Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Od szkolnej ławy: opowiadanie z lat 1798-1813 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Od szkolnej ławy: opowiadanie z lat 1798-1813 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 370 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ka­je­ta­na Kra­szew­skie­go.

Od­bit­ka z Bi­blio­te­ki War­szaw­skiej.

War­sza­wa.

Na­kła­dem Księ­gar­ni Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa.

1880.

Дозволено Цензурою.

Варшава, 10 Сентября 1880 года.

Druk J. Ber­ge­ra, Elek­to­ral­na Nr. 14.

Stan. Le­li­wa Ada­mo­wi­czo­wi

Przy­ja­ciel­ską pa­miąt­kę

po­sy­ła

Od szkol­nej lawy.

Au­tor.

Si­cut ma­nus ma­num la­vat, et pes pe­dem ful­cit; ita di­lec­tos Dei ju­vat di­lec­tio pro­xi­mi et e co­nver­so. (Imp… bon… co­git.

P. Joan. Kra­szew­ski Soc. Jes. 1696).

Po­tem ci po­zna­ją, wszy­scy, że­ście ucznia­mi mo­imi, je­śli mi­łość mieć bę­dzie­cie jed­ni ku dru­gim. (Jan. 13).

Czy zna­łeś pana An­to­nie­go Ku­le­szę, któ­ry był ka­pi­ta­nem sław­ne­go 7-go puł­ku szwo­le­że­rów fran­cuz­kich, czy­li wła­ści­wiej zo­wiąc, pierw­sze­go puł­ku uła­nów Księz­twa War­szaw­skie­go, co go mia­no­wa­no "puł­kiem Ko­nop­ki?" Je­śli go nie zna­łeś, wiel­ka szko­da. Za­pi­sa­ne i za­re­ge­stro­wa­ne w hi­sto­ryi dzie­je wo­jen­ne wszyst­kim wia­do­me; mar­twe to jed­nak cia­ło, bez du­cha. Aby one w wy­obraź­ni na­szej od­ży­ły, trze­ba je po­znać z wła­snych ust uczest­ni­ków, do­peł­nio­ne ty­sią­cz­ne­mi szcze­gó­ła­mi naj­róż­no­rod­niej­szych wy­pad­ków z do­mo­we­go i obo­zo­we­go ży­cia. Ale gdzież dzi­siaj szu­kać tych lu­dzi? Ko­ści ich po wszyst­kich kra­jach i lą­dach roz­sia­ne; znie­wiel­kiej licz­by, któ­ra na ro­dzin­ny za­gon wró­ci­ła, ani je­den już za­pew­ne nie żyje. Tych­to wła­śnie szcze­gó­łów nie­wy­czer­pa­ny za­pas po­sia­dał ka­pi­tan Ku­le­sza, ale i on przed kil­ku laty, jak to sam nie­raz obie­cy­wał, sta­wił się do ape­lu na Jó­ze­fa­to­wą do­li­nę. Zszedł­szy się tam ci wszy­scy, wia­ru­si nasi, po ich służ­bi­sto­ści są­dząc, pew­no i na sąd osta­tecz­ny, ra­zem w po­rząd­nym szy­ku sta­wić się będą.

Dzie­je orę­ża ry­cer­stwa na­sze­go, od cza­su za­wią­za­nia się le­gio­nów, aż do upad­ku Księz­twa War­szaw­skie­go, ich po­świę­ce­nie się, nie­zła­ma­na wy­trwa­łość i nie­do­rów­na­ne męz­two w tylu oka­za­ne po­tycz­kach, cze­ka­ją jesz­cze no­we­go Ho­me­ra lub Ca­mo­en­sa. W licz­bie zaś naj – wa­lecz­niej­szych, sław­nym był i praw­dzi­wie nie­zwy­cię­żo­nym ów pierw­szy pułk uła­nów Ko­nop­ki, któ­ry po przy­pad­ko­wem za­tra­ce­niu swo­ich cho­rą­gwi (gdyż je po­pro­stu zgu­bio­no już po bi­twie pod Pon­te Al­ma­ras), prze­mia­no­wa­ny zo­stał siód­mym puł­kiem szwo­le­że­rów fran­cuz­kich. W gro­nie ofi­ce­rów byli tam: Klic­ki puł­kow­nik, póź­niej ge­ne­rał; Ko­sta­nec­ki i Ro­ut­tier, sze­fo­wie szwa­dro­nów, oraz kil­ku­na­stu w cią­gu lat kil­ku zmie­nia­ją­cych się ka­pi­ta­nów; wszy­scy rów­nie dziel­ni i god­ni chwa­ły, mię­dzy któ­ry­mi lo­sem wo­jen­ne­go szczę­ścia od­zna­czy­li się, zwłasz­cza: Sto­kow­ski, Fi­jał­kow­ski, Tań­ski, Ry­bał­tow­ski. Hisz­pa­nie prze­zwa­li uła­nów na­szych Los in­fer­nos. An­gli­cy w ra­por­tach swo­ich bez­u­stan­nie o ich nie­ustra­szo­nym męz­twie wspo­mi­na­ją. Nie lu­bią o nich mó­wić tyl­ko jed­ni przy­ja­cie­le Fran­cu­zi; nie tłó­ma­czą wsze­la­ko, dla­cze­go wszy­scy ge­ne­ra­ło­wie fran­cuz­cy ubie­ga­li się, aby chwy­tać do kor­pu­sów swo­ich, choć­by po­je­dyń­cze tego puł­ku od­dzia­ły. Kłó­ci­li się o nich mię­dzy sobą: Se­ba­stia­ni, La­sal­le, Mer­le, So­ul­te, Mor­tier i inni; wresz­cie pułk cały przy­łą­czo­ny do ar­mii Jó­ze­fa, kró­la hisz­pań­skie­go, w sław­nych bi­twach pod Al­mo­na­cid i Al­bu­he­ra, nie­śmier­tel­ną okrył się chwa­łą.

Tak ćwier­to­wa­ny, roz­ry­wa­ny i znów skła­da­ny, po­sy­ła­ny tam, gdzie już z nie­przy­ja­cie­lem była naj­trud­niej­sza spra­wa, za­wsze do boju go­to­wy, a za­wsze nie­zwy­cię­żo­ny, ten pierw­szy pułk na­szych uła­nów wiódł ży­cie praw­dzi­wie awan­tur­ni­cze; zwa­li go też nie­któ­rzy żar­to­bli­wie "błęd­nym ry­ce­rzem. "

Za naj­lep­szy do­wód sła­wy owe­go puł­ku po­słu­ży ten wy­pa­dek, że po bi­twie pod Tu­del­lą, ge­ne­rał Lan­nes wszel­kich sta­rań do­kła­dał, aby mu go od­da­no. Cze­go że do­ka­zać nie zdo­łał, za­wer­bo­wał do sie­bie Klic­kie­go, któ­ry był na­ów­czas gro­ma­żo­rem. Ten zaś po­cią­gnął ra­zem po­rucz­ni­ków: Oj­rza­now­skie­go i Bo­gu­sław­skie­go, zkąd po­wstał szwa­dron od­dziel­ny. Do nie­go zaś we­szli póź­niej jesz­cze: Lu­si­gnan i Ry­bał­tow­ski.

Je­śli nie wie­le po­sia­da­my źró­deł do hi­sto­ryi na­szych le­gio­nów i ich dzia­ła­nia we Wło­szech, mniej jesz­cze nie­rów­nie znaj­du­je się ta­kich, któ­re­by nam po­da­wa­ły cięż­kie ko­le­je, ja­kie ro­da­cy nasi prze­cho­dzi­li w Hisz­pa­nii. Może nowe ja­kie wia­do­mo­ści od­kry­ją się z cza­sem i znaj­dzie się ge­nial­ny ba­dacz, któ­ry cały gmach tych dzie­jów od­bu­do­wać po­tra­fi. Tym­cza­sem nam, drob­nej li­te­rac­kiej cze­la­dzi, trze­ba choć małe zno­sić ce­gieł­ki, cen­niej­sze może, gdy z po­dań, z opo­wia­dań głów­nych dzia­ła­czy po­cho­dzą; boć bez tych czą­stek i naj­więk­szy mistrz nie zdo­ła od­bu­do­wać ca­ło­ści. Że jed­nak i oby­cza­jo­wa stro­na owej epo­ki obo­jęt­ną być nie może, po­da­ję tu więc dzie­je kil­ku lu­dzi, so­da­li­sów

Lu­bie­szow­skie­go kon­wik­tu, któ­rych losy splo­tły się z sobą od szkol­nej ławy, a ser­ca, po sta­re­mu jesz­cze, ogrza­ne wia­rą, i bra­ter­ską mi­ło­ścią, nie­zmien­ne i nie­za­chwia­ne po­tra­fi­ły prze­trwać od ko­leb­ki do gro­bu.

* * *

Są u nas w kra­ju ta­kie za­kąt­ki, o któ­rych lu­dzie do­wia­du­ją się do­pie­ro wten­czas, gdy im cze­goś wy­pad­nie szu­kać na ma­pie, albo nie­unik­nio­na po­dróż dro­gę w tam­tą stro­nę skie­ru­je. Taką bez­wąt­pie­nia oko­li­cą jest część gu­ber­nii gro­dzień­skiej, cią­gną­ca się od pra­we­go brze­gu Buga, za Wło­daw­ką, ku Dy­wi­no­wi na Po­le­sie, któ­ra już sama jest istot­nem Po­le­siem. Tu oko nie spo­ty­ka nic in­ne­go, prócz pia­sku, błót, kar­ło­wa­tej so­śnin­ki i ob­szer­nych je­zior; naj­pierw­sze Pul­ra­no, da­lej, w bok nie­co Swi­tiaź i Szac­kie. To zaś ostat­nie, kil­ka­dzie­siąt wiorst ob­wo­du ma­ją­ce, tem jest cie­ka­we, że wody jego li­żąc snać gra­ni­to­we ło­ży­sko, wy­rzu­ca­ją na brze­gi pia­sek naj­pięk­niej­szej fio­le­to­wej bar­wy. Dla wi­dze­nia jed­nak owe­go nie­zwy­kłe­go pia­sku, wlec się po­trze­ba po naj­zwy­czaj­niej­szym ca­łe­mi mi­la­mi, ani wio­ski, ani kar­czem­ki, ani ludz­kiej twa­rzy na­wet nie spo­ty­ka­jąc po dro­dze. Praw­dzi­wa pu­sty­nia; ale i tu są jed­nak lu­dzie, a cza­sem na­wet i nie­po­śled­ni wca­le, cze­go naj­lep­szym do­wo­dem był wła­śnie pan ka­pi­tan Ku­le­sza, któ­ry za­miesz­ki­wał w tych stro­nach. Sta­ry ka­wa­ler i woj­sko­wy, dwór miał też urzą­dzo­ny po woj­sko­we­mu; wszyst­ko się do go­dzin i raz uło­żo­ne­go re­gu­la­mi­nu sto­so­wa­ło ści­śle. Ksią­żek i ga­zet nic bra­kło, bo czy­ty­wać lu­bił, a że świat cały ze swo­ich wę­dró­wek woj­sko­wych znał jak wła­sne łany i knie­je, od lat zaś wie­lu nie wy­da­lał się z domu, rad był prze­to wie­dzieć, co się tam na nim dzia­ło. Czas po­dzie­lo­ny miał na go­spo­dar­skie za­ję­cia, li­te­ra­tu­rę i my­śli­stwo; ka­pi­tan bo­wiem lu­bił ko­nie i po­lo­wa­nie, a szcze­gól­nie z char­ta­mi. Ztąd po­szła i zna­jo­mość na­sza od lat daw­nych; kil­ku nas, mło­dych, po­znaw­szy w Chełm­skiem na po­lo­wa­niu z char­ta­mi, za­pro­sił do sie­bie. Od­tąd, co roku już wkoń­cu wrze­śnia lub pierw­szych dni paź­dzier­ni­ka je­cha­ło się do p… ka­pi­ta­na na kil­ka ty­go­dni, któ­re cał­ko­wi­cie za­ba­wie my­śliw­skiej były po­świę­co­ne. Dla nas, mło­dych, była to naj­wy­bor­niej­sza szko­ła jeź­dziec­ka. Rano, o ósmej, po bi­go­sie, ju­że­śmy byli na sio­dłach: wy­jazd, póki dro­gą z domu, trój­ka­mi, w naj­więk­szym po­rząd­ku; w polu, na ko­men­dę roz­wi­ja­ła się li­nia; by­stre oko pana Ku­le­szy z naj­dal­sze­go pu­uk­tu spo­strze­ga­ło wy­su­nię­ty lub cof­nię­ty z sze­re­gu łeb koń­ski, albo też nie­rów­ność na­zna­czo­nych od­stę­pów po­mię­dzy jeźdź­ca­mi; a co było prze­stróg w jeź­dzie, sie­dze­niu, pro­wa­dze­niu ko­nia – bez koń­ca! Smy­cze char­tów pusz­cza­no ko­lej­no, do­jeż­dżać miał pra­wo ten tyl­ko, przed kim za­jąc po­my­kał; dla szczwa­nia lisa, lub w rzad­kim wy­pad­ku, wil­ka, były inne pra­wi­dła, ale to szło za­wsze na ko­men­dę, a tak do­kład­nie i w tak wzo­ro­wym po­rząd­ku, że nie wiem, czy gdzie na świe­cie mo­gły być pięk­niej­sze po­lo­wa­nia. W po­łu­dnie mie­li­śmy pół­go­dzin­ny od­po­czy­nek, a mię­dzy czwar­tą i pią­tą wra­ca­ło się do domu. Jak­że to się ja­dło po­tem, jak się ga­wę­dzi­ło we­so­ło i na won­nem sian­ku spa­ło! Bo­daj­to mło­dość, trud i zdro­wie.

Ty­po­wej po­sta­ci ka­pi­ta­na nie za­po­mni nikt pew­no, kto go spo­tkał choć raz w ży­ciu swo­jem. Słusz­ne­go wzro­stu, bar­czy­sty, gło­wa nie­wiel­ka na krót­kiej ob­sa­dzo­na szyi, wąsy ogrom­ne, jak dwa skrzy­dła roz­cią­gnię­te do lotu, zza uszu jesz­cze wy­glą­da­ły; głos ci­chy w roz­mo­wie, do­no­śny w roz­ka­zie, a twarz po­god­na za­wsze i tak spo­koj­na, że na niej żad­ne, zda się, uczu­cie naj­mniej­szym nie zdra­dza­ło się zna­kiem.

Był on też w isto­cie fi­lo­zo­fem w swo­im ro­dza­ju; kie­dy mó­wio­no o szczę­ściu, za­wsze się uśmie­chał. "Ja­kie­goż to wy szczę­ścia chce­cie, mó­wił zwy­kle, cóż świat wię­cej dać może, niż to, co daje? Kto się skar­ży, że mu źle, sam so­bie wi­nien; do­wód to, że mu brak praw­dzi­wej wia­ry, po­bła­ża­nia dla lu­dzi, któ­rzy są tyl­ko ludź­mi a nie anio­ła­mi i że ma żą­dze nie­po­miar­ko­wa­ne. Wierz, pra­cuj, sądź sie­bie a nie dru­gich, dzię­kuj Bogu za to co masz – ot i re­cep­ta go­to­wa; bę­dziesz miał to, co lu­dzie daw­niej poj­mo­wa­li le­piej niż te­raz, a do cze­go dziś, tra­cąc wia­rę, dążą, co­raz, zda się, bied­niej­sze­mi dro­ga­mi, i cze­go wresz­cie żad­ne ci skar­by ani bo­gac­twa nie da­dzą: praw­dzi­wy spo­kój du­cha to je­dy­ne, moż­li­we szczę­ście na zie­mi."

Taki był nasz sta­ry ka­pi­tan Ku­le­sza. Przy­zna­ję się, że do naj­mil­szych wspo­mnień mo­ich za­li­czam dni w jego domu spę­dzo­ne: a je­śli mnie tam po­cią­ga­ła za­ba­wa w we­so­łem to­wa­rzy­szów gro­nie, sto­kroć wię­cej mia­ły uro­ku peł­ne ży­cia ga­wę­dy na­sze­go go­spo­da­rza. Z nich­to wła­śnie wy­snu­te po­da­ję, za­miesz­czo­ne ni­żej opo­wia­da­nie. Wi­nie­nem do­dać wsze­la­ko, że nig­dy­by się ono w ja­ko­ta­ką ca­łość uło­żyć nie mo­gło, gdy­by nie zda­rze­nie, za­szłe w domu sa­me­go ka­pi­ta­na, któ­re mię za­chę­ci­ło do za­się­gnię­cia od nie­go jesz­cze wia­do­mo­ści nie­któ­rych i szcze­gó­łów, w jed­no pa­smo wią­żą­cych luź­nie pier­wej i po­je­dyń­czo sły­sza­ne po­wie­ści.

To­wa­rzy­skie gro­no na­sze, któ­re się co roku u sta­re­go ka­pi­ta­na zbie­ra­ło wje­sie­ni, z bie­giem lat dłuż­szych co­raz bar­dziej ma­la­ło. Ja za­wsze jed­nak przy­jeż­dża­łem, ale już w ostat­nich la­tach tra­fia­ło się, że prócz mnie nie by­wa­ło ni­ko­go. Na­ów­czas wy­jeż­dża­li­śmy wpraw­dzie na go­dzin kil­ka w pole dla prze­jażdż­ki i za­cho­wa­nia na­sze­go tra­dy­cyj­ne­go zwy­cza­ju. Po więk­szej czę­ści jed­nak za­ba­wia­li­śmy się roz­mo­wą, w któ­rej ja zwy­kle by­wa­łem słu­cha­czem, z ma­łe­mi wy­jąt­ka­mi za­py­tań, ja­kie od cza­su do cza­su rzu­ca­łem.

Na kil­ka lat przed nie­spo­dzia­nym zgo­nem ka­pi­ta­na, jak zwy­kle, przy­by­łem do nie­go na czas ozna­czo­ny. Za­sta­łem tyl­ko jed­ne­go z są­sia­dów pana Ku­le­szy, a że, jak to po­wia­da­ją, tres fa­ciunt col­le­gium, bar­dzo­śmy się do­brze ba­wi­li! Te­goż sa­me­go dnia, ku wie­czo­ro­wi, kie­dy na­sza ga­węd­ka szła w naj­lep­sze, uj­rze­li­śmy brycz­kę za­jeż­dża­ją­cą przed ga­nek i uka­zał się gość nowy, i tak da­le­ce nowy, że go nie znał na­wet sam go­spo­darz.

Był to, jak się oka­za­ło, syn ko­le­gi nie­gdyś pana Ku­le­szy, Ze­no­wicz, in­ży­nier-tech­nik (tak się przed­sta­wiał), któ­re­mu oj­ciec, sta­ry i scho­rza­ły, po­le­cił wstą­pić tu, po dro­dze do War­sza­wy, aby choć przez syna przy­po­mnieć się przy­ja­cie­lo­wi, przy­czem i list do ka­pi­ta­na prze­sy­łał. Mło­dy gość, męż­czy­zna przy­stoj­ny, nie­do­cho­dzą­cy jesz­cze lat trzy­dzie­stu, zda­wał się być czło­wie­kiem przy­zwo­itym i wy­kształ­co­nym; ale wiał od nie­go chłód ja­kiś, a nie­doj­rza­ny uśmiech szy­der­ski z ust jego nie scho­dzą­cy pra­wie i mina lek­ce­wa­żą­ca, a zbyt pew­na sie­bie, wzbu­dza­ły ku nie­mu wstręt mi­mo­wol­ny. Roz­mo­wa też, zra­zu żywo po­czę­ta, da­lej, rwa­ła się co chwi­la; zda­nia bo­wiem go­ścia w żad­nym przed­mio­cie, po­cząw­szy od po­go­dy aż do po­li­ty­ki, prze­szłej, te­raź­niej­szej i przy­szłej, w ni­czem z wy­obra­że­nia­mi go­spo­da­rza zejść się nie mo­gły.

Z przed­mio­tu prze­cho­dząc na przed­miot, ka­pi­tan spy­tał wresz­cie o dru­gie­go ko­le­gę swe­go, pod­ko­mo­rzy­ca. Gość mu obo­jęt­nie oznaj­mił, że przed kil­ku ty­go­dnia­mi wła­śnie umarł. Wia­do­mość ta wy­war­ła na ka­pi­ta­na wra­że­nie sil­ne, i wi­docz­nie bar­dzo bo­le­sne. Wes­tchnął, łzy mu się w oczach za­szkli­ły i po krót­kiem mil­cze­niu za­py­tał zci­cha:.

– A cóż robi po­rucz­nik?

– Jaki po­rucz­nik? – rzekł pan Ze­no­wicz.

– Łu­kasz Że­brow­ski, mo­żeś pan o nim co sły­szał?

– A! Łu­kasz, lo­kaj czy re­zy­dent, wiem; prze­cież ztam­tąd jadę…

– Jaki lo­kaj!? – prze­rwał żywo go­spo­darz – przy­ja­ciel, od lat dzie­cin­nych, to­wa­rzysz.

– Tak, tak! – mó­wił gość – sta­ry Łu­kasz; po śmier­ci pod­ko­mo­rzy­ca syn go od­pra­wił.

Ka­pi­tan rzu­cił się na krze­śle i osłu­pia­łym wzro­kiem wpa­trzył się w mó­wią­ce­go.

– Coto? jak­to od­pra­wił? – spy­tał wresz­cie głu­chym i jak­by zdła­wio­nym gło­sem.

– Na­tu­ral­nie – cią­gnął spo­koj­nie i obo­jęt­nie przy­by­ły – by­łem wła­śnie wten­czas na miej­scu, u syna pod­ko­mo­rzy­ca; mie­li­śmy pro­jekt za­ło­że­nia u nie­go pa­ro­we­go tar­ta­ku; przy mnie od­pra­wił sta­re­go, bo mu był zu­peł­nie nie­po­trzeb­ny, no, i do ni­cze­go nie­zdat­ny.

– Je­zus, Ma­rya! – wzno­sząc ręce do góry, wes­tchnął go­spo­darz – ja­kich­że my to do­cze­ka­li­śmy cza­sów!

– Cóż tak dziw­ne­go? – spy­tał żar­to­bli­wie pan Ze­no­wicz.

– Co? – od­su­wa­jąc żywo krze­sło i wsta­jąc od sto­łu pod­nie­sio­nym już gło­sem za­wo­łał Ku­le­sza – chy­ba aspan do­bro­dziej nie wiesz, ja­kie sto­sun­ki pod­ko­mo­rzy­ca z Łu­ka­szem wią­za­ły: on mu ży­cie nie­raz oca­lił i swo­je całe dla nie­go po­świę­cił.

– A tak, tak, wiem – mó­wił gość z lek­kim szy­der­skim uśmie­chem – sły­sza­łem, opo­wia­da­li te ro­man­tycz­ne hi­sto­rye, ale ży­cie nie jest znów tak wiel­kim skar­bem, kie­dy kto goły, a zresz­tą dziś, te sto­sun­ki usta­ły.

– Aa?! – wy­jąk­nął Ku­le­sza – więc już, we­dług wać­pa­nów, sto­sun­ki ojca, syna nie obo­wią­zu­ją.

– Za­pew­ne, je­śli nie są hy­po­tecz­ne – od­parł obo­jęt­nie za­wsze i zim­no Ze­no­wicz – dziś, każ­dy za sie­bie, bo i syn prze­cie ojca o ży­cie nie pro­sił. A zresz­tą, do­dał po chwi­li, to za­le­ży od wy­obra­że­nia. Prócz tego syn pod­ko­mo­rzy­ca nie miał na­wet gdzie tego pana Łu­ka­sza wsa­dzić, bo ma­ją­tek sprze­da­je.

– Co – żywo prze­rwał sta­ry – i ma­ją­tek sprze­da­je?

– Przeda­je; już tam kup­ców zo­sta­wi­łem u nie­go.

– Cha! cha! – za­śmiał się ka­pi­tan gorz­ko – ślicz­ne rze­czy, jak mi Bóg miły! Sie­dzi­ba z dzia­da pra­dzia­da. Cóż? dłu­gów ta­kich na­ro­bił?

– Ale, gdzież tam! to jest czło­wiek bar­dzo roz­sąd­ny, umie się ra­cho­wać i bar­dzo oszczęd­ny.

– Więc na cóż sprze­da­je?

– No – mó­wił przy­by­ły – naj­przód wieś nie jest w sta­nie dać tych przy­jem­no­ści ży­cia co mia­sto, a po­wtó­re, że to jest ma­ją­tek źle po­ło­żo­ny i da­ją­cy zbyt mało do­cho­du.

– Hlin­ne mało daje do­cho­du! toż to pysz­ne do­bra.

– Ja nie wiem, co pan do­bro­dziej na­zy­wasz pysz­ne­mi do­bra­mi – od­rzekł pan Ze­no­wicz – to wiem, że­śmy ob­ra­cho­wy­wa­li skru­pu­lat­nie i oka­za­ło się, że wię­cej nad sześć pro­cen­tów od ka­pi­ta­łu wy­cią­gnąć nie moż­na, a lasu to­wa­ro­we­go nic.

– A, a! – prze­cią­gle mruk­nął pan Ku­le­sza wpa­tru­jąc się w mó­wią­ce­go – tak, może być, je­śli cho­dzi o przy­jem­no­ści… na­tu­ral­nie, no, i do­chód. Wi­sto­cie, przy­po­mi­nam so­bie, pod sa­me­mi mo­gił­ka­mi, gdzie dzia­do­wie i pra­dzia­do­wie spo­czy­wa­ją, spo­ro grun­tu leży odło­giem, i to też bez żad­ne­go pro­cen­tu, a so­śni­ny tam ro­sną kar­ło­wa­te…

Pan Ze­no­wicz mach­nąw­szy ręką z lek­ce­wa­żą­cym i po­gar­dli­wym uśmie­chem już miał coś od­po­wie­dzieć, gdy go­spo­darz ru­szył się żywo i wy­szedł z po­ko­ju.

My, obec­ni zmie­sza­ni i przy­krem ja­kiemś prze­ję­ci uczu­ciem, sta­li­śmy jesz­cze w mil­cze­niu, ale po chwi­li mło­dy gość zwró­cił się ku nam.

– Otóż to – rzekł – jesz­cze je­den cie­ka­wy i do­brze za­kon­ser­wo­wa­ny eg­zem­plarz! ku­bek w ku­bek jak mój oj­ciec; nie­dar­mo się ko­cha­ją. Cha! cha! wiecz­ne u tych pa­nów ro­man­se i ma­rze­nia; tacy-to lu­dzie przez dłu­gie wie­ki… do­pro­wa­dzi­li nas do tego, czem dziś je­ste­śmy.

Mach­nął raz jesz­cze ręką nie­dba­le.

– Do­bra­noc pa­nom.

I zwró­cił się do sta­re­go słu­gi, któ­ry su­wa­jąc no­ga­mi wy­cho­dził wła­śnie z po­ko­ju, do­kąd się udał go­spo­darz.

– Gdzież-to ja mam spać – spy­tał.

– Na dru­giej stro­nie, pro­szę pana, przy­go­to­wa­no – od­parł za­py­ta­ny.

Ski­nął nam ła­ska­wie gło­wą i wy­szedł z po­ko­ju. W tej chwi­li, w uchy­lo­nych drzwiach od dru­giej izby uka­zał się pan Ku­le­sza.

– A! po­szedł już ten je­go­mość – rzekł wcho­dząc ostroż­nie – chwa­ła Bogu! a to, lala! Wy­bacz­cie rai moi ko­cha­ni, ucie­kłem; już mi dłu­żej wy­trzy­mać nie było po­dob­na, był­bym mu może ja­kie głup­stwo wy­pa­lił, a toć prze­cie gość. Boże ła­ska­wy! cóż­to za świat te­raz! Otóż to tacy lu­dzie chcą nami dziś rzą­dzić; do­kąd oni nas za­pro­wa­dzą? Uti­nam fal­sus va­tes sim, zgi­nie­my te­raz z kre­te­sem.

Już, dla uła­go­dze­nia spra­wy, mia­łem prze­mó­wić do ka­pi­ta­na i szu­ka­łem w umy­śle ja­kichś dróg po­śred­nich dla zbli­że­nia wy­obra­żeń skraj­nych, z po­sza­no­wa­niem rze­czy świę­tych i cno­tli­wych z jed­nej, a, o ile się znaj­dą, po­ży­tecz­nych z dru­giej stro­ny, kie­dy to­wa­rzysz mój, lu­bią­cy słu­chać opo­wia­dań pana Ku­le­szy, cie­ka­wy i nie­cier­pli­wy zwró­cił się ku nie­mu.

– Pa­nie ka­pi­ta­nie do­bro­dzie­ju! – rzekł – zmi­łuj się, cóż­to za hi­sto­rya była mię­dzy pod­ko­mo­rzy­cem a tym pa­nem Łu­ka­szem?

– Jaka hi­sto­rya? – po­wtó­rzył roz­tar­gnio­ny i za­my­ślo­ny pan Ku­le­sza.

– Tak; bo po pań­skich od­po­wie­dziach uwa­ża­łem, że to musi być coś cie­ka­we­go.

– Cie­ka­we, jak dla kogo! – od­parł go­spo­darz – daw­niej to ta­kich hi­sto­ryi na set­ki li­czo­no i wca­le były rze­czą, zwy­czaj­ną. No, do­dał ze smut­nym uśmie­chem, ale je­śli tą dro­gą pój­dzie­my co ten pan, albo też syn mego po­czci­we­go pod­ko­mo­rzy­ca, wiecz­ny mu od­po­czy­nek, za­pew­ne na świe­cie bę­dzie nie­co in­a­czej.

Umilkł i prze­cha­dza­jąc się po po­ko­ju, po­wta­rzał tyl­ko zci­cha ury­wa­ne sło­wa: "od­pra­wił, " "hm, '' "Hlin­ne przeda­je, " i cho­dził wciąż za­du­ma­ny, za­po­mniaw­szy wi­dać i o nas i o spóź­nio­nej' go­dzi­nie.

Sza­nu­jąc ten stan du­szy go­spo­da­rza, wy­su­nę­li­śmy się ci­cho z to­wa­rzy­szem moim z po­ko­ju, uda­jąc się na spo­czy­nek. W pierw­szej izbie, na dru­giej stro­nie domu, pan in­ży­nier spał już snem spra­wie­dli­we­go; prze­szli­śmy do dru­giej, a gdy mój noc­le­go­wy to­wa­rzysz po­czął się roz­bie­rać, ja, z tro­skli­wo­ści o zdro­wie mego sę­dzi­we­go przy­ja­cie­la, wró­ci­łem jesz­cze, aby zo­ba­czyć, co się z nim dzie­je.

Ka­pi­tan cho­dził wciąż po po­ko­ju, ale już nie­co uspo­ko­jo­ny, we­dle swe­go zwy­cza­ju od­ma­wiał wie­czor­ne pa­cie­rze; prze­rwał je, spo­strze­gł­szy mnie wcho­dzą­ce­go.

– A co? – spy­tał – może wam tam cze­go bra­ku­je?

– Nic! – od­rze­kłem – chcia­łem się tyl­ko do­wie­dziść, czy już sza­now­ny ka­pi­ta­nie spać po­sze­dłeś i ży­czyć ci do­brej nocy.

Uśmiech­nął się, po­da­jąc mi rękę.

– Wi­dzę – rzekł – żeś się o mnie za­nie­po­ko­ił, a no, Bóg za­płać; ale ja to ra­tu­ję się te­raz jak nie­bosz­czyk ge­ne­rał Klic­ki na sta­rość: jak tyl­ko co, za­raz fi­li­żan­ka ru­mia­necz­ku. Ot, na co sta­ry ułan zszedł! Może się ze mną na­pi­jesz? – do­dał z uśmie­chem.

– Dzię­ku­ję za ten spe­cy­ał – od­par­łem – wo­lał­bym, że­byś mię ko­cha­ny ka­pi­ta­nie ob­ja­śnił jesz­cze o nie­któ­rych szcze­gó­łach z ży­cia pod­ko­mo­rzy­ca, pana Łu­ka­sza i wa­sze­go, bo je znam niby do­brze, ale mi się to z bra­ku dat w ca­ło­ści nie skła­da…

– Wy­bacz ła­skaw­co – prze­rwał mi pan Ku­le­sza – na­wet dla cie­bie, nie mogę… nie mogę, dziś nie je­stem w sta­nie. Ale, do­dał po chwi­li, po­cze­kaj.

To mó­wiąc, wy­szedł do dru­gie­go po­ko­ju i wró­cił nie­ba­wem nio­sąc w ręku ma­lut­ką ksią­żecz­kę.

– Tu masz – rzekł – nie­któ­re daty i na­zwi­ska, wię­cej ci nie po­trze­ba, bo resz­tę znasz; przej­rzyj so­bie ten rap­tu­la­rzyk, ale mi go od­daj ju­tro rano, bo to dro­ga pa­miąt­ka.

Skwa­pli­wie po­chwy­ci­łem no­tat­ki sta­re­go ka­pi­ta­na, a wró­ciw­szy do na­sze­go po­ko­ju, kie­dy mój to­wa­rzysz chra­pał w naj­lep­sze, w pół go­dzi­ny prze­bie­głem je od de­ski do de­ski. Zna­le­zio­ne daty, na­zwi­ska miejsc i osób po­zwo­li­ły rai w isto­cie uło­żyć pew­ną ca­łość, któ­rą po­da­ję tu­taj tak, jak ją sam sta­ry ka­pi­tan opo­wia­dał.I.

Chwa­lą się dziś u nas lu­dzie wiel­ką na­uką, a są i tacy na­wet, któ­rzy daw­niej­sze cza­sy wspo­mi­na­ją z po­gar­dą. Że dziś nie­któ­re na­uki po­szły wy­so­ko, temu ża­den roz­sąd­ny czło­wiek za­prze­czyć nie może, nie­słusz­nie jest wsze­la­ko przod­ków na­szych ob­wi­niać, że mniej umieć mo­gli; boć prze­cie były i ta­kie cza­sy, kie­dy do na­szej Aka­de­mii w Kra­ko­wie z da­le­kich kra­jów lu­dzie po ro­zum je­cha­li; a je­śli w prze­szłym wie­ku spa­dli­śmy naj­ni­żej, jesz­cze­śmy może na one cza­sy, tak da­le­ce gor­si od wie­lu in­nych nie byli; lubo i ten w oświa­cie na­ro­do­wej upa­dek, win­ni­śmy, jak to bywa po­wszech­nie, tym, któ­rzy nami rzą­dzi­li dla sie­bie, nie dla nas, bę­dąc nam obcy z krwi i ko­ści – Sa­som. Ale tem się po­chlu­bić mo­że­my, o czem dziś wie­lu pa­mię­tać nie chce, że wśród nie­sprzy­ja­ją­cych na­wet wca­le oko­licz­no­ści, kraj umiał się dźwi­gać z upad­ku i środ­ki do pod­nie­sie­nia oświa­ty ob­my­ślać.

Pierw­szy krok na tej chwa­leb­nej dro­dze uczy­nił w 1750 r. Pi­jar, Sta­ni­sław Ko­nar­ski, znacz­ne ku lep­sze­mu zmia­ny wpro­wa­dza­jąc w ko­le­giach swe­go za­ko­nu i za­kła­da­jąc kon­wik­ty dla dzie­ci ma­gna­tów na­szych oraz bo­gat­szej mło­dzie­ży, któ­ra do owych cza­sów wy­cho­wy­wa­ną była po­wszech­nie w domu, przez ob­cych za­gra­nicz­nych na­uczy­cie­li przy­by­szów; a tym, o chleb wię­cej niż o speł­nie­nie obo­wiąz­ków cho­dzi­ło. Tacy też wy­cac­ka­ni i wy­chu­cha­ni pa­ni­cze, sta­wa­li się cał­kiem obcy kra­jo­wi swo­je­mu i Oj­czy­znie. Mnisz­cho­wie pod­ko­mo­rzy­ce li­tew­scy, Suł­kow­scy i set­ki in­nych, do­pie­ro w dwu­na­stym roku ży­cia, albo i póź­niej, za­czy­na­li się uczyć po pol­sku, w domu ro­dzi­ciel­skim oj­czy­stej mowy nie sły­sząc pra­wie i do sa­mej też śmier­ci tak ha­nieb­nie ka­le­czy­li tę mowę, jak­by nie z se­na­tor­skich do­mów ale ra­czej ze szwab­skiej po­cho­dzi­li cha­łu­py. Czy pod tym wzglę­dem od pół­to­ra wie­ku za­szła w do­mach pa­nów, a szcze­gól­nie pół­pan­ków na­szych jaka ku lep­sze­mu zmia­na, niech inni osą­dzą. To pew­no, że od lu­dzi sza­cun­ku wy­ma­gać trud­no, je­śli kto sam nie sza­nu­je naj­droższćj spu­ści­zny oj­ców na­szych, mowy i oby­cza­jów. Co do ję­zy­ka zaś, rzecz tem jest dziw­niej­sza, że z na­szym, w bo­gac­twie jego, ża­den inny mie­rzyć się nie może. Bądź co bądź, Ko­nar­ski szko­ły albo kon­wik­ty pań­skie wpro­wa­dziw­szy, nie­jed­ne­go z pa­niąt na­szych, rzec moż­na, ja­ko­by z to­pie­li wy­dźwi­gnął, da­jąc mło­dzie­ży wy­cho­wa­nie ta­kie, któ­re ich czy­ni­ło praw­dzi­wy­mi sy­na­mi wła­sne­go kra­ju a nie ja­kie­miś mie­szań­ca­mi, co na­zwi­sko no­sząc pol­skie i pol­skim ży­jąc chle­bem, są ludź­mi za­gra­nicz­ny­mi, do żad­ne­go wsze­la­ko nie mo­gąc się za­li­czyć na­ro­du.

W dwa­dzie­ścia kil­ka lat po Ko­nar­skim, gdy z upad­kiem je­zu­ic­kie­go za­ko­nu, prze­my­śla­no o zu­żyt­ko­wa­niu ich dóbr ogrom­nych i fun­du­szów, któ­re na wła­sność Rzpl­tej prze­cho­dzi­ły, na sej­mie 1775 roku, Jo­achim Chrep­to­wicz, pod­kanc­le­rzy li­tew­ski, pierw­szy głos pod­niósł za­tem, aby ma­ją­tek ru­cho­my i nie­ru­cho­my po-Je­zu­ic­ki uży­tym był na szko­ły i wy­cho­wa­nie mło­dzie­ży. Wnio­sek pod­kanc­le­rze­go jed­no­myśl­nie przy­ję­tym zo­stał, i wy­zna­czo­no tak zwa­ną ko­mi­sya edu­ka­cyj­ną do wy­da­nia sto­sow­nych prze­pi­sów i czu­wa­nia nad całą spra­wą. Nad­to, usta­no­wio­no jesz­cze ko­mi­sye są­do­we do in­te­re­sów praw­nych i ko­mi­sye roz­daw­ni­cze dla za­rzą­du dóbr, sprze­da­ży ich lub pusz­cza­nia w aren­dę. Tu za­ta­ić trud­no, że nie­szczę­śli­wie wy­bra­ni sami przo­dow­ni­cy owej roz­daw­ni­czej ko­mi­syi: Mas­sal­ski Igna­cy, Mło­dzie­jow­ski i Po­niń­ski, rwąc co się dało dla sie­bie, i in­nych ku temu dla za­kry­cia wła­snych nad­użyć po­py­cha­jąc, wie­czy­stą hań­bą okry­li swo­je na­zwi­ska. Tak były wsze­la­ko wiel­kie fun­du­sze za­ko­nu, że mimo licz­nych nad­użyć i fry­mar­ków, same szko­ły li­tew­skie mia­ły jesz­cze prze­szło 600, 000 złp… do­cho­du; co na owe cza­sy sta­no­wi­ło sumę ogrom­ną.

Ko­mi­sya za to edu­ka­cyj­na, z naj­więk­szą chlu­bą na­ro­du, na praw­dzi­wą i po­wszech­ną za­słu­ży­ła wdzięcz­ność, wy­da­jąc usta­wy i roz­po­rzą­dze­nia dla szkół, zwa­żyw­szy epo­kę, naj­wy­bor­niej­sze, któ­rych wy­peł­nie­nia z całą gor­li­wo­ścią i zna­jo­mo­ścią rze­czy pil­no­wa­ła. Mu­ro­wa­no więc gma­chy ob­szer­ne, za­kła­da­no szko­ły, urzą­dza­jąc przy nich bi­blio­te­ki i ga­bi­ne­ty na­uko­we, oraz kon­wik­ty i bur­sy dla ubo­giej mło­dzie­ży, uła­twia­jąc jej bez­płat­ny przy­stęp wszę­dzie, w celu po­wszech­ne­go roz­sze­rze­nia świa­tła i na­uki. I naj­uboż­szy na­on­czas chło­pak, łach­ma­na­mi okry­ty, a zła­ma­ne­go sze­lą­ga nie­ma­ją­cy przy du­szy, byle mu ocho­ty nie bra­kło, otwar­tą miał dro­gę do za­pew­nie­nia so­bie ka­wał­ka chle­ba, kre­scy­ty­wy, jak na­zy­wa­no, nie­raz i do świet­ne­go na­wet losu. Bo je­śli się do kon­wik­tu nie do­stał, choć­by był jeno ka­le­fak­to­rem i w pie­cach pa­lił (co się tra­fia­ło) mógł za­rów­no z pa­ni­cza­mi na ła­wie szkol­nej za­sia­dać. Inni znów byli w usłu­gach moż­niejszćj mło­dzie­ży, a do­szedł­szy do re­to­ry­ki, już pau­prom za dy­rek­to­rów słu­ży­li; i nie­raz ta­kie­go chu­do­pa­choł­ka, je­śli się pil­nym oka­zy­wał i zdat­nym, pa­tro­wie pro­fe­so­ro­wie za przy­kład sta­wia­li but­nym ja­kim a le­ni­wym kasz­te­lan­kom.

Tak też było i w ko­le­gium na­szem pi­jar­skiem w Lu­bie­szo­wie, alias, No­wym Do­lsku na Po­le­siu; gdzie ja wła­śnie, od in­fi­my po­cząw­szy, po­bie­ra­łem na­uki.

Mie­li­śmy tam dwie bur­sy, czy­li kon­wik­ty: je­den dla uczniów ubo­gich, dru­gi zaś zwa­ny oby­wa­tel­ski, gdzie mie­ści­li się już za­moż­niej­szej szlach­ty sy­no­wie.

Tu, uzna­jąc wiel­kie zką­di­nąd za­słu­gi tak Ko­nar­skie­go jako i ko­mi­syi edu­ka­cyj­nej, nad­mie­nić mu­sze, iż przy od­ra­dza­ją­cej się oświa­cie przyjg­ta w kra­ju za­sa­da do­zwa­lą­ją­ca za­kła­da­nia w szko­łach dwu burs od­dziel­nych: jed­nej dla bo­ga­tych, dru­giej dla ubo­gich, była śmier­tel­nym za­ro­dem klęsk dla spo­łe­czeń­stwa nie­obli­czo­nych i zna­mio­no­wa­ła osła­bie­nie już praw­dzi­we­go re­pu­bli­kań­skie­go du­cha. Pier­wej bo­wiem, kil­ka­na­ście tyl­ko ro­dzin ma­gnac­kich, któ­re się w domu po za­gra­nicz­ne­mu kształ­ci­ły, wy­dzie­la­ło się do­bro­wol­nie z łona na­ro­du; z usta­no­wie­niem zaś po­dwój­nych burs, praw­da że się po­cią­gnę­ło nie­co dzie­ci ma­gnac­kich, ale w ślad za­tem, bo­gat­sza szlach­ta, pół­pan­ki, za­po­mi­na­jąc czem są w isto­cie, po­czę­li się już uwa­żać za coś wca­le in­ne­go niż szlach­ta uboż­sza. To dało po­czą­tek nie­zna­ne­mu przd­tem w na­szym kra­ju zu­peł­ne­mu i sze­ro­kie­mu w spo­łe­czeń­stwie roz­dwo­je­niu, któ­re mimo swej bez­za­sad­no­ści i naj­zgub­niej­szych skut­ków, do dziś dnia ist­nie­je. Kar­dy­nal­ną bo­wiem pod­sta­wą spo­łe­czeń­stwa pol­skie­go była zu­peł­na rów­ność szla­chec­ka, co w sto­sun­ku do epo­ki sta­no­wi­ło wła­śnie całą siłę rodu; lud bo­wiem pro­sty jak w Pol­sce tak nie­mniej w ca­łej Eu­ro­pie na­ten­czas przy­wi­le­jów nie­miał.

W Vo­lu­mi­nack le­gum wi­dzi­my, że u nas od naj­daw­niej­szych cza­sów, każ­dy sejm na­stęp­ny, wzbra­nia­jąc uży­wa­nia za­gra­nicz­nych ty­tu­łów, co­raz wigk­szą jed­nak ilość za­słu­żo­nych z ludu no­bi­li­to­wał; naj­wyż­szym wy­ra­zem tej dąż­no­ści był ostat­ni wol­ny sejm czte­ro­let­ni. Wzra­sta­ła ilość szlach­ty, ale jak w win­ni­cy pań­skiej, pierw­si czy ostat­ni, byli so­bie we­dle pra­wa naj­zu­peł­niej rów­ni, jed­na­kie mie­li przy­wi­le­je i jed­na­kie też na nich obo­wiąz­ki cią­ży­ły. Za tym, wy­żej wspo­mnia­nym roz­dzia­łem w spół­e­czeń­stwie, ro­dzi się i na­zwa w ję­zy­ku na­szym wca­le przed­tem nie­zna­na: ary­sto­kra­cyi; roz­dwo­je­nie przy­czy­nia się wresz­cie i do upad­ku kra­ju. Tu do­pie­ro, zna­la­zł­szy grunt od­po­wied­ni, za­czy­na­ją się już set­ka­mi roić obce w kra­ju na­szym ty­tu­ły, na za­do­wo­le­nie próż­no­ści, od za­gra­nicz­nych państw nada­wa­ne w na­gro­dę za­sług nie­zna­nych, jak nie­mniej k'woli pie­lę­gno­wa­nia w spo­łe­czeń­stwie roz­kła­do­we­go pier­wiast­ku.

Ten roz­dział w spo­łe­czeń­stwie na­szem roz­wi­jał się stop­nio­wo z la­ta­mi, jako nie­uchron­ny sku­tek wy­ka­za­ne­go wy­żej błę­du w wy­cho­wa­niu pu­blicz­nem, a z po­ko­le­nia w po­ko­le­nie prze­cho­dząc, roz­sze­rzał się co­raz bar­dziej. W ostat­nich la­tach pa­no­wa­nia Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, głę­bo­ko, wie­ka­mi wsz­cze­pio­na w na­ro­dzie za­sa­da rów­no­ści szla­chec­kiej i chrze­ściań­skie­go bra­ter­stwa nie­raz jesz­cze dość sil­nie opie­ra­ła się złe­mu; za do­wód cze­go, wśród ty­sią­ca zna­nych przy­kła­dów, niech słu­ży i na­sze dal­sze opo­wia­da­nie.

Wra­caj­my więc do Lu­bie­szow­skiśj szko­ły.

Na kon­wikt czy­li bur­sę dla uboż­szych były tu fun­du­sze z daru ksią­żąt Wisz­nio­wiec­kich, nie­gdyś dzie­dzi­ców Lu­bie­szo­wa; Ku­rze­niec­kich, domu w Piń­skiem moż­ne­go, oraz księ­cia Cze­twer­tyń­skie­go ja­kie­goś, któ­ry ła­ską Bożą po­cią­gnię­ty, świa­to­wem ży­ciem wzgar­dziw­szy, do za­ko­nu wstą­pił. Było jed­nak wie­lu mło­dzie­ży z nie­za­moż­nych ro­dzi­ców, któ­rzy, jako się rze­kło wy­żej, bądź w służ­bie u bo­gat­szych, bądź za dy­rek­to­rów słu­żąc, lub wresz­cie za ja­kie sto kil­ka­dzie­siąt zło­tych wikt i po­miesz­cze­nie znaj­du­jąc, na on czas ła­two w mia­stecz­ku, uczęsz­cza­li do szko­ły. Prócz tego jed­nak tra­fia­ło się już, że jacy bo­ga­ci, dum­ni albo zbyt tro­skli­wi ro­dzi­ce, nie chcie­li sy­nów swo­ich i do oby­wa­tel­skie­go na­wet od­da­wać kon­wik­tu; na­ten­czas mie­ści­li ich u któ­re­go z ma­gi­strów albo pa­trów, pro­fe­so­rów na­szych.

Pod­ko­mo­rzy­ca, któ­ry był moim ko­le­gą, przez lat czte­ry, że oj­ciec jego wiel­ce się wy­so­ko no­sił, umiesz­czo­no u JMk­się­dza pre­fek­ta, gdzie niby naj­czuj­niej­szą miał znaj­do­wać opie­kę; w rze­czy zaś, do próż­no­wa­nia i swa­wo­li, Bo­giem a praw­dą po­wie­dziaw­szy, miał on tam więk­sze pole niź­li u nas w kon­wik­cie. Scha­dza­li­śmy się też do nie­go, po dwu, po trzech pod po­zo­rem wspól­nej na­uki, aby­śmy mo­gli za­ba­wić się ra­czej i do­ka­zy­wać swo­bod­nie; bo JMk­siądz pre­fekt jako ca­łej szko­ły go­spo­darz ty­sią­cz­ne miał spra­wy na gło­wie, co też spo­sf­crzegł – szy póź­niej je­den z wi­zy­ta­to­rów, ksiądz Bo­husz, wzbro­nił, aby nadal pre­fek­ci byli ra­zem na­uczy­cie­la­mi, bo i to im znacz­nie czas zaj­mo­wa­ło. Swa­wo­le te na­sze nie byty wpraw­dzie strasz­ne; bez żad­nych, ucho­waj Boże zdroż­no­ści; ale że u mło­dych za­wsze w gło­wie pstro, nie­zaw­sze bez­piecz­ne. Współ­to­wa­rzysz mój szkol­ny Pod­ko­mo­rzyc Jó­zio, miesz­kał u pre­fek­ta sam je­den; był przy nim, niby jako dy­rek­tor, z obo­wiąz­kiem nie­od­stę­po­wa­nia swe­go pu­pi­la ani na krok, nie­ja­ki pan Pisz­cza­ło, za­go­rza­ły my­śli­wy, któ­ry je­śli je­den dzień w domu po­sie­dział, to już była rzecz oso­bli­wa, a cza­sem rano wy­szedł­szy, niby na chwi­lę, zwłasz­cza gdy po­no­wa upa­dła, wra­cał do­pie­ro wie­czo­rem, zjadł co mu pod rękę wpa­dło i jak legł na łóż­ku, to spał ka­mie­niem, że mu nie­raz po trzy fin­fy w nos pusz­cza­li­śmy, a on tyl­ko przez sen kich­nął i chra­pał da­lej. Dru­gim to­wa­rzy­szem był chło­pak ubo­gi, Łu­ka­szek Że­brow­ski, jako emu­lus do­da­ny mu umyśl­nie przez księ­dza pre­fek­ta. Syn to był bied­nej wdo­wy miesz­ka­ją­cej w mia­stecz­ku, któ­re­go oj­ciec pono słu­żył na­wet u nie­gdyś pod­ko­mo­rze­go przy le­sie; że jed­nak oj­ciec na­sze­go Jó­zia był, jak na­zy­wa­ją pysz­no­skąp­ski, nie do­słu­żył się sta­ry le­śni­czy opie­ki nad dziec­kiem; co też ksiądz pre­fekt wie­dząc, chciał wła­śnie za­le­cić chło­pa­ka pro­tek­cyi pod­ko­mo­rze­go i ko­le­żeń­skiej przy­jaź­ni syna.

Był ten Łu­ka­szek chłop już pra­wie pod wą­sem, słusz­ny, chu­der­la­wy nie­co i śnia­dy, ale bar­czy­sty i sil­ny; po­czci­wy z ko­ścia­mi, a tak do pod­ko­mo­rzy­ca przy­wią­za­ny, że gdy się pa­ni­czo­wi tra­fia­ło lek­cyi nie umieć, to i ów emu­lus niby ją­kał się a uda­wał że się jej nic mógł na­uczyć. Nasi wsze­la­ko pa­tro­wie w na­uczy­ciel­skim za­wo­dzie do­świad­cze­ni, zręcz­ne­mi py­ta­nia­mi umie­li się praw­dy do­ba­dać. Lu­bi­li też Łu­kasz­ka wszy­scy, bo choć po­tul­ny i ni­ko­mu nie za­mą­cił wody, kro­to­chwi­le nie­raz i masz­ka­ry stro­ił po­ciesz­ne, a dy­alo­gów róż­nych wier­szo­wa­nych, prze­dziw­nych, za­pas miał nie­wy­czer­pa­ny, że gdy je re­cy­to­wać po­czął, prócz nie­go, co fi­zys se­ryo za­wsze utrzy­mać umiał, wszy­scy się od śmie­chu trzy­ma­li za boki.

Wy­cho­wa­ny w la­sach, przy ojcu, ło­wiec­two też lu­bił za­pa­mię­ta­le; ale że to w szko­le owoc był za­ka­za­ny, więc się z tem taił: re­gu­lar­nie tyl­ko cza­su świąt lub re­kre­acyi wy­my­kał się do mat­ki z mia­stecz­ka ci­cha­czem w pole lub do lasu. A i w tem, je­śli miał, praw­da, upodo­ba­nie, była i za­słu­ga na­wet, bo zwie­rzy­ny nikt tak da­le­ce nie bro­nił, a w nę­dzy, opusz­czo­nej wdo­wie i za­ją­czek się do garn­ka przy­dał i za skór­ki róż­ne grosz jaki kap­nął od cza­su do cza­su, a szcze­gól­nie za kuny. Tych moc wiel­ka gnieź­dzi­ła się w gro­bo­wych lo­chach ko­ściel­nych; od­waż­ny Łu­ka­szek, po­ro­zu­miaw­szy się ze stró­żem, sta­rym pi­ja­kiem An­drze­jem, w mie­sięcz­ne nocy, zwłasz­cza porą zi­mo­wą, że lo­chy były dość ja­sne, za­sia­dał po­mię­dzy trum­na­mi z oj­cow­ską wia­trów­ką, któ­rą gdzieś w ukry­ciu trzy­mał i nie­raz po kil­ka sztuk pod opoń­czą nad ra­nem wy­no­sił. Ży­dzi ubie­ga­li się za ta­kie­mi skór­ka­mi, a po­czci­wy Łu­ka­szek każ­dy tynf za­ro­bio­ny, nie tknąw­szy go, jako sa­cro­sa­ne­tum, na utrzy­ma­nie sta­rej mat­ce od­da­wał.

Pod­ko­mo­rzyc też wkrót­ce przy­wią­zał się do swe­go to­wa­rzy­sza ser­decz­nie, co jed­nak nie prze­szka­dza­ło wca­le psot­ni­ko­wi, że mu róż­ne nie­raz wy­rzą­dzał psi­ku­sy, któ­re chło­pak zno­sił wsze­la­ko za­wsze z cier­pli­wo­ścią spar­tań­ską, bądź z przy­wią­za­nia, bądź z tego prze­ko­na­nia, że chu­do­pa­choł­ko­wi, je­śli chce wyjść na lu­dzi, po­kor­nym być trze­ba.

Wszyst­ko jed­nak na świe­cie ma swo­ję gra­ni­cę; Jó­zio pod ko­niec dru­gie­go roku nie­co się roz­próż­nia­czył i roz­swa­wo­lił zby­tecz­nie; że zaś się to wszyst­ko na Łu­kasz­ku skru­pia­ło, któ­ry z nim krzyż Pań­ski zno­sić mu­siał, i jemu się prze­to cier­pli­wo­ści za­czy­na­ło prze­bie­rać.

By­li­śmy na­on­czas w syn­tak­sie; te na­zwy klas ko­mi­sya edu­ka­cyj­na była już ska­so­wa­ła, u nas się jed­nak ze zwy­cza­ju dłu­go jesz­cze utrzy­my­wa­ły. Pod­ko­mo­rzyc, Łu­ka­szek, ja i Oskier­ka, na jed­nej sie­dząc ła­wie, nie­roz­dziel­ni pra­wie, scha­dza­li­śmy się do Jó­zia na na­ukę niby i na swa­wo­le re­gu­lar­nie, a zwłasz­cza w dłu­gie zi­mo­we wie­czo­ry. Tego roku za­pu­sty, ja­koś w po­cząt­kach lu­te­go wy­pa­dły. Śnie­gu było po uszy i mro­zy do­bre trzy­ma­ły. Rek­tor ko­le­gium, oso­ba u nas pryn­cy­pal­na, wła­śnie w tym cza­sie, dla spraw ja­kichś jeź­dził był do Pniów­na, dóbr znacz­nych do klasz­to­ru na­le­żą­cych, o trzy mile od Lu­bie­szo­wa od­le­głych; tam, najadł­szy się ma­ry­na­ty z wę­go­rza i prze­zią­bł­szy w dro­dze z po­wro­tem, za­cho­rzał moc­no i już pra­wie do­go­ry­wał. W klasz­to­rze za­męt był nie­sły­cha­ny, z cze­go my też ko­rzy­sta­jąc, gdy nad­zo­ru nie było, uży­wa­li­śmy swo­bo­dy. W na­roż­nej na pię­trze celi pod­ko­mo­rzy­ca za­mknąw­szy się, ty­sią­cz­ne wy­pra­wia­li­śmy fi­gle i har­ce; ju­że­śmy się byli i umę­czy­li, gdy Pod­ko­mo­rzyc mru­gnął na nas.

Mia­ło to nowy ja­kiś po­mysł ozna­czać.

– Po­cze­kaj­cie! – za­wo­łał – od­pocz­nie­my so­bie, bę­dzie­my ro­bić kar­mel­ki.

Cu­kier na one cza­sy był to spe­cy­ał kosz­tow­ny, bo go jesz­cze przy­wo­żo­no zza mo­rza, a lu­dziom uboż­szym le­d­wie z imie­nia zna­ny.

– Masz cu­kier? – spy­ta­li­śmy.

– Oho! zo­ba­czy­cie!

Tu do­był ze skrzyn­ki czte­ry spo­re ka­wał­ki, roz­dał po jed­nym każ­de­mu, za­sie­dli­śmy w koń­cu wiel­kie­go sto­łu, któ­ry śro­dek celi za­le­gał, za­bie­ra­jąc się do fa­bry­ka­cyi owych niby kar­mel­ków, a to­piąc cu­kier u pło­mie­nia gru­bej, tak zwa­nej rur­ko­wej ło­jów­ki, w mo­sięż­nym lich­ta­rzu po­mię­dzy nami sto­ją­cej.

– Cze­kaj­cie! cze­kaj­cie! – wo­łał jesz­cze Pod­ko­mo­rzyc – oto jest i łyż­ka, nad nią bę­dzie­my to­pić.

– Ale źle to­pić we czte­rech przy jed­nym pło­mie­niu – za­uwa­żył Oskier­ka.

– Łu­ka­szek niech so­bie sto­czek za­pa­li – od­parł, zno­wu mru­ga­jąc na nas go­spo­darz.

Nie­do­my­śla­jąc się jesz­cze fi­gla, po­czę­li­śmy to­pić cu­kier i pusz­czać kro­ple na łyż­kę, któ­rą Pod­ko­mo­rzyc trzy­mał.

Tym­cza­sem Łu­ka­szek, przy­le­piw­szy do sto­łu ka­wa­łek stocz­ka, wziął się tak­że do ro­bo­ty, z tem więk­szą jesz­cze cie­ka­wo­ścią, że to była dla nie­go rzecz nowa.

– Pa­ni­czu! pa­ni­czu! – za­wo­łał na­gle Łu­ka­szek – już się topi, już, już, pręd­ko, pro­szę łyż­ki!

– Poco ci tara łyż­ka – od­parł Pod­ko­mo­rzyc żywo – wal na ję­zyk od­ra­zu.

Pro­sto­dusz­ny Łu­ka­szek, nie­cze­ka­jąc, pod­niósł gło­wę do góry, gębę sze­ro­ko otwo­rzył i nad­to­piw­szy jesz­cze kro­plę so­wi­tą, pu­ścił na sam śro­dek po­tęż­ne­go ję­zy­ka.

Ryk jaki się w tej chwi­li z gar­dła jego wy­do­był nie był chy­ba do żad­ne­go ludz­kie­go gło­su po­dob­nym; i gdy my z owe­go nie­do­rzecz­ne­go kon­cep­tu śmie­je­my się jak opę­ta­ni, bied­ny Łu­ka­szek z roz­war­te­mi szczę­ka­mi sto­czyw­szy się jak kula po scho­dach, do­padł w dzie­dziń­cu do ko­ry­ta w któ­rem ko­nie po­jo­no, sparł się na niem obu­rącz i ję­zyk w zim­ną wodę wsa­dziw­szy, z okrut­ne­go snać bólu stę­kał tyl­ko i tu­pał no­ga­mi.

Żart to był praw­dzi­wie stu­denc­ki, o któ­rym, gdy­by nie na­stęp­stwa, wspo­mi­nać­by nie war­to; wsze­la­ko, mimo set­nych do­wo­dów przy­wią­za­nia pod­ko­mo­rzy­ca, ten fi­giel bo­le­sny mógł dla cier­pli­wo­ści Łu­kasz­ka sta­no­wić ową kro­pel­kę, któ­ra się z peł­nej cza­szy prze­le­wa. Przez ty­dzień prze­szło nie miał on w ustach i kru­szy­ny chle­ba, ży­wiąc się klej­kiem albo mle­kiem. Zniósł jed­nak męż­nie tę przy­go­dę, żad­nych na­wet nie czy­niąc wy­mó­wek. Pod­ko­mo­rzyc, któ­ry miał ser­ce po­czci­we, po­strze­gł­szy wy­rzą­dzo­ną, krzyw­dę, prze­pra­szał go wie­le­kroć i czem mógł ob­da­rzał, a czu­jąc że tak bo­le­sna igrasz­ka nie­ła­two oku­pio­ną być może, go­rą­co się na­wet do­pra­szał, żeby mu Łu­ka­szek czemś po­dob­nem od­pła­cił.

Ta czuj­ność i czu­łość su­mie­nia była u ca­łej mło­dzie­ży na­szej w kon­wik­cie wpo­jo­ną grun­tow­nie, nie­tyl­ko przez od­po­wied­nie, a gor­li­we na­uki, ale i przez prak­ty­kę samą,. Mie­li­śmy bo­wiem za­wią­za­ne mię­dzy sobą brac­two So­da­li­sów, czy­li sług N. P. Ma­ryi, do któ­re­go nie­mal cała mło­dzież wpi­sy­wa­ła się do­bro­wol­nie. Co mie­siąc tedy szli­śmy do spo­wie­dzi, co­dzień słu­cha­li­śmy mszy świę­tej i prze­pi­sa­ne brac­twu krót­kie od­pra­wia­li­śmy na­bo­żeń­stwo; ćwi­cze­nie się zaś w do­brych uczyn­kach nie­trud­no przy­cho­dzi­ło tam, gdzie bo­gat­si uboższśj bra­ci ma­łym gro­szem ja­kim, ubra­niem, lub obu­wiem mo­gli uła­twiać po­byt w szko­le, za co bied­niej­si ser­cem i kto mógł po­mo­cą w na­ukach od­pła­ca­li się so­wi­cie. Ten­to je­dy­nie zwią­zek bra­ter­sko-chrze­ściań­ski, któ­ry na całe ży­cie lu­dzi z sobą ko­ja­rzył, gdzie był za­pro­wa­dzo­ny i do­pó­ki trwał w zwy­cza­ju, naj­sku­tecz­niej jesz­cze dzia­łał prze­ciw zgub­ne­mu roz­dwo­je­niu, ro­dzą­ce­mu się z za­pro­wa­dze­nia osob­nych kon­wik­tów dla bo­gat­szej mło­dzie­ży. Nie bez tego, żeby i swa­wo­li w szko­łach na­szych nie było, bo mło­dość mło­do­ścią, ro­zu­mu nie­speł­na, a krew bu­rzy się go­rą­ca, la­ta­mi jesz­cze nie wy­stu­dzo­na. To ży­cie jed­nak na­pół klasz­tor­ne i za­sa­dy wia­ry wpo­jo­ne sil­nie, od więk­szych wy­bry­ków po­wstrzy­my­wa­ły.

Nie­opatrz­ny żart pod­ko­mo­rzy­ca pręd­ko jed­nak po­szedł w za­po­mnie­nie, tem­bar­dziej, że cięż­ka nie­moc, a wkrót­ce też i zgon rek­to­ra, po­wszech­ną w inną stro­nę od­wró­ci­ły uwa­gę. Był­to dla ko­le­gium wy­pa­dek wiel­kie­go zna­cze­nia; ruch pa­no­wał w klasz­to­rze ogrom­ny, po­grzeb przy znacz­nym na­pły­wie du­cho­wień­stwa, szlach­ty i ludu od­pra­wio­no z prze­py­chem i oka­za­ło­ścią wiel­ką. Jmci ksiądz pro­win­cy­ał Ja­ku­ce­wicz, któ­ry na ten ob­chód zje­chał, na­za­jutrz za­raz po po­grze­bie po­śpiesz­nie klasz­tor opusz­cza­jąc, za­po­wie­dział przy­by­cie swo­je po­wtór­ne, dla in­sta­lo­wa­nia no­we­go rek­to­ra. Ci­sza więc na­sta­ła po owych ob­rzę­dach i wszyst­ko zda­wa­ło się niby do daw­nej po­wra­cać ko­lei, wsze­la­ko nie do daw­ne­go po­rząd­ku. Rek­tor bo­wiem nie­bosz­czyk su­ro­wym był nie­zmier­nie, a jako prze­ło­żo­ny nad wszyst­ki­mi, bo i nad pa­tra­mi i nad pre­fek­tem szko­ły, wszyst­kich też w kar­bach trzy­mał swą że­la­zną, dło­nią. Że zaś pre­fekt nasz człek był ła­god­ny, cięż­ki, a nie bar­dzo ru­cha­wy, daw­ny ład i ry­gor roz­przę­gać się, za­czął po­wo­li.

Wie­czo­ra­mi tyl­ko, po ciem­nych, a po­nu­rych ku­ry­ta­rzach klasz­to­ru, prze­my­ka­li­śmy się, spo­glą­da­jąc za sie­bie ze stra­chem, a wło­sy nam sta­wa­ły na gło­wach i ciar­ki po ple­cach bie­ga­ły; każ­de­mu się bo­wiem zda­wa­ło, że go nie­bosz­czyk rek­tor goni i już… już ko­ści­ste pal­ce ma za­pu­ścić w czu­pry­nę. Jed­ni też dru­gim na pso­tę do­da­wa­li stra­chu, póki dzień świe­cił i to było ro­dza­jem za­ba­wy; ale pod noc mało kto pół­gęb­kiem na­wet od­wa­żył się nie­bosz­czy­ka wspo­mi­nać. Sam tyl­ko Łu­ka­szek w tym wzglę­dzie sta­no­wił wy­ją­tek i był te­raz górą, bo nie bał się nic, a dru­gich stra­szył nie­mi­ło­sier­nie. Wie­czo­ra­mi, jak za­czął ja­kieś o upio­rach, dy­abłach, wil­ko­ła­kach i nie­bosz­czy­kach pra­wić hi­sto­rye, drże­li­śmy z nie­wy­sło­wio­nej trwo­gi i dech nam w pier­siach za­mie­rał.

– Boto – mó­wił – pa­ni­cze nie uwa­ża­li, jaki był ksiądz rek­tor po śmier­ci czer­wo­ny.

– Nie – mruk­nął Oskier­ka.

– Oho! – cią­gnął uśmie­cha­jąc się Łu­ka­szek – ja do­brze wi­dzia­łem; to jest zły znak: bę­dzie bie­da.

– Jaka? co?

– Bę­dzie upio­rem, bę­dzie cho­dził po śmier­ci i na­pa­sto­wał. Obej­rze­li­śmy się mi­mo­wo­li trwoż­li­wie, każ­dy poza sie­bie.

– To pew­na rzecz – mó­wił Że­brow­ski – na­wet miał jed­no oko otwar­te, okrop­nie strasz­ne!

– Co tam wam! – stęk­nął z ci­cha Pod­ko­mo­rzyc, zwra­ca­jąc się do mnie i Oskier­ki – wy w kon­wik­cie w wa­szej Odzie wszy­scy ra­zem śpi­cie, to nic; ale ja tu sam je­den; w dru­giej celi Pisz­cza­ło chra­pie, żeby z dział bito, nie obu­dził­by się pew­no. A tu pro­sto ze drzwi scho­dy na dół i za­raz do ko­ścio­ła, a ztam­tąd do skle­pów! Jak­by wy­lazł z lo­chów. aj! aj! aj! Ale to głup­stwo – do­dał po­cie­sza­jąc się w stra­chu – to nie może być; Jak­to? prze­cież nie­ży­wy.

– To co, że nie­ży­wy – prze­rwał Ru­ka­szek – wła­śnie dy­abeł wła­zi w ta­kie­go tru­pa, jak­by ko­żuch wdział i do­pie­ro do­ka­zu­je. A jak tyl­ko kto czer­wo­ny po śmier­ci, a oczy mu się za­my­kać nie chcą, to już wia­do­ma rzecz, co to zna­czy. Tu w mia­stecz­ku prze­szłe­go roku tak samo je­den miesz­cza­nin umarł; okrop­nie był czer­wo­ny, za­raz zmiar­ko­wa­li, co to jest; więc mu łycz­kiem zwią­za­li trze­cie pal­ce, prze­wró­ci­li w trum­nie do góry ple­ca­mi, do­pie­ro było ci­cho. Nie dał rady wstać nie­bosz­czyk. Żeby byli na­sze­mu rek­to­ro­wi tak zro­bi­li…

W tej chwi­li mysz za­czę­ła chru­pać pod pod­ło­gą,; ze­rwa­li­śmy się na rów­ne nogi.

– Cha! cha! cha! – za­śmiał się Łu­ka­szek – cze­góż się pa­ni­cze tak boją? e! e! to wstyd, ja tak tyl­ko żar­to­wa­łem.

Zdjął z sza­ra­gów czap­kę i sta­rą opoń­czę.

– No, do­bra­noc pa­ni­czom – do­dał – już bli­sko dzie­wią­tej, trze­ba iść.

– Po­cze­kaj! po­cze­kaj! – za­wo­ła­li­śmy oba z Oskier­ką – od­pro­wa­dzisz nas do kon­wik­tu, pój­dzie­my ra­zem.

– Jak­że ja tu sam zo­sta­nę! – la­men­to­wał Pod­ko­mo­rzyc.

– Pisz­cza­ło śpi obok.

– Et, co mnie po nim! po­no­wa upa­dla, cały dzień zma­chał się na po­lo­wa­niu, leży jak ka­mień.

Nie było jed­nak na to rady, po­że­gnaw­szy ko­le­gę, wy­su­nę­li­śmy się ostroż­nie na ku­ry­ta­rze.

Księ­życ świe­cił ja­sno, a blask jego zda­wał się zdwa­jać od­bi­ciem od śnie­gu; przez okna pa­sma świa­tła z cie­nia­mi na­prze­mian sła­ły się na ce­gla­nej po­sadz­ce, ale ciem­ne kąty i za­łam­ki ku­ry­ta­rza jesz­cze się czar­nioj­sze­mi zda­wa­ły. Ob­ra­zy i por­tre­ty, ubie­ra­ją­ce prze­ciw­le­głą ścia­nę, w nie­któ­rych tyl­ko czę­ściach oświe­tlo­ne, strasz­ne ja­kieś oczom na­szym, jak gdy­by z ram wy­chy­la­ją­ce się, przed­sta­wia­ły po­sta­cie, któ­rych przed­tem nig­dy­śmy nie spo­strze­ga­li. Ci­cho, na pal­cach, oglą­da­jąc się co chwi­la, od­dech w pier­siach wstrzy­mu­jąc, trwo­żąc się od­gło­sem wła­snych kro­ków, po­stę­po­wa­li­śmy ostroż­nie i bo­jaź­li­wie. Wol­no z po­cząt­ku, póź­niej co­raz bar­dziej po­śpie­sza­jąc, wresz­cie wbie­gli­śmy za­dy­sza­ni na dzie­dzi­niec. Tu jak w dzień było ja­sno, noc tro­chę mroź­na, śnieg iskrzą­cy się i chru­pią­cy pod sto­pa­mi, a księ­życ w peł­ni pra­wie kró­lo­wał ma­je­sta­tycz­nie na ciem­nem tle gwiaź­dzi­ste­go nie­ba. Raź­niej nam się zro­bi­ło i we­se­lej; w ofi­cy­nie tuż na dzie­dziń­cu po­ło­żo­nej, w któ­rej się mie­ści­ły na­sze ody, czy­li kon­wik­tor­skie sale, sły­chać było gwar i ru­mor; zbie­ra­no się na wie­czor­ną mo­dli­twę. Po­że­gna­li­śmy więc Łu­kasz­ka w gan­ku, śpie­sząc do ko­le­gów.

W kon­wik­cie na­szym tak zwa­na oda, była to wiel­ka sala, oświe­co­na z jed­nej stro­ny sze­re­giem okien od dzie­dziń­ca, do trzech zaś ścian in­nych przy­ty­ka­ły małe cel­ki, czy­li ko­mór­ki bez drzwi, z fi­ran­ka­mi tyl­ko; w każ­dej ko­mór­ce ta­kiej mie­ści­ło się po dwa łóż­ka i dwa sto­li­ki dla kon­wik­to­rów; co dwie cel­ki trze­cią, już za­mczy­ste drzwi ma­ją­cą, zaj­mo­wał któ­ry z księ­ży, albo dy­rek­tor jaki; drzwi wresz­cie w koń­cu sali pro­wa­dzi­ły do ob­szer­niej­sze­go po­ko­ju, któ­ry prze­zna­czo­ny był dla jed­ne­go z pro­fe­so­rów. Tu nam więc w to­wa­rzy­stwie licz­nem, lubo praw­da pod su­ro­wym i cią­głym nad­zo­rem, nie­skoń­cze­nie jed­nak na ten czas trwo­gi we­se­lej było i zda­wa­ło się bez­piecz­niej, niż bied­ne­mu pod­ko­mo­rzy­co­wi. Zwy­kłym prze­to po­rząd­kiem wspól­ne gło­śno od­mó­wiw­szy pa­cie­rze, uda­li­śmy się żwa­wo na spo­czy­nek; wnet świa­tła po­ga­sły, tu i tam sły­chać było jesz­cze pół­gło­sem wy­mó­wio­ne "do­bra­noc, " sen spadł na po­wie­ki, uci­chło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: