Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odlot za tydzień - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 grudnia 2020
Ebook
14,99 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Odlot za tydzień - ebook

Powieść jednej z najpopularniejszych autorek PRL-u!

Bohaterem, a zarazem narratorem tej psychologiczno-obyczajowej powieści jest młody inżynier, który usiłuje uporządkować plany i cele na rozpoczęty właśnie rok. Mężczyzna musi niebawem udać się do Afryki, co nie jest dla niego łatwe, gdyż przeżywa właśnie fascynację intrygującą kobietą o imieniu Magdalena.

Utwór obfituje w przemyślenia bohatera-narratora, który uważnie obserwuje kulturową i społeczną rzeczywistość powojennej Polski.

Barbara Nawrocka-Dońska – pisarka i dziennikarka, w czasie trwania II wojny światowej żołnierz Armii Krajowej, sanitariuszka oraz łączniczka w powstaniu warszawskim. W latach powojennych rozpoczęła pracę w redakcjach dzienników i czasopism. Jej dorobek literacki obejmuje 28 książek oraz ponad 500 artykułów, pisała powieści, opowiadania, pamiętniki, książki dla dzieci i młodzieży oraz reportaże z podróży po świecie (z Chin, Francji, Grecji, Kuby, Italii, Szwajcarii i ZSRR). Laureatka wielu odznaczeń (m.in. Warszawski Krzyż Powstańczy, Krzyż Armii Krajowej, Brązowy Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”), a także nagród.

 

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-70910-0
Rozmiar pliku: 298 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 — 1 — 1962

Spędziłem tego Sylwestra w Filharmonii. Mam właśnie zamiar opuścić salę ze zwisającymi z sufitu festonami. Dekoracje z motywem finezyjnie pochylonego kieliszka na cienkiej nóżce, nad którym wyobraźnia unosi musujące bąbelki confetti, nikogo nie nastrajają szampańsko w godzinie przedświtu. Raczej odwrotnie, w czym ma zapewne udział także mój humor. Wino wypite, toasty wzniesione, toalety, przygotowane na tę okazję, obnoszone — tradycji stało się zadość. Mam poczucie spełnionego obowiązku, mogę wrócić do domu na noworoczną drzemkę, po której życie zacznie się na nowo.

W ciszy pustych ulic stuk samotnego kroku goni odchodzący albo wychodzi na spotkanie nadchodzącego czasu. Dla mnie nie przedstawia się on najgorzej. Kotły parowe okazały się dobrym wyborem życiowym. Nie mam powodu odnosić się z rezerwą do roku 1962.

Mijam dwie przecznice samotnie, ale to nie trwa długo, bo inne sale balowe zaczynają też wyrzucać na miasto milczące lub rozbawione grupki. To ostatnie zależy od założenia. Jedni bawią się programowo i trwają w tym postanowieniu do przekroczenia mieszkania. Należę do tych, którzy mają dość zabawy w jakimś punkcie. Nie wiem, na czym polega taki moment. Nie zawsze jest spowodowany zmęczeniem albo kapitulacją przed sambą, cha-cha lub twistem. Szczególnie w takich sytuacjach nie lubi się stwierdzenia, że czasy „mojego twista” minęły. Tymczasem wędruję w coraz większym towarzystwie. Mijające mnie kobiety straciły lekkość kroku po przetańczonej nocy, mężczyźni mają poprzekrzywiane krawaty.

Czuję, że mój nie jest także na miejscu, nie posiadam jednak balonu, na mojej marynarce nigdzie nie ugrzązł płatek confetti. Nie bawiłem się serpentynami, nie jestem uwikłany w kolorowe paski. Nie potrafię powrócić do infantylizmu rozrywkowego, koniecznie potrzebnego dla relaksu psychicznego, i zdaję sobie sprawę z tej ułomności. Od lat jestem więcej obserwatorem niż uczestnikiem zabaw, co nie pozbawia smaku samego uczestnictwa, chociaż zmienia ich rolę. Obserwacje stwarzają jednak dystans do życia w ogóle i chyba one sprawiły w następstwie wyrobienie w sobie pewnej równowagi. Nie popadam w skrajną radość, nie doświadczam ataków pesymizmu, choćbym wprowadził do organizmu nieprzyzwoitą ilość alkoholu.

Z mglistej szarówki wynurza się nagle tramwaj. Dostrzegam go, gdy jest tuż przede mną, jakby wyskoczył z dziecinnego pudełka z mechaniczną zabawką. Na jezdni widać tylko pasma szyn, lśniące wilgocią, prawie żadnej przejrzystości powietrza, jak w najgorszym listopadzie. Domy, okna, latarnie rysują się konturami, po których można domyślić się miasta, a wyżej nieba zlewającego się w całość z zabudowaniami.

Przedni wóz wspina się jak koń nad przeszkodą, dopiero staje. Motorowy hamuje z fantazją. Przypuszczalnie przeszkadza mu także mgła i zatrzymuje wóz dopiero za przystankiem. Kilku samotnych panów przecina jezdnię na skos, w świetle pstrzących się żółto latarni tramwajowych. Stwierdzam z satysfakcją, że trzymają się bardziej chwiejnie niż ja, uratowany dzięki przyjemnościom obserwowania bliźnich i snucia sobie wniosków na prywatny użytek. Lubię oglądać świat i robię to z umiarkowanym optymizmem. Szczypta podejrzliwości — owszem. Ostatecznie w dzisiejszych czasach nie każdemu się to udaje. Mogę sobie coś wpisać po stronie aktywów.

Na zewnątrz zajmuję się turbozespołami i jeżdżę jako rzeczoznawca na budowy. Nie jestem żonaty, to znaczy nie udałem się jeszcze ani do kościoła, ani do urzędu stanu cywilnego. Chyba tak pojmuje się w dalszym ciągu małżeństwo, chociaż tkwi w tym pewna doza anachronizmu. Kilka miesięcy temu byłem na kolacji u znajomych, spotkałem tam kobietę, która mnie zainteresowała więcej, niż mógłbym się o to posądzać. Pierwszy raz doświadczyłem czegoś w rodzaju częściowego paraliżu funkcji myślenia. Przypuszczam, że moi rozmówcy nie nabrali o mnie dobrego mniemania. Widziałem Magdalenę później kilkakrotnie i chociaż wrażenie się nie powtórzyło, obawiam się, mogłaby wprowadzić zamęt do mojego życia. Dlatego stałem się z nią ostrożny przy następnych spotkaniach. Jest zbyt interesującą kobietą dla kogoś, kto nie ma u niej szans. Na szczęście dzieli nas odległość dwóch miast w różnych częściach kraju, co ratuje albo komplikuje sprawę.

Rozglądam się po ulicy, ale nigdzie nie widać taksówki. Nie zależy mi zresztą na czasie. Lubię spacerować o świcie. W zimie to ma inny smak, nie gorszy od letnich albo wiosennych. Pejzaż bez światła i koloru. Dzieło talentu zmuszonego obejść się bez zasadniczych atrybutów swojej sztuki, pomimo to pozostającego dalej sztuką.

Jestem śpiący, powstrzymuję ziewanie, żeby się zupełnie nie rozkleić. Chłód przenika przez ubranie. Czy czułbym się tak samo, gdyby była tu na przykład Magdalena? Może miałbym tyle samo entuzjazmu dla pozbawionego światła i koloru poranka, co mój sąsiad z serpentynami okręconymi dookoła kołnierzyka smokingowej koszuli? Czeka obok mnie na tramwaj i ogrzewa swoim oddechem lalkowatą buzię blondynki. Kobiety osiągają teraz szczyty kunsztu, jeżeli chodzi o cerę. Ta wygląda, jakby jej twarz była gipsową maską. Nic żywego. Tylko zamykające się oczy. Czekam, może zabeczy „mama”. Czekam od kilku minut. Gdyby chłopak przechylił ją do tyłu? Tak robiła w odległych czasach pewna dziewczynka z mojej kamienicy. Lalka nakrywała się spódniczką na głowę i beczała „ma-ma”. Doznawałem wtedy emocji związanej z urokami koronek i szyfonów, nie dostrzegając różowo-karmelkowego oszustwa celuloidu. Poradzić chłopcu, żeby spróbował? Nie chcę sprawiać sobie zawodu. Żywa imitacja nie dorówna zabawce w ręku dziewczynki. Niestety. Nie poradzę sąsiadowi, żeby potrząsnął swoją. Dojdzie do tego sam. Na kolejnym etapie. Na razie ma na twarzy ten rodzaj zachwytu, który idealnie pasuje do okoliczności.

Przejechał tramwaj, ale spóźniłem się ze startem i nie chciało mi się brać udziału w szturmie. Jakaś taksówka zajechała pod Cedet i teraz jestem szybszy od smarkaczy. Potrafię jeszcze biegać. Codziennie robię dziesięć ćwiczeń podstawowych. Biorę zimny prysznic. Lubię froterować podłogi.

Goni mnie śmiech z chodnika. Rozgrzałem się współzawodnictwem w biegu do mety. Przeszła senność i zmęczenie. Podniosło się samopoczucie. Wygrałem z lepszymi od siebie w konkurencji wymagającej kondycji.

W ogóle z wygrywaniem sprawa się poważnie komplikuje. Nagromadzone doświadczenie przestaje wystarczać. Większe nadzieje budzi odwaga i wyobraźnia młodości i to jest chyba prawidłowe w okresach krytycznych. Mam dużo okazji do kontaktów z ludźmi ciągle nowymi. W różnych krajach zdarzało mi się udzielać rad w sprawach zespołów turboenergetycznych, słowo daję, młodzi miewają coraz lepsze pomysły.

Jeżeli cofnę się pamięcią wstecz, do siebie sprzed lat dwudziestu, to własne „kiedyś” rysuje mi się bardzo szaro. A może po prostu typowo. Byłem dzieckiem urzędnika średniej kategorii. Miałem zapisany wspólny los z milionami podobnych. Szansa rewolucji była identyczna z moją własną i szybko ją utożsamiłem. Mogę się także zgodzić, że wpadłszy w jej nurt powiodło mi się lepiej niż innym. Utrafiłem w nerw czasu wybierając kierunek studiów politechnicznych, chociaż energia pary ma już konkurenta w atomowej. To jest jednak muzyka przyszłości. Na razie kocioł parowy jest warunkiem pierwszym uprzemysłowienia każdego kraju. Bez niego nie ma mowy o ruszeniu z miejsca. To znaczy — beze mnie. Od dawna, chyba od czternastego roku życia miałem plany wybiegające poza schemat zdobycia zawodu. W tym wieku rzuciłem się na języki i wybierałem je jak na ten wiek przezornie. Zgodnie z grą sił na świecie. Rezultaty okazały się zadowalające. Mam teraz trzydzieści pięć lat. Jestem inżynierem energetykiem. Wzrost 1 m 78 cm. Szatyn w okularach. Kobiety twierdzą, że mam ładne ręce. Nie biorę za to odpowiedzialności. Wzbudzam podobno zaufanie. Miewam wypróbowanych przyjaciół, co mimo czterdziestki na karku nie przestało być coś warte. Imię — Paweł. Nazwisko — Skonieczny.

Budowałem w Związku Radzieckim, w Chinach, w Wietnamie. Teraz w Iraku, Iranie, Syrii i diabli wiedzą gdzie. Nie wybierałem krajów pod kątem mocnej waluty, chociaż zarobki są sprawą pierwszorzędnej wagi. I nie dlatego, że nie obchodzą mnie pieniądze. Obchodzą. Wysokość dochodów nie załatwia jednak tego, co nazywa się urządzeniem sobie życia. Dawniej mówiło się o pełni życia albo o satysfakcji. Satysfakcję może sprawiać samo wyjście między ludzi. Niekoniecznie trzeba robić na tym pieniądze, a może nawet lepiej robić ich tyle, żeby nie przeszkadzały własnemu celowi. Wykształcenie umożliwiło mi po prostu włóczęgę, która kiedyś była zastrzeżona dla posiadaczy albo obieżyświatów i marynarzy. Posiadanie zawsze znuży w jakimś momencie, za obijanie zazwyczaj płaci się wysoką cenę. Lubię swój zawód właśnie dlatego, że daje mi satysfakcję bez „posiadania”, nie zmusza do partyzantki obieżyświata. Jest w tym sensie nowoczesny. Zbudowałem dla siebie poczucie przydatności w możliwie szerokim zakresie. Tak widzę świat współczesny i w takim szukałem swego miejsca, w czym upewnił mnie na dobre pewien listopadowy dzień — wyrzucenie sztucznego, satelity ziemi.

Zapłaciłem za taksówkę i szukam klucza od klatki schodowej po wszystkich możliwych kieszeniach. Może wcale nie przełożyłem go z tabaczkowej marynarki, którą wczoraj nosiłem? Ładnie bym wyglądał! W Nowy Rok. Musiałbym cały 62 przestać o świtach pod drzwiami. Nawet w Afryce. Jedyna nadzieja, że tam działają inne przesądy. Są totemy, które paraliżują złośliwości losu.

Z ulgą pozbywam się sylwestrowego rynsztunku. Wyciągam się na tapczanie, stawiam obok syfon sodowej i mocną ziołówkę. Kupiłem ją w zeszłym roku w Budapeszcie. Nadaje się do picia w stanie rozcieńczonym, W naturalnym jest za esencjonalna jak na mój smak. Powiedziałem sobie „na zdrowie”.

Danka zawsze robi to za mnie, ale chwilowo nie ma jej tutaj. Bawiła się doskonale jeszcze o piątej rano. Nie miałem serca wyciągać jej z parkietu kompletnie zrytego obcasami ostatnich uczestników makumby. Prawdę powiedziawszy nie trzeba jeździć do Afryki, żeby zapoznać się z jej folklorem. Krakowiacy i Górale robią to z zacięciem plagiatorskim. Pozostawiając na boku złośliwości, Danka umie tańczyć. Robi to dobrze. Z pasją i techniką. Jest wirtuozem. Jej poczucie rytmu wkracza w magię. Warto popatrzeć i żal wytrącić ją z transu. Otaczało ją przez całą noc przynajmniej trzech interesujących mężczyzn. Co kwadrans innych. Zadałem sobie ten trud o czwartej rano. Wypadło równo trzech na kwadrans. Wobec tego dałem jej znak, że może zostać. I w dalszym ciągu nie czuję się urażony zakończeniem wieczoru w pojedynkę. Sam miałem dość.

Poznałem Dankę dawno. Tak dawno, że już nie pamiętam, czy coś ważnego zdarzyło mi się kiedykolwiek bez Danki. Byłem wtedy na studiach, ona — jeszcze maturzystką. Później skończyła SGPiS i zdobyła samodzielne stanowisko. Przestała chodzić na wędrowne wakacje. Urządza się już solidniej: ale coś pozostało w niej z chłopaka i wagabundy. Jest dalej dobrym towarzyszem w każdej sytuacji.

Jestem zadowolony, że nie zakończyliśmy wieczoru stereotypowo. Gdyby dało się uniknąć łóżka, z nikim chętniej nie popijałbym teraz ziołówki. Za każdym razem mam uczucie wypełnionego programu spotkania. Wypełniamy go sumiennie oboje. Żadne nie ma odwagi skończyć z rytuałem dwojga ludzi odmiennej płci. Przynajmniej jako pierwsze. Nie mam pojęcia, dlaczego jesteśmy tacy delikatni. Przerwanie na pewien czas obcowania fizycznego uratowałoby nas w ogóle. Ostatnio coraz trudniej nam rozmawiać. Danka wyważa słowa, jakby chodziło o komunikaty z zagrożonego frontu. Coraz mniej komentarzy. To jest czerwony sygnał, ale ogarnął mnie kompletny bezwład. Wiem dobrze, że Danka ceni sobie szczerość, jeżeli z niej rezygnuje, uważa się za przymuszoną okolicznościami. Znam je. Daje mi do zrozumienia, że wyjaśnienia należą do mnie. Irytuje mnie jej pewność. Dlaczego do mnie? Do diabła! Co mam wyjaśniać. Gdybym sam to wiedział. Ba, gdyby. Zdarzyło mi się po prostu trafić na kogoś, kto na tyle odbiega od znanych modeli, że może zainteresować. Tylko tyle. Musiałbym spowiadać się z abstrakcji. Gdybym chciał być nieostrożny, mógłbym dodać, że Magdalena jest warta ryzyka doskonale urządzonym życiem. I to byłoby z mojej strony dużo jak na mężczyznę trzydziestopięcioletniego, który zna cenę uładzenia codzienności. A może to wszystko zdawało mi się jakiegoś wieczoru. Dość dawno zresztą. Nie mam pojęcia, dlaczego miałbym zatruwać sobie życie wyznaniami. Wolę trzymać się faktów. Faktem jest, że nie szukam żadnych kontaktów z Magdaleną. Nie mam chęci na komplikacje. Gdybym się na nie zdecydował, Sylwester zastałby mnie zupełnie gdzie indziej. Jestem za leniwy na kłamstwa. Może nie lubię fałszerstw. Albo wcale nie o to chodzi. Nie chcę zmian. Danka nie rozlicza mnie z czasu. Nie mówi, że życie mija, albo że szybciej mija dla kobiety. Nie żąda tego czasu więcej, niż byłbym w stanie wyrwać go dla kogokolwiek. Łączy nas bardzo wiele. Młodość. Prawie wszystko wiemy o sobie. Znamy swoje biografie, a to coś znaczy w dzisiejszych czasach. Z nich wypływają różne konsekwencje charakterologiczne, czasem trudne do rozszyfrowania lub irytujące dla osoby, która tej biografii nie zna, nie rozumie. Lub posiada krańcowo inną. Z Danką nic sobie nie potrzebujemy tłumaczyć. Nie sposób bawić się w głuchy telefon z kobietą, która nie jest kobietą przypadkową. Mimo to i niestety wbrew temu istnieje w związku między ludźmi strefa, która nie poddaje się mechanizmowi zżycia. Coś, co jest może wynikiem dojrzewania, dla każdego człowieka przybierającego inny sens, choćby doświadczenia były wspólne. Na drugim etapie życia oczekuje się po sobie czego innego niż na pierwszym. Być może, że wspólne przejście przez pierwszy wyklucza drugi, ponieważ określa i ustala stosunek między ludźmi, który później nie wystarcza. Wyjątki od tej reguły istnieją i chyba to nazywa się szczęściem. Może oboje zdawaliśmy sobie ż Danką po cichu sprawę, że kształt naszego szczęścia, jej i mojego, nie odpowiada w pełni temu, którego człowiek szuka. Obawialiśmy się małżeńskiej klęski. A może idę za daleko w moich rozważaniach, w chęci rozszyfrowania własnego postępowania.

Może po prostu coś układa się tak, a nie inaczej, bo nie drąży się przyczyn. Nie wkracza w biegnące zdarzenia. Brak czasu albo zgoda na łatwiejsze. Rzeczy łatwe zaczynają irytować dość późno i to chyba oznacza dojrzałość.

Odwracam się do ściany i naciągam koc na głowę, ale zdążyłem już wybić się ze snu. Szósta rano to jednak dzień nawet w styczniu. Odrzucam koc z głoswy, nie będę udawał, że jest noc. Zrobię sobie raczej szprycer. Mieszanka z wody sodowej nie poprawia jednak nastroju, gdy człowiek jest z siebie niezadowolony. Znalazłem przed chwilą błąd w założeniu, a w konsekwencji w działaniu.

Dzwonek przy drzwiach przerywa mi odkrywanie przeszłości albo decyzję w teraźniejszości. Przekroczona trzydziestka pozwala ustawić niedokończony szprycer na stoliku, wdziać coś dla ochrony stóp przed zimnem i nie łamiąc paznokci przekręcić zamek. W drodze do drzwi składam na karb posylwestrowego kaca alkoholiczne wynurzenia, jakim się poddałem. Nowy Rok może być dobrą okazją do naprawienia zaniedbań, chociaż wczoraj byłbym pewny, że skok na złamanie karku niczego nie ratuje. Pomagam Dance zdjąć futro i mówię, że czas skończyć z wędrówkami. Formalności ślubne można załatwić w ciągu kilku dni. Jeszcze przed moim wyjazdem. Pewnie należało zaczekać z propozycją, aż rozbierze się z płaszcza, albo zrobić ją pięć lat temu. Wolę nie wdawać się w szczegółową analizę jej reakcji. Jeszcze trudniej byłoby mi strawić spontaniczną szczerość jej zaskoczenia. Natychmiast łapie się na braku samokontroli i próbuje ratować sytuację, ale jest już o tę sekundę za późno. Słucham jej argumentów z uprzejmym wyrazem twarzy. Mam uwierzyć, że nikt nigdy nie był tak zadowolony ze swego życia, jak ona. Zgoda, uwierzę. Kiedyś ja narzuciłem jej wybór. W tej chwili jest przekonana o jego dowolności. I tak jest istotnie, bo liczy się tylko to, co jest. Sam wyprowadziłem się w pole. Przegrałem z rzeczywistością. Reszta należy do sentymentalnych wspominków. Danka nie jest sentymentalna. Lubię ją za to.

W tej chwili na przykład wiem, że nie ma dla mnie ani odrobiny czułości. Słusznie. Rozszyfrowała po prostu motywy mojej propozycji. Kiedyś równie szybko odkryła motor mojego działania — ambicję. Najpierw walczyła z nią jak z konkurencją, później, podejrzewam, nabrała dla wszelkich ambicji czegoś zbliżonego do pogardy. A może zwyczajnie — pogardy. Nie nabawiłem się z tego powodu wobec niej kompleksu winy. Zbyt długo i uparcie zmierzałem do celu. Osiągnięty, schwycił i wciągnął. Żyje już swoim własnym trybem. W wędrówce od jednego do drugiego każde następne osiągnięcie stało się rozkazodawcą kolejnego. Nie robiłem przystanków i nie patrzyłem wstecz. Każde zatrzymanie groziło mi utratą osiągniętego. Wypadnięciem z kursu. Niższą notą na umownej giełdzie fachowości. Z montażu na montaż, z budowy na budowę, z pociągu na pociąg. Gdyby to ode mnie zależało, zapuściłbym się w dalsze rejony. Ludzie dzielą się dzisiaj dla mnie na dwie kategorie. Na tych, którzy przygotowują środki potrzebne do kolejnego skoku cywilizacyjnego, i tych, czyniących nie mniejszy wysiłek — adaptacji. Nie tylko umiejętności nie pozwoliłyby mi znaleźć się w drugiej. Szczegółowo — interesuję się wpływem klimatu na wydajność konstrukcji. Tak. Przez ubiegłe lata szedłem do jednego. Poprzez nagrody, wyróżnienia, stypendia. Zdobyłem, co chciałem. Po drodze coś się jednak zgubiło. I z tego zdaję sobie sprawę dopiero teraz, w czasie gonitwy słupki milowe tylko migają. Na taśmie wygląda to jak jaśniejsza smuga. Aby rozróżnić znów punkty na drodze, trzeba puścić film wstecz, w zwolnionym tempie. Moimi słupkami milowymi były różne fragmenty młodości. Eskapady z plecakami albo na kajakach, spływy Dunajcem, jakieś rozmowy, wydaje się mało ważne, ulotno, okolicznościowe. Takie, w których rzuca się projekty, urządza przyszłe mieszkania, których nie ma. Kolory zasłon, wzorki na serwisach. Plany bez początku i końca, które składają się w całość później. Po latach. Taśma, po której biegnie jaśniejsza smuga. Taśma już tylko z archiwum pamięci.

Chciałem ratować straconą pozycję, nie powinienem był jednak sądzić, że wprowadzę Dankę w błąd. Sprawiłem jej zawód. Do licha, nie mogę jej przecież wyznać, że wpadłem w popłoch z powodu Magdaleny. Odwracam się, jakbym został przyłapany na brzydkim manewrze. I chyba tak się czuję. Niech to diabli wezmą. Niech diabli wezmą lata, które pozwalają czytać w drugim człowieku, poznawać gest zapałania zapałki, odruchy niechęci, sposób zapinania marynarki.

Patrzę teraz na tę dziewczynę, dla której jedyną mądrą rzeczą było pozostawienie mnie razem z moimi nagrodami i karierą. Ale w dalszym ciągu nic z tego nie wynika, nawet gdybym jej to sam kiedyś poradził. Pomijając śmieszność obdarzania wątpliwymi radami, działanie przeciwko sobie jest rzadką cnotą.

Danka lubi jazż i teatr Axera na Mokotowskiej. Pomogłem jej zdobyć i urządzić mieszkanie. Zewnętrzna forma jej życia spełnia te warunki, które składają się na pojęcie powodzenia. A jednak największą jej wygraną byłby mój wyjazd na kilka lat. Mogłaby wreszcie zasnąć obok mężczyzny lepiej wybranego. Nie miała na to przy mnie czasu. Absorbowałem ją swoimi sprawami. Wyjazdami i powrotami. Jakby ciągle stała w porcie, pilnując rozkładu pasażerskiego liniowca. Nie wiem, gdzie zostanę zaangażowany za rok, po powrocie z Afryki, ani na ile. W kraju czy poza nim. Przywykłem już do niepewności swego położenia. Do zmienności sytuacji gospodarczej i politycznej, od której zależę. Nie zawieram umów za siebie, nie rozporządzam dewizami. Moje możliwości równają się możliwościom przedsiębiorstwa, które mnie wysyła. Moja swoboda została w ten sposób ograniczona w zamian za indywidualne ryzyko. Jak każdy układ stosunków ekonomicznych i ten ma swoją odwrotną stronę. Moje własne płany, gdybym je posiadał, przeważnie ulegają poprawkom. W ogóle młyn, w jakim się wszyscy dziś kręcimy, odznacza się siłą odśrodkową. Ekspansja ku życiu na zewnątrz. Struny uległy chwilowemu przestrojeniu. Z zewnątrz osaczało mnie tyle propozycji, że rozdzierany sprzecznościami zrezygnowałem z zamkniętego domu. Nie mógłbym połączyć go harmonijnie z działaniem, co jest ideałem równowagi i co się osiąga w okresach stabilizacji. Nie należę do wyjątków. Poza domem i rodziną wartości integrujące życie są koniecznością określającą jego celowość. Jeżeli ktoś koniecznie potrzebuje sprecyzowania swojego celu. Potrzebowałem tego od szczeniaka. Nie wiem, co liczy się dla człowieka w ostatecznym rachunku, rodzina czy suma własnych dokonań. I nawet nie próbuję tego rozstrzygać, brakuje mi co najmniej dwudziestu lat koniecznych dla wszelkich podsumowań.

Mógłbym to poddać pod wspólne rozważania, ale Danka dojada właśnie sylwestrowy tort. I choć spotkałbym się z pełnym zrozumieniem, bo znów jesteśmy jak starzy przyjaciele po przypadkowo rozładowanym napięciu wielu miesięcy, nie chcę psuć jej przyjemności. Tort był orzechowy.

Chciałem się ożenić, mój Boże. Sylwestrowy happy-end! Za często chodzę do kina na amerykańskie filmy. Straciłem poczucie czasu. Prawdopodobnie to, co nam wydaje się w dalszym ciągu szczytem uznania — nadanie dziewczynie tytułu żony — przestało ją oszołamiać. W każdym razie tak, jak tego oczekujemy.

Danka skończyła tort i próbuje zlizać krem z talerzyka. Bądź co bądź jesteśmy po nieprzespanej nocy, mimo to wygląda lepiej, niżbym sobie życzył. Czerwony nos albo zmięta cera łagodzi zawsze podrażnienie męskiej ambicji. Podziwiam ją z odcieniem urazy. Mogłaby wyglądać trochę gorzej. Ileż to ułatwia. Komplement nie chce mi przejść przez gardło. To byłoby za dużo. Lubię kpić z samego siebie, ale nie za często. Nie doceniłem uprzejmości losu i nie potrafiłem zatrzymać kobiety, którą można obnosić i pokazywać jak widomą oznakę sukcesu życiowego. Mężczyzna we mnie twierdzi, że postąpiłem jak bałwan.1 — 1 — 1962. Wieczór

Jest ciemno w pokoju i chyba za oknem, nie mogę sobie od razu zdać sprawy z upływu czasu. Pomieszała mi się kolejność nocy i dnia. Macam ręką w poszukiwaniu wyłącznika. Ósma godzina. Przespałem cały dzień. Nie wiem, kiedy wyszła Danka. Ostatnim dźwiękiem, jaki do mnie dotarł, był szum prysznicu z łazienki. Danka strząsała z siebie zmęczenie. Hm, pewnie ostatni raz. Od dziś będzie używała tylko swojej łazienki. Wzruszam nad sobą ramionami. Nie było mowy o rozstaniu, była mowa o likwidacji jednego mieszkania. Leżę ogarnięty niechęcią do siebie, a co za tym idzie, do wszystkich ludzi, przedmiotów i zdarzeń. W ustach mam smak nikotyny, majonezów i wina, poza tym przeżuwam swojego arbuza. Na domiar złego nie mam pojęcia, co zrobić z wieczorem. Jestem już na wylocie, kontakty z ludźmi uległy od kilku dni przedwyjazdowemu rozluźnieniu. Nie wiem, co kto aktualnie planuje, i czeka mnie samotna kolacja. W Nowy Rok, psiakrew! Ładnie zaczynam. Człowiek chce z czymś skończyć, ma szczere chęci, a wychodzi na to, że zaczyna od klapy. Hm, mógłbym pojechać do Bristolu, ale jest święto i pewnie nie ma mowy o stoliku. Doczepię się gdzieś w barze, wszystko jedno. Jakoś sobie poradzę. Znają mnie w Orbisie, nie dadzą mi zginąć. Wyciągam ciemny garnitur, odpowiedni krawat, ale nawet ulubione chusteczki do nosa napełniają mnie odrazą. Sytuacja jest jednak jasna. Katzenjammer duszy potrwa trochę. To jak wybijanie się kurczaka z jajka. Trudne i całkowicie samodzielne. Ani skrócić, ani przedłużyć akcji. Mimo wszystko zajmuje mnie perspektywa klimatycznych obserwacji. Nie projektowałem jeszcze niczego w klasycznym tropiku. Nie jeździłem do Afryki. Jeżeli zrobię robotę w terminie, co zależy także od warunków, jakie zastanę, jeżeli wszystko będzie grało, zapiszę sobie plus na koncie.

W barze znajduje się dla mnie stołek. Jedna eksportowa z lodem. Spotykam Antoniego. Przypadki czuwają nad samotnymi. Mam zapewniony przyjemny wieczór. Lubię Antoniego Goldena. Nie mam nic przeciwko drugiej eksportowej w jego towarzystwie. Na drugiej zrobię koniec. Piję od sylwestrowego wieczoru. Wpadłem w kolejkę, z której trudno wysiąść. Nie lubię stanu ciągłego rauszu. Piję od czasu do czasu. Nie umiem pracować po wódce. Przeszkadza mi złe samopoczucie. Jestem dzięki temu zabezpieczony przed pociągającym sprzętem na wysokich nogach. Mogę wlać w siebie sporą ilość napojów wyskokowych. Nawet cenię tę właściwość swego organizmu. Nie raz wyciągała mnie z opresji. Robię z tego użytek w potrzebie. Zawarłem przy kieliszku kilka interesujących znajomości, dużo się od ludzi dowiedziałem, czego przypuszczalnie nie powiedzieliby w innych okolicznościach. W Iraku zdarzyło mi się dzięki przypadkowemu spotkaniu na jakimś przyjęciu, gdzie przetrzymałem wszystkie miejscowe znakomitości, wypuścić w terminie parę z kotłów. Przy pracy wymagającej ciągłego obcowania z ludźmi można liczyć na porozumienie nieoczekiwanego rodzaju. Umowy, akty prawne, wspólne interesy, nie wszystko i nie w każdej sytuacji rozwiązują. Zauważyłem, że moi młodsi koledzy posługują się magią stołu i kieliszka ze znacznie większą swobodą. I nie tylko z tego względu mają lepsze prognozy niż ja, zbliżający się do czterdziestki. Oczywiście, jeżeli grzyb atomowy nie wejdzie w rachubę jako rozwiązanie finałowe spreparowane przez panów, którzy przekroczyli czterdziestkę. Myślę z pewną melancholią, że oni wchodzą w życie po prostu. Mają większą swobodę w poruszaniu się po świecie. Nieświadomą. Nie muszą jej wypracować ani odbudować. To daje lepszą pozycję wyjściową niż moja w swoim czasie.

Antoni uśmiecha się na moją uwagę o grzybie. Nie bierze pod uwagę tego rozwiązania. Nie mam pojęcia, dlaczego lekceważy coś, co decyduje o kierunku rozwojowym ludzkości, jej moralności, konsumpcji, stanie nerwowym, stosunku do Boga i wysokości wkładów ubezpieczeniowych. Przecież nie dlatego, że jest humanistą i wykłada romanistykę na Uniwersytecie. Ja muszę niestety liczyć się z dwiema szalami wagi. Dla mnie istnieje fakt technicznej możliwości, znajdującej się w rękach specjalistów. Dla Antoniego sam fakt nic nie znaczy. Liczy się absurd wynikający z możliwości. Chciałbym być na miejscu Antoniego. Pije trzecią eksportową z lodem i jest przekonany, że nikt na poważnie nie ma zamiaru zepsuć mu świata. Czy przyglądałem się barwie śniegu i powietrza? Morzu z pasmem horyzontu, górom i mgle opadającej między szczytami? Zdumiewająca inwencja odcieni, jeżeli uwzględnić jeszcze właściwości odmiennych klimatów, dodatkowo rozszerzających ten zestaw barw. Antoni ma zdrowy instynkt życia. Kolekcjonuje zdjęcia romańskich katedr. Zawsze coś mu przywożę ze swoich zawodowych wędrówek. Manie są zaraźliwe. Tropię romańskie katedry jak chart lisa. Gdziekolwiek jestem. Wciągnął mnie w swoją grę. Nie mam spokoju, gdy gdzieś nie uwiecznię fasady odpowiadającej wzorom, jakich mi dostarczył. Staję się specjalistą od fotografowania zmurszałych kamieni. Jest w tym coś komicznego, bo jeżeli coś mnie fascynuje, to ostatnie rozwiązania w budownictwie. Stal, nikiel, szkło. Sztuczne tworzywo. Coraz perfidniejsze linie wozów, samolotów odrzutowych, których kształty są tak dalece czystą wizją techniczną, że stają się sztuką.

Antoni lubi sprowadzać czcicieli technicznego pana boga z drogi kultu. Robi to ze zjadliwym uśmieszkiem, napomykając o konieczności zachowania równowagi. Antoni często trafia w dziesiątkę. Mogę się z nim zgodzić, bo nie przybiera pozy kokietującego analfabety z powodu swoich życiowych zamiłowań. Zna ciężar kolejnych sputników i wysokość orbit, w czym nie przeszkadzają mu okolicznościowe wizyty w Kordegardzie.

Przyznam się, że również tam zaglądam, gdy znajdę się na Krakowskim. Zaniesiony przypadkiem w okolice Zachęty, nigdy nie wdepnąłem do wnętrza. Odstraszała mnie tradycją i profesjonalizm. Kordegarda wychodzi naprzeciw przechodnia jak uliczne wystawy we Włoszech albo Francji. Zadowala potrzebę kontaktu ze sztuką spełniając warunek współczesnej informacji — szybko, dobrze, syntetycznie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: