Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odmieniec - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Odmieniec - ebook

Do pewnego czasu życie w Mirbisie toczyło się powoli i spokojnie. Jego mieszkańcy cieszyli się dobrobytem jaki dawała im magia oraz bogowie pod których pieczą się znajdowali. Nic nie trwa jednak wiecznie. Rutyna Mirbisu została zniszczona przez tajemniczy kataklizm, którego genezy nikt nie jest w stanie pojąć. Tymczasem pewien chłopak, wiodący szare życie, nawet nie spodziewa się co może to dla niego oznaczać i dokąd powiedzie go ślepy los.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8104-807-1
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Biel.

Nie widział nic więcej. Wszystko wyglądało jak czysta kartka, niczym nie zabrudzona, niczym niezamalowana, niczym niezarysowana. Czysta i idealnie gładka, niemal niemożliwa aby istnieć. A jednak istniała i znajdowała się przed nim. A tak naprawdę, wszędzie wokół niego.

Nie wiedział ile to trwało. Stracił poczucie czasu. Równie dobrze mógłby się tam znajdować godziny, dni, tygodnie lub nawet lata. Tutaj czas jakby nie istniał, jakby rozpłynął się lub wypchnął go poza swoją opiekę i popędził gdzieś dalej, zostawiając jak psa na drodze.

Wtedy, jak grom z nieba, coś się zmieniło. Nawet nie zauważył kiedy idealna biel zapełniła się ogromem czarnych punktów, tak drobnych, że nie przypuszczał, że mogą istnieć, a jednak istniały. Przelatywały mu przed oczami w jakimś chaotycznym, nic nie znaczącym wzorze. Przeskakiwały z miejsca na miejsce, próbując jakoś się ustawić, stworzyć z siebie coś co miałoby znaczenie, jakiś sens.

Potem, ponowny szok. Nawet nie zobaczył jak czarne punkty zapełniły całe jego pole widzenia. Otaczały go, były wszędzie, ze wszystkich stron. Wtedy poczuł, po prostu poczuł, że… jest.

Istniał.

Otworzył oczy.

Natychmiast poderwał twarz ku górze aby nie nałykać się wody, zmieszanej z płynącym błotem. Szybko tego pożałował, ponieważ jego potylica zderzyła się z czymś twardym, przez co ponownie wylądował w lepkiej brei. Wypluł ziemię z ust, po czym zorientował się, że leży na drodze, ma przygniecione nogi i nie może się ruszyć.

Przez jego ciało przeszedł dreszcz. Woda uderzała go niemal ze wszystkich stron, zimna i brudna. Obmywała jego ciało i przesiąkała przez ubranie.

Krzyknął. Chciał podnieść się o własnych siłach, lecz ciężar który spoczywał na jego nogach, skutecznie utrzymał go w jednym miejscu.

Krzyknął ponownie, w nadziei że ktoś go usłyszy i przybiegnie z pomocą.

Nagle ucisk zelżał. On sam poczuł jak ktoś bierze go pod ramiona i odciąga gdzieś dalej.

Upadł. Właściwie wyśliznął się z rąk człowieka, który próbował mu pomóc.

Kiedy poderwał głowę, jego wzrok momentalnie powędrował w miejsce gdzie przed momentem leżał.

Wyglądało to na jakiś poważny wypadek. Kilka drewnianych wozów, ciężko było określić ich konkretną ilość, leżało tak jak on, na plecach. Drewniane koła oraz deski sterczały połamane i porozrzucane przez jakąś nienaturalną siłę.

Wszędzie wokół biegali ludzie. Krzyczeli i płakali, próbowali chować się w okolicznych domach, a co odważniejsi, pomagać tym którzy sami nie daliby sobie rady lub byli zbyt przejęci strachem aby zrobić cokolwiek.

Nieznajomy człowiek nachylił się nad nim i wrzeszczał mu prosto w twarz.

On jednak nie miał pojęcia o co chodzi. Nic nie rozumiał, nie potrafił zebrać myśli. Do tego okropny ból niemal rozsadzał mu głowę od wewnątrz.

Lecz to co mówił mężczyzna, nie miało już większego znaczenia.

Potężny, czarno-biały piorun, nadleciał nie wiadomo skąd. Ominął budynki, prześlizgnął się przez ulicę, zupełnie tak jakby myślał, a następnie ugodził pomocnego nieznajomego prosto w klatkę piersiową.

Nie trzeba było wiele czasu. Wystarczyło mrugnięcie, a człowiek wyparował. Po prostu. Był, a nagle zniknął. Nie pozostał po nim żaden, nawet najmniejszy ślad.

Widząc to, chłopak odzyskał możliwość trzeźwego myślenia, co wystarczyło aby pobudzić go do działania.

Odbił się od ziemi, tak aby znaleźć się jak najdalej od miejsca tego nieszczęśliwego wypadku. Następnie się podniósł i jednocześnie odwrócił, rzucając pędem przed siebie.

Nie wiedział dokąd, po prostu biegł. Teraz liczyło się tylko jedno — ujść z tego z życiem.

Znalazł się w zaułku gdzie, jego zdaniem, nie powinien go dosięgnąć żaden z tych promieni.

Gdzieś w oddali ktoś wrzeszczał, a zza rogu dobiegał cichy szloch. Kamienne, szare ściany budynków odbijały jęki mieszkańców, a wąskie zaułki dosłownie je wsysały i transportowały gdzieś dalej, na inną ulicę, zupełnie jakby to budynki, a nie mieszkańcy, płakały.

Oparł się czołem o chłodną ścianę, mokrą od spadających kropel wody. Tak dobrze koiła jego migrenę, że nie pragnął niczego innego tylko tu zostać. Przeczekać to wszystko, cokolwiek by się nie działo. Jednak krzyki oraz przerażające dźwięki, sprowokowały go do dalszego działania.

Zauważył, że kilka kroków przed nim znajduje się wyłom w ścianie. Podszedł do niego, starając się nie stracić równowagi, czego ból głowy mu nie ułatwiał.

Skrył się we wnętrzu budowli.

Do jego uszu dobiegł huk. Piorun musiał uderzyć gdzieś nieopodal. Potem, po chwili ciszy, rozległ się krzyk dziewczyny. Zapewne stała się świadkiem tego co on przed kilkoma chwilami.

Taki impuls nie pozostał mu obojętny. Chciał coś zrobić, cokolwiek. Wszystko tylko nie stać tutaj.

Kątem oka dostrzegł schody, prowadzące na górę.

Może pomysł ten nie należał do racjonalnych, lecz postanowił z nich skorzystać. Pokonał kilkoma susami dystans jaki go od nich dzielił i nawet nie zorientował się gdy dotarł na sam szczyt.

Poczuł na twarzy wilgotne i zimne powietrze, a oczy podrażniło mu światło. Na początku, myślał że dopadł go ten dziwny piorun. Okazało się jednak, że duży fragment ściany został zniszczony, a przez powstały otwór można teraz zobaczyć niemalże całą okolicę.

Widział miasto pełne szarych, kanciastych budowli, w większości niemalże identycznych. Nad niektórymi unosiły się kłęby dymu, inne zaś stały w ruinie z wieloma dziurami lub zburzonymi ścianami. Gdzieś w dole krzyczeli i krzątali się ludzie. Niektórzy szukali swoich bliskich, inni, w niemym szoku, klęczeli na środku drogi, płacząc lub wołając gdzieś w dal, samemu zapewne nie wiedząc do kogo.

Cały ten obraz wyglądał jak jedna wielka apokalipsa. Tyle katastrof, nieszczęść i śmierci. Wszędzie wokół, gdzie tylko sięgał wzrok zobaczyć można było jedynie ból.

— Co tu się stało? — Szepnął do siebie.

Wtedy, równie szybko co czarno-białe pioruny, zjawił się spotęgowany ból głowy, który zepchnął go na podłogę i zmusił do zwinięcia się w kłębek.

Nie miał pojęcia ile tak przeleżał. Mogły to być zarówno minuty jak i godziny, spędzone na zimnej posadzce kamiennej wieży.

Cały ten czas, upływał mu na dociskaniu palcami swoich skroni, co łagodziło migrenę. Czuł się tak, jakby jego ręce były jedyną rzeczą, która nie pozwala głowie się rozpaść i przemalować wnętrza pokoju na krwistoczerwony kolor.

Wtedy usłyszał czyjeś szybkie kroki. Dochodziły one od strony schodów i zbliżały się do niego.

Po chwili poczuł ręce na swoich ramionach i otworzył oczy.

Klęczał przy nim starszy mężczyzna z twarzą ukrytą pod szpiczastym, granatowym kapturem, którego brzegi pokrywały żółtobrązowe paski.

Siwy człowiek kucnął, poprawił gruby, skórzany pas z wieloma sakwami oraz pokrowcami pełnymi fiolek, a następnie próbował oderwać od skroni dłonie chłopaka.

Nie mógł on na to pozwolić. Była to jedyna zapora, która powstrzymywała, a raczej zmniejszała, cierpienie jakiego doznawał.

Zobaczył jak usta postaci się poruszają, próbując przebić się przez otaczający go hałas. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przez cały ten czas krzyczał, stękał i jęczał z bólu.

Nic więc dziwnego, że pomoc nadeszła stosunkowo szybko, słyszała go zapewne cała dzielnica.

— Co tak stoisz? Pomóż mi! — Krzyknął mężczyzna.

Wtedy, zza jego pleców, wyszedł młody, niski człowiek, mniej więcej w jego wieku. Ubrany w bardzo podobny strój do swojego opiekuna. Ten jednak nie miał charakterystycznego kaptura ani nawet wzorów na swoich krawędziach.

Starszy nie musiał mówi nic więcej. Ręka chłopca momentalnie wślizgnęła się do skórzanej, walcowatej torby, przewieszonej mu przez ramię. Równie szybko się stamtąd wycofała, wraz ze zdobyczą, czyli fiolką, wypełnioną srebrzystym, gęstym płynem.

Starszy wręcz wyszarpał przedmiot z rąk dzieciaka. Następnie go otworzył i bez chwili zwłoki, czy też zastanowienia, wylał zawartość na twarz, szamoczącego się na podłodze, chłopaka.

Ból zniknął całkowicie, tak jak wszystko inne. Pole widzenia zaczęła okrywać czarna plama, a obraz tracił ostrość. Zupełnie jakby tajemnicza substancja okazała się atramentem wylanym mu na oczy i zasychającym na ich powierzchni.

Ostatnią rzeczą jaką udało mu się zobaczyć, były twarze dwóch pochylających się nad nim osób.

***

Obudził się w ciemnym pomieszczeniu, śmierdzącym stęchlizną i pleśnią.

Momentalnie poczuł na skórze zimne powietrze. Chciał wstać, lecz ból mięśni skutecznie go unieruchomił, a towarzyszące temu zawroty głowy, również nie pomagały.

Leżał w łóżku, przykryty drapiącym, wełnianym kocem, którego zrzucenie okazało się niemożliwym wyczynem, choć próbował usilnie. Niestety, wyglądało na to, że podane mu znieczulenie, otępiało go do tego stopnia, że wykonanie chociażby prostej czynności, graniczyło z cudem.

— Nie wierć się. — Usłyszał nad sobą znajomy głos. — Masz zawroty głowy? Dziwne bóle? — Nieznajomy wymieniał objawy. Wyglądało na to, że była to dla niego rutyna. — Nie? Odpowiedz. — Zniecierpliwił się. — Umiesz mówić?

— Gdzie jestem? — Spytał chłopak, kiedy poczuł, że ktoś bierze go pod ramiona i podciąga w górę, tak aby znajdował się w pozycji półsiedzącej.

— A, świetnie! Czyli nie jest z tobą aż tak źle. — Mężczyzna przeszedł obok niego i ustawił się naprzeciwko łóżka, tak aby pacjent mógł widzieć jego wysoką i umięśnioną posturę, pociągłą, szpiczastą twarz oraz brodę, ozdobioną ciemną, rzadką szczeciną. — Nie jesteś umierający, więc szybko stąd wyjdziesz. To dobrze, inni czekają.

Dopiero teraz zorientował się, że ciemna komnata w której się znajduje, jest wręcz zapełniona przez rannych lub umierających, owiniętych w bandaże oraz leżących sztywno na swoich łóżkach.

Cała ta masa spoconych ciał, jęczących osób oraz kopcących pochodni na ścianach, sprawiała że w pomieszczeniu było niezmiernie duszno, lecz starszy człowiek zdawał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi.

— Jak się nazywasz? — Spytał, biorąc do ręki pióro i kawałek pergaminu z pobliskiego stolika.

Chłopak patrzył na niego i próbował odpowiedzieć, jednak wtedy zdał sobie sprawę że nie ma najmniejszego pojęcia jakie właściwie jest jego imię, co mocno nim to wstrząsnęło.

— Ja… nie wiem. — Złapał się za głowę, zupełnie jakby dłońmi, które wcześniej łagodziły morderczy ból głowy, chciał pobudzić swoją pamięć do działania.

— To ciekawe. — Starszy mężczyzna widocznie zainteresował się swoim pacjentem. Jednak w jego głosie nie było słychać nawet nuty współczucia. Jedynie zawodową ciekawość. — Poza kilkoma siniakami i otarciami nie masz żadnych poważnych obrażeń. Głowa cała, czaszka nawet nie pęknięta, a mimo to twierdzisz, że nie pamiętasz swego imienia?

— Nie wiem! — Ukrył twarz w dłoniach.

Lekarz w niebieskim płaszczu nie odrywał wzroku od kawałka pergaminu i skrupulatnie notował wszystko co usłyszał.

— Czy pamiętasz cokolwiek? — Spróbował ponownie, lecz gdy podniósł głowę, a jego oczom ukazał się przerażony wzrok chłopaka, postanowił mu nieco pomóc, a raczej przyspieszyć całą tą rozmowę. — Gdzie jesteś? Skąd pochodzisz? Cokolwiek.

— Nie, ja… — Panika w jego oczach rosła, zupełnie jak pierwsze łzy, zbierające się pod powiekami.

Starszy wolał to przerwać.

— Rozumiem. — Zwinął pergamin i schował go za pas. — Vetres! — Zawołał gdzieś w ciemność.

Po chwili pojawił się młody, niski człowiek, ten sam, który podał lekarzowi fiolkę znieczulenia na wieży.

Dopiero teraz chłopak mógł przyjrzeć mu się dokładnie.

Sięgał on starszemu do piersi. Miał okrągłą, pulchną twarz, ozdobioną przez czarne, sięgające do skroni włosy, które odgarnął z czoła kiedy tylko zjawił się obok.

— Zajmiesz się nim dopóki nie skończę z pozostałymi.

— Tak mistrzu. — Odpowiedział krótko.

Lekarz oddalił się, zostawiając ich samych pośród rannych pacjentów oraz akompaniamencie jęków i wygrywanych na flecie melodii.

Młody, zapewne jego uczeń, odprowadził go tylko wzrokiem, a następnie przerzucił spojrzenie na obcego chłopaka.

— Trzeba ci czegoś? — Spytał.

Ten jednak nie odpowiedział. Wlepiał tylko tępe spojrzenie w koc którym go przykryto i płakał.

— W razie czego, powiedz. — Vetres usiadł na łóżku i wyjął z kieszeni małą książkę. Rozłożył ją na kolanach i czytał pomimo słabego światła.

To jednak nie obchodziło chłopaka. Zbyt mocno martwił się swoją amnezją aby zwrócić uwagę na to, co dzieje się dookoła niego.

Wciąż uciskał głowę, choć ból całkowicie już zniknął. Jego oczy wylewały niekończący się potok łez, a myśli bezustannie krążyły po głowie, próbując odnaleźć choć skrawek pamięci, malutką cząstkę czegoś co choć naprowadziłoby go na jakiś trop, małe wspomnienie, niewyraźny obraz czy ukrytą cząstkę przeszłości.

Niestety, tam dokąd sięgały myśli, znajdowała się tylko pustka. Zupełnie jakby urodził się przed chwilą. Nie przychodziły mu do głowy znajome obrazy, twarze rodziców, dom, przyjaciele, nawet żadne informacje na swój temat. Ile ma lat? Skąd jest? Jak się w ogóle nazywa? Pytania pojawiały się równie szybko jak grzyby po deszczu, a jego pamięć rozkładała jedynie ręce, informując że nie da rady dogrzebać się do niczego przydatnego, poza wspomnieniami dotyczących burzy oraz błota w którym niemalże utoną.

Stracił już nawet poczucie czasu. Nie reagował na to co dzieje się dookoła niego, pogrążył się we własnych myślach, bezskutecznie próbując odnaleźć się w sytuacji. Pytania typu „Kim jest?” i „Skąd pochodzi” zostały zastąpione przez inne, takie jak „Co teraz?” oraz „Co mam robić?”.

Czas mijał szybko. Co chwila kolejni lekarze w niebieskich płaszczach interweniowali przy łóżkach z najciężej rannymi.

Ciała ludzi których nie udało się uratować, wynoszono gdzieś poza teren komnaty. Niektórych, lekko rannych, odprowadzono pod drzwi, skąd mogli już sami udać się do miasta, do swoich rodzin i bliskich.

Lecz on, całkowicie zdrowy chłopak, wciąż siedział na łóżku, pogrążony w swoim małym, prywatnym świecie.

— Lepiej? — Spytał starszy, gdy wreszcie mógł odpocząć od pacjentów.

Podszedł do posłania, wycierając zakrwawione ręce. — Wątpię aby tą lukę w pamięci spowodował nasz letarg. — Spojrzał na chłopaka i zrozumiał, że nie ma on pojęcia o czym konkretnie mówi. — Znieczulenie które ci zaaplikowaliśmy. Tak czy inaczej, jego efekt powinien już minąć. Przypomniałeś sobie cokolwiek?

— Kompletnie nic nie pamiętam. — Pokręcił głową.

— Eh. — Starszy westchnął. — No cóż, nie mogę cię tu trzymać w nieskończoność. Reszta mnichów się nie zgodzi. Mogę dać ci nocleg na kilka dni, dopóki twoja rodzina się po ciebie nie zgłosi. Przez ten czas będziesz dzielić pokój z Vetresem. — Wskazał na swojego podopiecznego. — Część jego rówieśników zginęła podczas… — Przerwał, nie wiedząc jak powinien to nazwać. — tej katastrofy. Znajdziesz miejsce wśród nowicjuszy, przynajmniej na jakiś czas. — Szturchnął młodego człowieka w ramię. — Vetres, zaprowadź go do siebie, ja spędzę tu jeszcze trochę czasu. — Powiedział, zakasując rękawy i odchodząc w głąb sali.

Chłopak cały czas czuł się mocno zdezorientowany, zupełnie jakby patrzył na to wszystko z perspektywy kogoś innego, jakby całe tutejsze życie go omijało. Zdawało mu się, że ma dziwnie opóźnione reakcje na wszystkie zewnętrzne bodźce. Mówili do niego, lecz nie od razu rozumiał sens słów, widział to co rozgrywało się przed nim, lecz na to nie reagował. Nawet teraz, kiedy Vetres szarpał go za rękaw postrzępionego ubrania i mówił mu prosto w twarz.

— Słyszysz mnie? — Nowicjusz ponownie nim potrząsnął. — Zaprowadzę cię do siebie. Możesz chodzić? — Spytał, przeciągając litery i starannie artykułując każdą głoskę.

— Tak myślę. — Kiwnął głową i opuścił nogi na kamienną posadzkę.

Gdy tylko jego bose stopy dotknęły lodowatego gruntu, przez całe ciało przeszedł mu zimny dreszcz. Syknął pod nosem, jednocześnie rozglądając się za czymś co ochroniłoby go przed chłodem.

Zauważył, że obok łóżka stoją stare, skórzane buty i niewiele myśląc, wsunął je na nogi.

Cieszył się że pamięta jak zawiązać sznurowadła, choć przez całe to otępienie przychodziło mu to z niemałym trudem. Po tym jak uporał się z wyzwaniem, ruszył wraz z Vetresem we wskazanym przez niego kierunku.

Kilka pierwszych kroków okazało się męczarnią. Nogi miał tak osłabione, że ledwo mogły utrzymać jego ciężar, a dodatkowo plątały się ze sobą, utrudniając mu życie na każdy możliwy sposób i gdyby nie pomocne ramię… jak on go nazwał? „nowicjusza”, chłopak już dawno czołgałby się po podłodze.

Młody wyprowadził go z ciemnej komnaty, pełnej rannych i konających, do równie mocno zacienionego korytarza. Tutaj jednak było znacznie lepiej, ponieważ cała duchota została w poprzedniej hali, a jęk cierpiących i świszczące dźwięki z piszczałek, zanikały wraz z każdym pokonanym metrem, choć na początku odbijały się od ścian.

Przy pomocy swojego towarzysza, pokonywał metr za metrem. Opierał się przy tym o jego ramię, wciąż próbując przypomnieć sobie kim tak właściwie jest, albo chociaż gdzie jest.

Nie poznawał tego miejsca, patrzył na wąskie otwory w ścianie, przez które wlatywało wilgotne i chłodne powietrze, przenosił wzrok na wysokie sklepienie kamiennego korytarza i próbował rozgryźć chociaż jedną z trawiących go zagadek.

— Zaczekaj chwilę. — Nowicjusz przystanął, po czym zbliżył się do jednej z tych wąskich imitacji okien.

Chłopak nie był tym zachwycony, ponieważ chłodne powietrze leciało teraz prosto na nich. Nie narzekał jednak i wraz z asystentem lekarza, spojrzał na to co działo się na zewnątrz.

Rozciągał się tam jakiś ogród. Nie należał do tych najbardziej zadbanych. Trawnik już dawno zarósł chwastami, a połamane gałęzie nielicznych drzew leżały swobodnie na jego powierzchni. Woda w niewielkim stawie pod murem zmieniła kolor na zielony, a trzciny i rzęsa wodna opanowały prawie całą jego powierzchnię.

Nie na to jednak patrzył Vetres. Jego wzrok sięgał dalej, poza niski, ceglany mur, odgradzający zieleniec od miasta. Miasta, które chłopak widział już wcześniej, z piętra wysokiego budynku w którym to go znaleziono.

Niewiele się zmieniło od czasu gdy ostatnio na nie patrzył. Stąd również widział szare, kanciaste domy, niektóre podziurawione jak ser, inne doszczętnie zniszczone, a kolejne nawet nietknięte.

Zaraz za ceglanym płotem, znajdował się plac, gdzie stało wielu ludzi. Niektórzy klęczeli z twarzami ukrytymi w dłoniach, inni ich pocieszali, jeszcze inni wyglądali czy ze szpitalnej sali nie wychodzi ktoś z ich rodziny czy też znajomych.

— Co się tu stało? — Szepnął chłopak, kiedy chłód robił się już nie do zniesienia.

— Nie wiemy. — Nowicjusz wzruszył ramionami, po czym ponownie wziął go pod ramię i ruszył dalej.

— Co to za miejsce? — Starał się podtrzymać rozmowę, chociaż nie odzyskał jeszcze pełni sił.

— Tego też nie pamiętasz? Jesteśmy w Młynie.

— Młynie? — Powtórzył ze zdziwieniem, po czym rozejrzał się po korytarzu.

— Tak się nazywa miasto.

Teraz jego wypowiedź nabrała nieco więcej sensu.

— A gdzie my jesteśmy? To szpital?

— Zazwyczaj klasztor. — Westchnął, poprawiając chwyt. — Ale skoro to tu jest najwięcej magów, to rannych najlepiej było przenieść właśnie tutaj.

Na to nic już nie odpowiedział. Czuł się zbyt wyczerpany aby o cokolwiek jeszcze zapytać, a pytań miał w bród. Nadal niewiele wiedział i zorientował się, że otrzymane odpowiedzi niewiele mu dały.

Póki co, udało mu się jedynie ustalić gdzie przebywa, chociaż sama nazwa tego miejsca niewiele mu mówiła. Nie miał też pojęcia czym konkretnie jest klasztor i magowie, o których wspomniał Vetres. Domyślał się, że jednym z nich jest ten starszy człowiek który go znalazł, lecz nic poza tym.

Kolejną serię pytań, postanowił jednak odłożyć na później i zadać ją kiedy zbierze siły.

Zimne, wstrząsające jego ciałem dreszcze oraz wilgotne powietrze, którym ciężko było mu oddychać, mocno to jednak utrudniały. Miał więc nadzieję, że niejaki Vetres, wyprowadzi go gdzieś poza te szare mury.

Mocno się zmartwił gdy trafili do szerszego korytarza z drewnianymi, okutymi drzwiami po każdej ze stron. Przeszli przez jedne z nich i znaleźli się w małej komnacie, gdzie jedynym źródłem światła było wąskie, zakratowane okno tuż pod wysokim sufitem.

Pokój ten wydawał się jednak lepszą opcją niż ciemna, szpitalna hala. Pomimo swoich klaustrofobicznych rozmiarów, miał plusy, takie jak dwa drewniane łóżka, ustawione równolegle do ściany i zapewniające minimalny stopień wygody oraz parę regałów, ulokowanych zaraz za posłaniami i wręcz uginającą się pod ciężarem książek.

Wszystko to sprawiało, że pokój wyglądał nieco bardziej przytulnie niż ogromna sala pełna rannych.

— Jesteśmy na miejscu. — Powiedział Vetres i pomógł mu usiąść na łóżku. — Czuj się jak u siebie, pewnie spędzisz tu kilka dni. Jeżeli będziesz czegoś potrzebować, daj mi znać.

Kiedy go o wszystkim poinformował, podszedł do regału, wyciągnął z niego książkę, którą wcześniej starannie wybrał, a następnie usiadł na łóżku i rozpoczął wertowanie lektury.

Chłopakowi wydawało się, że powoli wszystko wraca do normy. Nie był już tak otępiały, a wszelkie bodźce zewnętrzne docierały do niego bez opóźnienia. Miało to swoje zalety, przynajmniej wiedział co się dzieje dookoła, lecz jednocześnie wzmogło to jego niepokój i strach przed tym co się stało i co dopiero ma się zdarzyć.

Uspokajająco działała na niego jednak myśl, że za jakiś czas upomni się o niego rodzina.

Starał się więc uspokoić i za wszelką cenę pozbierać myśli. Miał nadzieję że jednak uda mu się odnaleźć jakieś zachowane wspomnienie, coś co pomogłoby mu ustalić kim on tak właściwie jest.

Zapewne długo by się jeszcze and tym zastanawiał, gdyby nie Vetres.

Na początku nie robił nic konkretnego, poza czytaniem książki. Co jakiś czas zerkał jednak na swojego gościa, z czasem coraz częściej i coraz dłużej. Po dobrych kilkunastu minutach, lektura przestała go już interesować, a on sam zaczął rozmowę:

— Pamiętasz cokolwiek?

Nagłe przerwanie ciszy nieco zaskoczyło chłopaka. Uniósł głowę i spojrzał na nowicjusza, jakby chciał się upewnić czy to właśnie jego o to pyta, czy może raczej mruczy coś pod nosem.

— Nie. — Pokręcił głową. — Kompletnie nic. — Po chwili przerwy, nie mogąc znieść natrętnej ciszy i wzroku rówieśnika, dodał jeszcze. — Kim byli ci ludzie, tam w sali szpitalnej?

— To magowie. — Wzruszył ramionami.

— Magowie? — Powtórzył.

— Hm, jak by ci to powiedzieć… — Spojrzał w sufit, tak jakby miała się tam znajdować odpowiedź. — Osoby, które posługują się… magią. — Wzruszył ramionami. — Zazwyczaj pomagają rolnikom nawadniając pola i udrażniając studnie. Odprawiają też msze i modlą się do bogów.

— Twój mistrz to jeden z nich?

— Sebastian? Tak, od niedawna jest jednym z zaledwie kilkudziesięciu w

Mirbisie.

— Mirbisie? — Spytał, wyraźnie zaciekawiony.

— Tego też nie pamiętasz? — Energiczne kręcenie głową potwierdziło jego obawy. — Cóż… — Westchnął. — To… Świat. Ten w którym żyjemy, otoczony nicością. Zimną krainą, do której nie zawitało światło Drzewa Życia.

— Światło czego?

Chłopak nie nadążał za opisami nowicjusza i ledwo mógł sobie poukładać w głowie wszystkie jego słowa, aby potem złożyć z nich jakikolwiek, chociażby zagmatwany, obraz. A teraz jeszcze słyszał o jakimś Drzewie, które świeci.

Owszem, amnezję miał, jednak doskonale wiedział że drzewa bynajmniej nie świecą.

Bo nie świecą, prawda?

Teraz sam nie był już do końca pewny. Kto wie jak mogło na niego wpłynąć to dziwne znieczulenie czy uraz głowy jakiego nabawił się podczas całej tej katastrofy, a po minie Vetresa wnioskował, że być może zadał właśnie najgłupsze pytanie z możliwych.

— Na Rac’a. Ty naprawdę zupełnie nic nie pamiętasz.

— Nic. — Potwierdził skinieniem głowy, powstrzymując jednocześnie łzy.

Widząc to, nowicjusz do niego podszedł i zajął miejsce obok. Potem poklepał kilka razy po ramieniu, chcąc powstrzymać przed szlochaniem.

Zrobił to raczej dla własnego spokoju niż ze współczucia. Jakoś nie uśmiechało mu się pocieszanie zapłakanego chłopaka z amnezją.

— Hej, spokojnie. — Rozejrzał się dookoła, tak jakby rozwiązania problemu szukał na ścianie. — Znam się nieco na Mirbisie, mogę ci nieco o nim opowiedzieć. Co ty na to? Może sobie coś dzięki temu przypomnisz?

Chcąc dać znać że się zgadza, chłopak zaczął kiwać energicznie głową, ocierając jednocześnie łzy i próbując zachować spokój.

— Dobrze. — Odetchnął Vetres. — Od czego by tu zacząć? A może… Hm, może na początek dobrze byłoby cię jakoś nazwać?

Chłopak widział, że jego nowy (i tak naprawdę jedyny) znajomy nie jest zadowolony z obowiązku opieki nad nim. Wolał to zmienić, póki jeszcze nowicjusz miał jakąkolwiek ochotę na wykonywanie poleceń Sebastiana. Zaczął od wstrzymania potoku łez oraz smarków, wciąż sączących się z jego nosa.

— Co proponujesz? — Spytał innym tonem. Nieco spokojniejszym i może nawet weselszym.

Podziałało.

Wyraz twarzy Vetresa zmienił się na nieco bardziej… pozytywny.

— Nie chcesz wybrać go sam? — Zdziwił się zakonnik.

— Z moją pamięcią… wolę się zdać na ciebie.

— Dobrze. Coś popularnego, może Karol, albo Darek?

— Skoro mogę sobie nadać imię, przynajmniej na kilka dni, to wolałbym coś ciekawszego. — Uśmiechnął się.

— Jasne. — Nowicjusz zmarszczył brwi. — Może coś dostojnego? Solamon, imię Solmskiego imperatora?

— Nie, daj spokój. — Zaśmiał się. — Jeszcze mnie z nim pomylą. — Co prawda nie miał zielonego pojęcia o czym mówi jego kolega, ale podobała mu się ta zabawa w dobieranie imion, a konkretniej to, że zajmuje czymś swoje myśli.

Postanowił jej więc nie przerywać głupimi pytaniami.

— Mniej kreatywnie? Co powiesz na Max?

Wiesz, to mi odpowiada. — Wstał. — Ale mam pewien pomysł.

To powiedziawszy, podszedł do regału z książkami, wybrał jedną na chybił trafił i otworzył ją na losowej stronie. Potem, z zamkniętymi oczami, wylosował palcem kilka liter, odczytał je, po czym spojrzał na nowicjusza, mówiąc:

— Tkin. — Tak możesz mnie nazywać przez te kilka dni.Rozdział 3

Sen przerwał mu blask przebijający się przez jego powieki. Pomimo tego że nie spał, jeszcze ich nie otwierał. Dał sobie trochę czasu, zanim całkowicie się wybudzi i zacznie nowy dzień.

Gdy wreszcie się przemógł i otworzył oczy, momentalnie wlała się w nie fala porannego, bladego światła. Wiedział, że patrzy w kierunku Centrum, konkretnie na drzewo emitujące ten ciepły blask.

Doceniał to. Zawsze kiedy wstawał i zastanawiał się po co właściwie to robi, a niestety zdarzały się takie dni, wystarczyło wyjrzeć przez wyrwę w ścianie. Wtedy, zawsze tak samo podekscytowany, podchodził do prowizorycznego okna i przyglądał się pierwszym, młodym promieniom bijącym od Centrum Mirbisu.

Widok był wręcz fenomenalny. Zza pobliskiego lasu, wysuniętego w kierunku Złotego Drzewa, dochodziły pierwsze przebłyski rodzącego się dnia. Powoli i łagodnie otulały całe miasto, docierając do najmniejszych zakamarków i głosząc nadejście poranka.

Za każdym razem kiedy się tu znajdował, zamykał oczy i swoją wyobraźnią, przenosił się do innego świata. Lepszego, tam gdzie miał rodzinę, gdzie każdego ranka mógł się z kimś przywitać.

Spędzał wtedy czas z dala od tego miasta. Wolał myśleć o tym, że jest gdzieś daleko, najczęściej nad Morzem. Brodził wtedy po pas w wodzie i przyglądał się konarom Złotego Drzewa, rozpostartymi nad jego głową i dającymi przyjemne ciepło. Próbował też wyobrazić sobie to ogromne, niebieskie pole pełne wody, jednak zawsze miał wrażenie że te wymyślone obrazy nie są w stanie dorównać pięknem ich odpowiednikowi.

Nie pozwalał sobie jednak na zbyt wiele. Każdy nowy dzień oznaczał nową walkę o przetrwanie w tym mieście. Wolał więc nie marnować czasu na rozmyślania.

Kiedy już otwierał oczy, a one przyzwyczajały się do bijącego światła, był w stanie dostrzec szczegóły tego co oddzielało miasto, od centralnej części Księstwa.

Był to, tak zwany, Zniszczony Las.

Skąd wzięła się nazwa? Powód był prosty — wygląd.

Tkin czytał kiedyś na ten temat, lecz aktualnie nie mógł sobie przypomnieć co takiego spowodowało śmierć tych wszystkich połaci lasu.

Cokolwiek było tego powodem, natura nie mogła się pozbierać po tak poważnym ciosie.

Wszelkie liście, dotąd wyróżniające się swą soczystą zielenią, opadły z drzew i to już dobre kilkanaście lat temu.

Zupełnie tak jak w przypadku plagi, drzewa zrzuciły je z siebie jakby straciły chęć do życia. Ponadto, ich grube pnie o ciemnobrązowej barwie, wyschły pozostawiają po sobie, poszarzałe jak popiół, szorstkie truchła z kruszejącą korą.

Przy zwyczajnych okolicznościach, nikt by się tym tak nie przejmował, a ludzie spod miasta wręcz rzuciliby się do wyrębu, zakrojonego na szeroką skalę.

Na ich nieszczęście, bór ten nie należał do takich najzwyklejszych. Fakt że drzewa osiągały w nim trzydzieści metrów wysokości, a ich pni nie sposób przeciąć nawet żelaznymi narzędziami, mocno utrudniał sprawę.

Jednak nie to było największym problemem

Gorsze były wszelkie stworzenia zamieszkujące tamten teren. Takie jak hordy gletów, stworów o zgniło zielonej, oliwkowej lub jasnobrązowej skórze, przypominającej tą na ropuchach. Pomarszczoną i pokrytą brodawkami, nieprzyjemną i śliską w dotyku.

Dzięki swemu niskiemu wzrostowi, (dorosłemu człowiekowi sięgały mniej więcej do pasa) mogły bez najmniejszych problemów przemieszczać się nawet w najgęstszych, leśnych zaroślach, a do tego, robiły to całkowicie bezszelestnie.

Chociaż zwykle traktowano je jako zwykłe szkodniki, to potrafiły bardzo zaciekle bronić swego terytorium, a w większych grupach, stanowiły zagrożenie nawet dla całego konwoju uchodźców.

O ile z tymi zielonkawymi konusami wiązało się pewne ryzyko, które jednak dało się zmniejszyć inwestując w lepszą ochronę lub widły, tak nie można było ignorować zagrożenia jakie stanowił jeden z najgroźniejszych drapieżców.

Bevrengar. Bestia mocno przypominająca niedźwiedzia, jednak o długiej, skołtunionej sierści, czarnej jak węgiel i z kolcami na grzbiecie. Przypominały nieco te, które noszą zwykłe jeże, jednak w przypadku tego stworzenia miały pół metra długości, szerokość kciuka i zdolne były przebić człowieka na wylot.

Służyły one tylko ochronie samego drapieżcy. Bestia wolała zabijać przy pomocy ostrych pazurów oraz zębów. Rozszarpywać gardła swoich ofiar, a następnie pożerać je niemal w całości.

Przez to wszystko, większość zmierzających od miasta karawan, musiała nadrabiać drogi i okrążać Zniszczony Las, chociaż niegdyś przechodził przez niego jeden z największych szlaków handlowych, łączący Młyn z morzem.

— Morze. — Westchnął. — Chciałbym je zobaczyć.

Kiedy przestał już napawać się panoramą, stwierdził że czas najwyższy wziąć się za siebie. Wczorajszego dnia sen dopadł go tak szybko, że zupełnie zapomniał o ukradzionych nożyczkach oraz o tym, że całą noc na nich przeleżał. Nie było to z jego strony najmądrzejszym posunięciem, lecz z łóżka wstał bez żadnych dodatkowych otworów na ciele, więc tym razem mógł sobie wybaczyć głupotę.

Sięgnął do najbliższej szafki nocnej.

Tak, pomimo tego, że mieszkał w ruderze i nie posiadał stałej pracy ani tym bardziej pieniędzy, miał w pokoju skromne meble.

Skąd? Z szabru po niespokoju. Tak jak niemal wszystko.

Wysunął górną szufladę, pogrzebał w niej chwilę, roztrącając ręką wszystkie graty jakie schował na jej dnie. Wreszcie, kiedy zaczynał już tracić nadzieję na to że znajdzie to czego szuka, jego palce trafiły na znajomy kształt. Mocno go chwyciły i już po chwili wyciągnęły z szuflady tarczę lustra wielkości jego twarzy.

Przejrzał się w nim. Zobaczył swoje zapadnięte policzki, lekko podkrążone, niebieskie oczy oraz, jak to powiedział kiedyś Vetres, kobiecą twarz.

Chłopak, nigdy nie mógł dopatrzeć się w sobie dziewczęcych rysów, więc uznał że albo kolega się z nim droczył, albo po prostu on źle to ocenia. W końcu samego siebie widział tylko w małym, brudnym odbiciu na kawałku posrebrzonego szkła.

Tak czy inaczej, to był on. A żeby otrzymać dokładniejszy obraz, należało dodać do tego jeszcze zbyt długie, przetłuszczone, ciemne blond włosy oraz chudą sylwetkę i raczej słabą budowę ciała.

— Przynajmniej jedną rzecz mogę poprawić. — Powiedział, pociągając kosmyk włosów.

Aż się skrzywił kiedy spojrzał na stary nóż, rzucony w ciemny, zakurzony kąt pokoju. Swoje włosy próbował doprowadzić do porządku już wiele razy, nigdy jednak nie miał do tego odpowiednich narzędzi.

Jak dotąd, rolę nożyczek musiały spełniać najróżniejsze, ostre przedmioty, którym wiele brakowało do ostrości brzytwy.

Pamiętał jak wyglądał gdy robił to po raz pierwszy.

Nie miał wtedy nawet lustra, dopiero potem zabrał je z zaplecza jakiegoś sklepu, albo z czyjegoś domu? Już nie pamiętał. W każdym razie, fryzura którą sobie wtedy zafundował… cóż, krótko mówiąc nie spełniła jego oczekiwań. Kiedy natomiast zobaczył ją Vetres, momentalnie i bez dyskusji zabrał go do najbliższego cyrulika.

Tkin nie mógł jednak polegać wyłącznie na swoim znajomym. Musiał radzić sobie sam. Dlatego też postanowił zdobyć nożyczki na własną rękę.

Teraz pozostała już tylko najtrudniejsza część zadania. Ostrzyc się tak, ażeby nie wyglądać jak pogryziony pies.

Centymetr po centymetrze pozbywał się swoich brudnych włosów. Starał się to robić w miarę równo, tak aby rezultat był zadowalający i mocno odbiegał od pierwszej próby ułożenia fryzury.

Po kilku spędzonych przed lustrem minutach, uznał że lepiej już być nie może. Przyjrzał się jeszcze swojemu dziełu i musiał przyznać, że spodziewał się czegoś znacznie gorszego.

Skrócone włosy wcale nie prezentowały się tak źle, a co najważniejsze, nie wchodziły mu w oczy. Uznał że nic więcej nie jest w stanie zrobić. Zamiótł powstałe śmieci na kupkę, a następnie, bez zbędnych ceregieli, wyrzucił je przez wyrwę w ścianie.

Uznawszy, że nie ma już nic do roboty w swoim pokoju, wyskoczył przez tą samą dziurę, lądując na najbliższym dachu.

Dopiero później uzmysłowił sobie, że nadal trzyma w ręku nożyczki. Nie chciał jednak wracać do mieszkania, tylko po to aby je tam zostawić.

Schował więc narzędzie do tylnej kieszeni, mając nadzieję, że dwa żelazne ostrza nie wyrządzą mu po drodze żadnej krzywdy.

To zrobiwszy, ruszył dalej po dachach, ku granicy miasta.

Śmiało ruszył w jej stronę, pokonując kolejne dachy i przeskakując odstępy między budynkami. Na jego szczęście, tutejsza zabudowa była zwarta do tego stopnia, że żadna szczelina między budynkami nie przekraczała półtora metra szerokości.

Przeskakiwanie przez nie, nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Lata praktyki pozwalały mu pokonać tą trasę niemal z zamkniętymi oczami.

Dotarł w końcu do celu, co prawda po drodze musiał pokonać jeszcze szerszą ulicę miasta, jednak o tej porze nie stanowiło to większego wyzwania.

Znalazł się przy murach, przyozdobionych blankami oraz strażnicami, gdzie zwykle nie działo się nic ciekawego.

Paru starszych strażników miejskich, w swoich skórzanych mundurach i z krótkimi mieczami za pasem, siedziało na drewnianych stołkach, popalając tesp oraz grając w karty. Czasem jeden z nich wybierał się na krótki spacer po murach, ale raczej miał na celu rozprostowanie nóg niż dbanie o bezpieczeństwo mieszkańców. Żaden z nich nawet nie patrzył w stronę chłopaka, co wcale mu nie przeszkadzało. Dzięki temu ciągle czuł się niewidzialny, zupełnie jak w mieście, gdzie żaden przechodzień nie zwracał na niego uwagi.

Właściwie to nie dziwił się zachowaniu strażników. Tak duże miasto, ulokowane w zewnętrznej części Księstwa i otoczone innymi wioskami, nie mogło borykać się z wieloma najazdami sąsiadów, więc nie było potrzeby utrzymywać tutaj wielkiego garnizonu.

Cóż, może jednak jeden powód by się znalazł. Mianowicie, ludzie tacy jak on lub też gorsi.

Złodzieje. Osoby, które kradły bez opamiętania wszystko co tylko mogły. Nieważne czy tego potrzebowały czy nie.

Mogły napaść w zaułku bezbronnego człowieka i rozłupać mu czaszkę, tylko po to, by przekonać się, że ich ofiara ma puste kieszenie. Co prawda nie słyszało się o tym zbyt często. Miało to jednak miejsce, a ostatnimi czasy, stawało się coraz bardziej powszechne.

Gorsze i bardziej uciążliwe były chyba tylko wizyty innych, sprytniejszych rabusiów. Podobno potrafili oni okraść dosłownie każdą osobę w dosłownie każdym miejscu i o każdej porze. Nawet tych z którymi rozmawiali twarzą w twarz, a potem rozpłynąć się w powietrzu, zupełnie tak jakby nigdy ich tam nie było.

Kupcy i rzemieślnicy opowiadali, że ich sakiewki po prostu znikały z pasów, jakby zostały odpięte magiczną siłą, albo że biżuteria najzwyczajniej w świecie od nich uciekała.

Oczywiście złodzieje istnieli, nawet i ci bardzo utalentowani i owszem, potrafili zdziałać ze złotem cuda o jakich nikomu by się nigdy nie śniło, jednak te pomówienia o mieszkach z pieniędzmi, które wyparowywały w niewyjaśnionych okolicznościach, były przesadą.

Jego zdaniem, ofiary zwyczajnie gubiły swoją własność, najpewniej za sprawą alkoholu.

Dlatego też nie dawał wiary temu, że ktokolwiek mógłby w niezauważalny sposób dokonać kradzieży kieszonkowej podczas rozmowy ze swoją ofiarą, zakraść się do kogoś w tłumie, pozostając niezauważonym i opróżnić jego kieszenie albo, jak wielu uważało, przeniknąć przez ścianę w celu zabrania wszystkich oszczędności z domu.

— Zbyt często się zamyślasz. — Skarcił się. — Może czas zacząć spędzać czas z ludźmi? — Westchnął. — A teraz gadasz sam ze sobą.

Nie czekając na nic więcej, ruszył przed siebie. Przeskoczył kilka dachów, zbliżając się do szarego, porośniętego bluszczem muru w pobliżu bramy. Miał szczęście że strażnicy uwielbiają tesp, w przeciwnym razie ktoś wyciąłby łodygi tej rośliny i nie pozostawił mu łatwej drogi powrotnej.

Pnącza tespu były grube i wytrzymałe, dzięki czemu mogły bez najmniejszych problemów, utrzymać na sobie cały jego ciężar (nawiasem mówiąc nie należał on do największych) i umożliwić mu wspinaczkę.

Wartownicy nawet nie popatrzyli w jego stronę, kiedy wchodził na szczyt umocnień.

Przeskoczył blanki, a następnie opuścił się po bluszczu w dół, na przeciwną stronę muru.

Znalazł się na ziemi.

Widział stąd jak jeden ze strażników podchodzi do zielonej narośli, pokrywającej ścianę i odcina kolejną jego gałązkę. Nawet nie kwapił się do spojrzenia w dół, na małego intruza, którego tak naprawdę nie powinno tu być.

On też nie zaszczycił go jakąkolwiek dawką uwagi. Zwyczajnie odwrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę lasu.

Miał przed sobą dość długą drogę, wiodącą przez złote pola pszenicy, owsa i innych zbóż.

Wcale na to jednak nie narzekał.

Lubił swoje wyprawy poza miasto. Co prawda rzadko kiedy się na nie wybierał, lecz właśnie dzięki nim mógł odpocząć od wszechobecnego smrodu ludzi oraz hałasu, których to szczerze nienawidził. Tam, pod osłoną zielonych koron drzew, panował spokój, a jedynymi dźwiękami jakie docierały do jego uszu, było ćwierkanie ptaków i lekki szum drzew, co stanowiło miłą odmianę.

Zmierzał do nich polną drogą i wcale się nie spieszył.

Nie miał dokąd.

Wiedział, że przecież nikt na niego nie czeka, a w schronieniu miał przygotowane skromne zapasy, więc dziś raczej nie wybierał się na żadną eskapadę do sklepów. Mógł więc powiedzieć, że dziś ma dzień wolny.

Przechadzał się w cieniu wierzb i rozglądał dookoła. Starał się zobaczyć jak najwięcej terenu niepokrytego kamienną zabudową i żwirem, co stanowiło miłą odmianę.

Wszędzie naokoło rozciągały się złote pola zbóż, a gdzieniegdzie pojawiały się również i małe wysepki pełne zielonych pędów tespu jak i karłowatych drzewek mlecznego bzu. Czasami, gdzieś na horyzoncie, widać było linie drzew posadzonych przy drodze aby zapewnić cień rolnikom i ich koniom.

Każda z tych dróżek, prowadziła do kilku młynów wodnych, których koła powoli się obracały, wydając przy tym charakterystyczny terkot.

Kiedy tak szedł, usłyszał w oddali jakieś głosy. Przystanął na chwilę i spojrzał w ich kierunku.

Kilkadziesiąt metrów od niego, na polu od strony miasta, zauważył grupę ludzi. Nie spodziewał się tego, ponieważ zboże zostało już zasiane a do jego koszenia sporo brakowało.

Wtedy uświadomił sobie jednak, że jedną z postaci na polu jest nie kto inny, jak jeden z klasztornych magów.

Tuż obok niego stało dwóch, nieco niższych, osobników w podobnych szatach z mniejszą ilością zdobień i wzorów.

Tkin zawsze lubił to oglądać.

Mag zapewne pokazywał swoim uczniom praktyczne zastosowanie magii, do której okiełznania tak mocno się przygotowywali. Starszy zakonnik sięgnął do swojego pasa, skąd wyjął flet. Nie był to byle jaki instrument, lecz wystrugany z białego drewna i ozdobiony grawerunkami zwierząt oraz morskich fal, czyli krótko mówiąc, wart pewnie niezłą sumkę.

Człowiek przytknął go do ust i starannie poruszając palcami, zaczął grać na instrumencie.

Odsunął się wtedy nieco na bok, jednocześnie odsłaniając Tkinowi niską studnię, pod którą to płynęła podziemna rzeka.

Spokojna melodia zaczęła zwiększać swoje tempo, a sama magia, działać.

Kiedy mag grał już zdecydowanie pewniej, ziemia wokół studni zaczęła robić się wilgotna i ciemnieć, ukazując pajęczynki przebarwień, szybko zmieniające się w małe kałuże, aby po kilku chwilach woda mogła wytrysnąć z kamiennej studni i zastygnąć w wybranej przez kapłana pozie.

Wtedy też, zaczął on powoli obniżać tony i słabiej dmuchać w instrument. Wodna kolumna posłusznie zniżała swój poziom, chowając się do studni jak wąż do swojej nory.

Można było powiedzieć, że dosłownie tańczyła tak jak jej zagrano.

Kiedy już ciecz wróciła tam skąd przybyła, mnich oderwał flet od ust i włożył go na swoje miejsce.

Rolnicy, którzy towarzyszyli jemu i jego dwóm uczniom, wyglądali na ucieszonych. Zapewne mieli problem z wodą na tej części pola.

Tak właśnie magowie pomagali tutejszym mieszkańcom. Przy pomocy magii naprawiali różne rzeczy, a nawet ludzi. Dzięki swoim umiejętnościom, cieszyli się renomą wśród mieszkańców miasta oraz rolników uprawiających te ziemie, a przy okazji zarabiali na tym trochę grosza.

Kiedy całe to widowisko się skończyło, chłopak nie miał już po co tutaj stać. Poszedł więc dalej, ku ścianie drzew, która wcale nie była już tak daleko.

Zanim się obejrzał, był już na miejscu. Szedł pomiędzy grubymi pniami dębów oraz pachnącymi żywicą, wysokimi świerkami. Przebył dobrych kilkanaście metrów zanim przystanął. Rozejrzał się dookoła, upewniając, że w najbliższej okolicy nikogo nie ma.

Robił to jednak tylko pobieżnie.

Jakoś nie mógł sobie wyobrazić, że ktokolwiek chciałby iść taki kawał drogi za obcym chłopakiem. Owszem, skakał po drodze przez dachy, co mogło przyciągnąć czyjąś uwagę, lecz wątpił aby którykolwiek z mieszkańców Młyna chciał go gonić aż stamtąd.

Nie istniało jednak coś takiego jak przesadna ostrożność, a on bardzo cenił sobie prywatność, wolał więc mieć pewność, że jest tu sam. Zwłaszcza, że zagajnik ten wcale nie należał do najbezpieczniejszych.

Wokół miasta często krążyły grupy banitów. Najczęściej rabowali oni, podróżujące drogą, wozy, nierzadko mordując ich właścicieli czy też porywając ich do swoich obozów.

On jednak starał się trzymać z dala od szlaków na których mógłby spotkać jakichkolwiek ludzi, zarówno tych agresywnych jak i obojętnych na jego los. Wolał zapuszczać się w nieznane, dzikie ostępy gdzie jeszcze nikogo nie było. Lubił odwiedzać nowe tereny nawet jeśli nie miał się z kim podzielić swoimi odkryciami.

Tam jednak czyhało inne niebezpieczeństwo. Nie chodziło tu o wilki czy też niedźwiedzie. Co prawda spotykało się je w tym borze, lecz nie tak blisko osad ludzkich. Prawdziwym zagrożeniem były glety.

Może nie występowały one tutaj tak licznie jak w Zniszczonym Lesie, jednak dla samotnego wędrowca mogły stanowić zagrożenie. Zwłaszcza, że potrafiły bezszelestnie przemierzać las.

Jeżeli ktokolwiek chciałby usłyszeć poruszającego się gleta, musiałby mocno wytężać słuch, oraz wiedzieć na co konkretnie zwracać wagę. Wszelkie próby wychwycenia szelestu liści lub też trzasku łamanych gałązek, spełzłyby na niczym.

Należało wyczulić uszy na ich lekkie, charakterystyczne powarkiwanie, przypominające coś pomiędzy bulgotaniem wrzącego szlamu a rechotem żaby.

Jeżeli natomiast ta metoda zawodziła, należało użyć wzroku.

Charakterystyczne, żółte ślepia z pionową, czarną źrenicą, dało się zobaczyć z dużych odległości, zwłaszcza tutaj, w lesie pełnym zielonych liści oraz brązowych pni drzew.

Żałował że nie ma przy sobie czegoś co pozwoliłoby mu się bronić. Na przykład smugi gwardzistów, albo chociaż najtańszego garłacza z arsenału rusznikarza Romualda.

Wszystkie te towary były niestety poza jego zasięgiem, ponieważ kosztowały fortunę. Może i dałby radę okraść jakiegoś gwardzistę lub też rzemieślnika, lecz stworzyłby sobie wtedy dwa problemy.

Pierwszy, odnośnie tego, że kradzież broni palnej, ktoś na pewno by zgłosił i tym samym rozpoczął poszukiwania. Nie minęłoby wiele czasu zanim strażnicy domyśliliby się, że huk wystrzałów dochodzący z lasu może mieć z tym jakiś związek. Zapewne zastawili by na niego jakąś pułapkę czy coś w tym rodzaju.

Drugim problemem była amunicja. Nie dość, że droga, to jeszcze trudno dostępna. Ponadto wątpił aby ktokolwiek sprzedałby choć jedną kulę chłopakowi z ulicy, nawet jeśli dałby radę uzbierać odpowiednią sumę, a jeśli tak, to raczej rzuciłoby to na niego cień podejrzeń w sprawie kradzieży pistoletu.

Zarówno w jednym jak i w drugim przypadku, jego „niewidzialność” zostałaby zniszczona. Przestałby być tym, nikogo nieobchodzącym, duchem. Zaczęto by go postrzegać jako przestępcę i to groźnego, a tego nie chciał.

Wolał wieść spokojne życie.

Miał dach nad głową, w miarę regularne posiłki, a na nudę również nie narzekał. Potrafił znaleźć sobie zajęcie i zagospodarować czas, chociażby tak jak teraz.

Nie trzeba mu było wielu rzeczy, zwykle wystarczało mu to co miał, a jeżeli sytuacja zaczynała się robić ciężka, przeważnie mógł liczyć na Vetresa lub Sebastiana.

Jakoś nie znajdował powodów do zmartwień, no może poza swoją amnezją, wyobcowaniem i brakiem jakiejkolwiek rodziny.

W pierwszych tygodniach stawało się to bardzo uciążliwe, jednak z biegiem czasu przyzwyczaił się do tego i niemal nie odczuwał już potrzeby przebywania z innymi.

Mało tego, często wydawało mu się, że nawet nie umie tego robić.

Nawiązać relacje z innymi ludźmi? Rozmawiać z nimi? Nie chciał. Kontakt który utrzymywał z dwoma zakonnikami klasztoru całkowicie mu wystarczał. Nie widział powodu aby mieszać się w jakiekolwiek związki z innymi.

Ocknął się z zamyślenia.

Usłyszał przed sobą charakterystyczne trzaskanie gałęzi i szelest ściółki leśnej. Momentalnie się zatrzymał i przywarł do najbliższego drzewa, wstrzymując jednocześnie oddech.

Spodziewał się zobaczyć zielonkawą, niską sylwetkę, przemykającą pośród drzew i błyskającą swoimi żółtymi ślepiami na wszystkie strony.

Skamieniał, kiedy zza jednego z przeciwległych drzew wyszedł człowiek.

Tak, człowiek!

Oddalony o kilka kilometrów od miasta, cały zakuty w skórzaną zbroję i z siekierą zaczepioną o pas na jego prawym biodrze.

Tkin nie miał najmniejszych wątpliwości. To bandyta. Co gorsza, nie był tu sam. Za nim maszerowało jeszcze dwóch jego kolegów. Podobni w swej posturze, niemalże dwumetrowi, umięśnieni i bardzo hałaśliwi. Najwyraźniej również mało spostrzegawczy, ponieważ nie zauważyli chłopaka, oddalonego od nich o kilkanaście metrów.

Choć było to ciężkie do zrobienia, nie wypuszczał powietrza z płuc. Nawet nie drgnął. Zignorował głos w swojej głowie mówiący mu żeby uciekał. Przełknął jedynie ślinę, mocniej oparł się o pień dębu i zachowywał najciszej jak tylko potrafił.

Darmowy fragment
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: