ważnego przedstawić innym pod rozwagę. Co roku pogrążam się na cztery, pięć tygodni w absolutnej samotności i ciszy pustelni w pobliżu klasztoru pewnego kontemplacyjnego zakonu w Poryni; tam powstały wszystkie moje książki, jako „produkt uboczny” osobistych ćwiczeń duchowych, spokojnego czasu modlitwy, medytacji, studiów i rozmyślań podczas długich spacerów w gęstych lasach. Kiedy miałem sześćdziesiąt lat, moje książki zaczęto tłumaczyć na wiele języków, dzięki czemu znajdowały one czytelników i komentatorów w różnych zakątkach świata. Dla człowieka, który przez długie lata nie mógł oficjalnie publikować ani słowa, a swe drobne pierwsze teksty pisał „do szuflady” i mógł je czytać tylko garstce przyjaciół czy pod pseudonimem posyłać do samizdatowych czasopism, była to wielka satysfakcja. Otworzył się przede mną świat, mogłem reprezentować mój kraj i czeską kulturę na kilku kontynentach, stać się partnerem w rozmowach, a w kilku przypadkach również bliskim przyjacielem osobowości, o których już od dawna z szacunkiem czytałem i o których do dzisiaj wykładam na naszym wydziale. Tak, to są główne fragmenty historii, którą staram się w tej książce opowiedzieć.

Czeskim czytelnikom część mych wspomnień oddałem już do dyspozycji. Chodzi o rozmowę z dziennikarzem i zlaicyzowanym księdzem Janem Jandourkiem, która wyszła w Pradze z okazji moich pięćdziesiątych urodzin*.

Powracam do tego rękopisu po dwudziestu latach. Stoję u progu starości i cieszę się wolnością, którą owa starość przynosi. Już mnie przestaje interesować, co sobie o mnie myślą i co o mnie powiedzą albo napiszą inni ludzie; raczej się zastanawiam, czym będzie interesował się Bóg, gdy stanę przed jego obliczem. Tam będzie chodzić raczej o owoce tych lat niż o same wydarzenia z mego życia – o to, czy te zdarzenia stały się doświadczeniami, co z nimi uczyniłem, do czego dojrzałem, co zrozumiałem, czego się nauczyłem, a przede wszystkim czym wzbogaciłem życie innych ludzi.

------------------------------------------------------------------------

* Rozmowa ta ukazała się w polskim przekładzie pt. _Radziłem się dróg_ w 2001 roku w poznańskim wydawnictwie W drodze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: