Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odroczone nadzieje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Odroczone nadzieje - ebook

Aldona ma poczucie przegranej. Odrzucona przed laty przez rodzinę, zawiedziona przez mężczyznę, którego pokochała, postanawia skupić się na pracy. Kariera pozwala jej zagłuszyć samotność i osiągnąć niezależność materialną. Kiedy dawny związek ponownie ożywa, Aldona z optymizmem patrzy w przyszłość. Względną stabilizację zakłócają problemy zdrowotne rodziców. Targana emocjami kobieta stawia na szali swoje życie zawodowe, potrzeby i uczucia, by sprostać karkołomnemu zadaniu, jakim jest opieka nad chorą na alzheimera matką. W zderzeniu z tą straszną chorobą musi przewartościować dotychczasowy sposób myślenia, co uruchamia lawinę skrajnych emocji i uświadamia jej pustkę, w jakiej się znalazła. Kobieta zaczyna prowadzić blog, który staje się dla niej rodzajem psychoterapii i rozrachunkiem z przeszłością. Na szczęście dla niej za drzwiami już czeka przyszłość...

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-557-1
Rozmiar pliku: 643 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Pustka

www.od­ro­czo­ne.na­dzie­je.blog.pl

Ni­g­dy nie przy­pusz­cza­łam, że w wie­ku 48 lat za­cznę pro­wa­dzić pa­mięt­nik, a już na pew­no nie są­dzi­łam, że będę to ro­bić w sie­ci. Ni­g­dy nie lu­bi­łam obar­czać ko­goś swo­imi pro­ble­ma­mi. Uwa­ża­łam, że po­tra­fię so­bie po­ra­dzić z wszyst­ki­mi prze­ciw­no­ścia­mi. Wo­la­łam słu­chać tego, co inni chcą mi po­wie­dzieć, przyj­mu­jąc ich pro­ble­my jako ba­gaż, któ­ry cza­sa­mi bar­dzo mi cią­żył. Nie skar­ży­łam się na to. Ży­łam ich tro­ska­mi, nie do­strze­ga­jąc wła­snych. Dzi­siaj sama po­trze­bu­ję roz­mo­wy, choć zu­peł­nie nie wiem, od cze­go mam za­cząć…

Od mie­sią­ca je­stem sama! Nie mam dla kogo go­to­wać… Nie mam się kim opie­ko­wać… Nie mam komu czy­tać… Zo­stał mi tyl­ko al­bum z czar­no-bia­ły­mi fo­to­gra­fia­mi, na któ­rych le­d­wie się roz­po­zna­ję, gru­by pled w czer­wo­no-be­żo­wą kra­tę, któ­ry te­raz leży na ka­na­pie, sta­ran­nie zło­żo­ny, choć chwi­lo­wo bez­u­ży­tecz­ny, i ma­leń­kie lu­ster­ko spra­wia­ją­ce mnó­stwo ra­do­ści na­wet wów­czas, gdy prze­glą­da­ją­ca się w nim oso­ba nie po­zna­wa­ła wła­sne­go od­bi­cia. Przed­mio­ty… to one są w sta­nie prze­trwać dłu­żej od swo­je­go wła­ści­cie­la.

Śmierć nie dba o tych, któ­rzy po­zo­sta­ją na zie­mi. Bez­wstyd­nie kar­mi się ich cier­pie­niem. Okrut­nie drwi z roz­pa­czy. Szy­dzi z bólu roz­dzie­ra­ją­ce­go ludz­kie ser­ce. Na­igra­wa się z tych, któ­rzy wciąż wie­rzą, że mają szan­sę z nią wy­grać. Od­cho­dząc, bez­kar­nie dep­cze ich na­dzie­je.

Je­stem sa­mot­na, choć co­dzien­nie wo­kół sie­bie spo­ty­kam lu­dzi. Czu­ję pust­kę, choć do­pie­ro nie­daw­no uda­ło mi się Cie­bie, mamo, po­znać. Czu­ję nie­do­syt, gdyż mam świa­do­mość, że mo­głam zro­bić wię­cej i le­piej. Je­stem roz­go­ry­czo­na, bo nie po­tra­fi­łam Cię oca­lić! Wierz mi, chcia­łam, ale wszy­scy wo­kół roz­kła­da­li ręce, twier­dząc, że je­dy­nym wyj­ściem jest uśmie­rze­nie bólu, któ­ry z dnia na dzień sta­wał się co­raz więk­szy. Bólu, któ­ry od­czu­wa­łam wraz z Tobą. Bólu, któ­ry po­zo­stał, choć Ty już go nie od­czu­wasz…

Wszy­scy po­wta­rza­ją mi, że po­trze­bu­ję cza­su, aby po­go­dzić się z rze­czy­wi­sto­ścią. Ale czym jest czas? To po­ję­cie zu­peł­nie abs­trak­cyj­ne, któ­re dla każ­de­go może mieć inne zna­cze­nie. Nie wiem, ile go po­trze­bu­ję, aby zro­zu­mieć to, co się wy­da­rzy­ło… Nie mogę jed­nak za­po­mnieć słów, któ­re nie­daw­no prze­czy­ta­łam: Kie­dy ma się nie­skoń­czo­ną ilość cza­su, nic nie jest wy­jąt­ko­we*.

18 paź­dzier­ni­ka 2014 r.

Od po­nad dwóch ty­go­dni Al­do­na ro­bi­ła wszyst­ko, aby ulżyć mat­ce w cier­pie­niu. Le­ka­rze nie po­zo­sta­wi­li jej żad­nych złu­dzeń: za­pa­le­nie płuc w za­awan­so­wa­nym sta­dium jej cho­ro­by może do­pro­wa­dzić do naj­gor­sze­go. Jed­nak ona nie po­tra­fi­ła na­wet o tym my­śleć. Nie chcąc tra­cić cza­su na do­jaz­dy do domu mat­ki, pod­ję­ła de­cy­zję o chwi­lo­wej prze­pro­wadz­ce. Wpraw­dzie jej miesz­ka­nie było od­da­lo­ne o za­le­d­wie czte­ry ki­lo­me­try, ale w obec­nej sy­tu­acji nie mo­gła po­zo­sta­wić mat­ki sa­mej na­wet na chwi­lę. Do­tych­czas wy­mie­nia­ły się z opie­kun­ką. Cza­sem przy­jeż­dża­ła też jej młod­sza sio­stra i przez kil­ka go­dzin zo­sta­wa­ła z cho­rą, ale sama mia­ła tro­je dzie­ci, więc nie było mowy o dłuż­szych dy­żu­rach.

Al­do­na spa­ko­wa­ła nie­wiel­ką wa­liz­kę i prze­nio­sła się do domu ro­dzin­ne­go, w któ­rym wy­cho­wy­wa­ła się wraz z dwoj­giem ro­dzeń­stwa. Młod­szy od niej o dwa lata brat – Da­rek – od szes­na­stu lat miesz­kał w Lon­dy­nie, gdzie za­ło­żył ro­dzi­nę i z po­wo­dze­niem pro­wa­dził fir­mę pro­du­ku­ją­cą ma­szy­ny rol­ni­cze. Lid­ka zaś była od niej o dzie­sięć lat młod­sza. Za­le­d­wie kil­ka lat temu wy­szła za mąż. Naj­pierw uro­dzi­ła cór­kę – Es­te­rę, a po czte­rech la­tach przy­szli na świat dwaj chłop­cy: Łu­kasz i Do­mi­nik, któ­rzy od po­cząt­ku ster­ro­ry­zo­wa­li cały dom i od trzech lat bez więk­szych trud­no­ści dyk­to­wa­li Lid­ce swo­je wa­run­ki.

Je­dy­nie Al­do­na była w sta­nie zre­zy­gno­wać z wła­sne­go ży­cia, aby od czte­rech lat opie­ko­wać się mat­ką. Na po­cząt­ku pró­bo­wa­ła go­dzić to z pra­cą, ale po pew­nym cza­sie mu­sia­ła odejść z fir­my. Mat­ka z każ­dym dniem co­raz go­rzej funk­cjo­no­wa­ła. Na po­cząt­ku mia­ła tyl­ko chwi­lo­we za­ni­ki świa­do­mo­ści, a ćwi­cze­nia kon­cen­tra­cji i pa­mię­ci po­zwa­la­ły jej przez pe­wien czas w mia­rę nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Jed­nak z cza­sem kło­po­ty z pa­mię­cią po­ja­wia­ły się co­raz czę­ściej i trwa­ły co­raz dłu­żej, przez co sta­wa­ła się nie­spo­koj­na, a cza­sem wręcz agre­syw­na. Nie była w sta­nie roz­po­znać są­sia­dek, więc spa­ce­ry sta­wa­ły się nie do znie­sie­nia. W koń­cu, kie­dy mię­śnie za­czę­ły wiot­czeć i od­ma­wiać po­słu­szeń­stwa, wy­cho­dze­nie na ze­wnątrz sta­ło się nie­do­ści­gnio­nym ma­rze­niem, któ­re mu­sia­ła za­stą­pić je­dy­nie na­miast­ką, jaką było co­dzien­ne wie­trze­nie sy­pial­ni. Wów­czas, bez wzglę­du na porę roku, Al­do­na szczel­nie okry­wa­ła mat­kę pie­rzy­ną i gru­bym czer­wo­nym ple­dem, któ­ry za­wsze le­żał na łóż­ku, i otwie­ra­ła okno, przez któ­re za­glą­da­ło po­po­łu­dnio­we słoń­ce.

Kie­dy mat­ka prze­zię­bi­ła się, Al­do­na była na sie­bie wście­kła i nie chcia­ła słu­chać le­ka­rza, któ­ry przy­je­chał, aby zba­dać pa­cjent­kę.

– Pani Al­do­no, nie mo­gła pani prze­wi­dzieć, że mama się roz­cho­ru­je – ode­zwał się le­karz, po­chy­la­jąc się nad pli­kiem re­cept, któ­re wy­pi­sy­wał.

– Wczo­raj było chłod­no i mo­głam nie otwie­rać okna – wy­rzu­ca­ła so­bie, sia­da­jąc przy sto­le. – Ostat­nio tro­chę po­ka­sły­wa­ła, ale my­śla­łam, że to dla­te­go, bo tak dużo krzy­czy. Zno­wu mia­ła gor­sze dni i trud­no było mi ją uspo­ko­ić.

– Har­to­wa­nie jest bar­dzo waż­ne dla pa­cjen­tów prze­wle­kle cho­rych – stwier­dził dok­tor Mir­ko­wicz, spo­glą­da­jąc na nią. – Zresz­tą po­stą­pi­ła pani jak co dzień.

– Tyle że nie przy­pusz­cza­łam, że skoń­czy się to aż tak źle – od­po­wie­dzia­ła ze smut­kiem i spu­ści­ła wzrok.

– Pro­szę być do­brej my­śli. Są­dzę, że an­ty­bio­tyk za­dzia­ła, a po­ju­trze przy­ja­dę na kon­tro­lę i wte­dy zo­ba­czy­my, co jesz­cze mo­że­my zro­bić – stwier­dził, po czym pod­niósł się i wy­cią­gnął do niej dłoń na po­że­gna­nie.

– Dzię­ku­ję, pa­nie dok­to­rze.

– Do wi­dze­nia.

Kie­dy za­mknę­ła drzwi za wy­cho­dzą­cym le­ka­rzem, opar­ła się ple­ca­mi o zim­ną ścia­nę, a jej gło­wa sa­mo­ist­nie opa­dła w dół. Na­dal nie mo­gła uwie­rzyć, że mat­ka jest aż tak cho­ra. Nie mo­gła jej zo­sta­wić sa­mej, więc za­dzwo­ni­ła do Lid­ki, pro­sząc, aby jak naj­szyb­ciej przy­je­cha­ła. Cze­ka­jąc na sio­strę, przy­sia­dła na krze­śle i słu­cha­ła nie­rów­ne­go od­de­chu star­szej ko­bie­ty. Po­marsz­czo­na twarz była bla­do­sza­ra, po­ora­na licz­ny­mi bruz­da­mi. Oczy mia­ła za­mknię­te. Dłu­gie, rzad­kie wło­sy upar­cie wy­su­wa­ły się z war­ko­cza i bez­ład­nie opa­da­ły na po­dusz­kę, two­rząc swo­istą mo­zai­kę. Dło­nie le­ża­ły wzdłuż wy­chu­dzo­ne­go tu­ło­wia. Tyl­ko lek­ko uno­szą­ca się koł­dra wska­zy­wa­ła na to, że le­żą­ca pod nią ko­bie­ta wciąż wal­czy o każ­dy od­dech.

– Już je­stem! – od pro­gu krzy­cza­ła Lid­ka. – Tro­chę mi się ze­szło, bo chłop­cy upar­li się, że chcą wło­żyć płe­twy za­miast bu­tów.

– Do­brze, że je­steś – od­po­wie­dzia­ła Al­do­na, spo­glą­da­jąc na swo­ich sio­strzeń­ców, któ­rzy w rę­kach moc­no ści­ska­li ma­ski do nur­ko­wa­nia i co chwi­lę się nimi na­wza­jem ude­rza­li. – Może zo­sta­niesz z mamą, a ja wy­ku­pię le­kar­stwa?

– Wiesz co, le­piej ja to zro­bię. Mu­szę jesz­cze ku­pić maść na ska­le­cze­nia, bo…

– Do­brze. Idź już – prze­rwa­ła sio­strze, nie mo­gąc się do­cze­kać, kie­dy wresz­cie bę­dzie mo­gła za­apli­ko­wać cho­rej le­kar­stwa. – Tu są re­cep­ty i kar­ta do ban­ko­ma­tu – do­da­ła, wska­zu­jąc na stół.

– Da­rek zdą­żył prze­lać pie­nią­dze? – za­nie­po­ko­iła się.

– Na szczę­ście tak. – Po­ki­wa­ła gło­wą i zno­wu spoj­rza­ła w stro­nę chłop­ców, któ­rzy wła­śnie za­czę­li się kłó­cić o to, czy­ja ma­ska ma ład­niej­szy ko­lor.

Lid­ka zda­wa­ła się nie sły­szeć ich gło­śnych po­krzy­ki­wań i po­śpiesz­nie wkła­da­ła do tor­by re­cep­ty. My­śla­mi była już zu­peł­nie gdzie in­dziej.

– Chłop­cy, słu­chaj­cie cio­ci Al­do­ny i nie de­ner­wuj­cie bab­ci – zwró­ci­ła się wresz­cie do sy­nów, otwie­ra­jąc drzwi wyj­ścio­we. – Nie­dłu­go wra­cam – oświad­czy­ła, pró­bu­jąc się wy­śli­zgnąć na ze­wnątrz.

– Mamo, ku­pis nam li­za­ka? – spy­tał Łu­kasz, se­ple­niąc.

– Li­za­ka, mamo! – pod­chwy­cił Do­mi­nik, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć bra­ta. – Li­za­ka!

– Wa­sza mama idzie do ap­te­ki – sta­ra­ła się spo­koj­nie tłu­ma­czyć Al­do­na. – Bab­cia jest bar­dzo cho­ra i po­trze­bu­je le­karstw.

– Li­za­ka! Li­za­ka! – Zda­wa­li się zu­peł­nie nie słu­chać tego, co przed chwi­lą do nich po­wie­dzia­ła.

– Do­brze, już do­brze. Tyl­ko bądź­cie ci­cho – zgo­dzi­ła się Lid­ka i czym prę­dzej wy­szła z domu, po­zo­sta­wia­jąc swo­je po­cie­chy pod czuj­nym okiem sio­stry, któ­ra w po­dob­nych sy­tu­acjach cie­szy­ła się, że nie ma po­tom­stwa.

– Pa­no­wie, odłóż­cie te ma­ski na stół i po ci­chu usiądź­cie w kuch­ni – po­le­ci­ła dość ostrym to­nem, bacz­nie ich ob­ser­wu­jąc.

– Ale my chce­my do bab­ci! – krzy­czał Łu­kasz, ko­piąc Do­mi­ni­ka, któ­ry na­tych­miast się roz­pła­kał.

– Cio­ciu, Łu­kas mnie ko­pie… – szlo­chał ma­luch, wy­cie­ra­jąc rę­ka­wem ka­pią­ce mu z oczu łzy.

– Nie­praw­da! – darł się Łu­kasz.

– Prze­stań­cie krzy­czeć, małe po­two­ry! – wrza­snę­ła, da­jąc upust swo­im emo­cjom. – Sia­dać na krze­słach i nie od­zy­wać się ani sło­wem, bo przy­nio­sę kred­ki i kar­ton, że­by­ście mo­gli na­ry­so­wać ob­ra­zek, a tego to na pew­no nie chce­cie. Praw­da?

Oby­dwaj jak na ko­men­dę po­ki­wa­li gło­wa­mi i nie spusz­cza­jąc prze­stra­szo­ne­go wzro­ku z ciot­ki, cze­ka­li, co się da­lej wy­da­rzy. Al­do­na po­sta­wi­ła czaj­nik na ga­zie i wy­ję­ła pacz­kę cia­stek, któ­rą otwo­rzy­ła i po­sta­wi­ła przed chłop­ca­mi.

– Czy obie­cu­je­cie, że w ci­szy po­ukła­da­cie puz­zle, któ­re wam ostat­nio ku­pi­łam? – spy­ta­ła, wy­mow­nie pa­trząc na sio­strzeń­ców, a jej mina wska­zy­wa­ła na to, że nie przyj­mie od­mo­wy.

– Tak – zgod­nie za­pew­ni­li, gdyż po­ku­sa zje­dze­nia cia­stek dyk­to­wa­ła jed­no­znacz­ną od­po­wiedź.

– Smacz­ne­go – po­wie­dzia­ła, sta­wia­jąc przed każ­dym ta­le­rzyk i na­le­wa­jąc im sok do kub­ków.

Za­cze­ka­ła, aż woda się za­go­tu­je i za­fun­do­wa­ła so­bie fi­li­żan­kę moc­nej kawy. Nie chcia­ła pa­mię­tać o tym, że była to już trze­cia tego dnia. Za­czer­wie­nio­ne oczy pie­kły za każ­dym ra­zem, gdy je za­my­ka­ła. Po­przed­nia noc była wy­jąt­ko­wo trud­na. Mat­ka co kil­ka­na­ście mi­nut bu­dzi­ła się, pró­bu­jąc zro­bić głęb­szy od­dech. Za każ­dym ra­zem Al­do­na mia­ła wra­że­nie, że mat­ka się dusi, dla­te­go ro­bi­ła jej in­ha­la­cje, okle­py­wa­ła jej ple­cy, co je­dy­nie na krót­ko przy­no­si­ło ulgę, więc po chwi­li wszyst­ko trze­ba było za­czy­nać na nowo.

Po­wo­li prze­szła do sy­pial­ni, by zmie­rzyć tem­pe­ra­tu­rę cho­rej. Do­kład­nie za­mknę­ła za sobą drzwi, aby nie prze­szka­dza­ły im od­gło­sy do­cho­dzą­ce z kuch­ni. Ostroż­nie od­kry­ła koł­drę i wsu­nę­ła ma­mie ter­mo­metr pod pa­chę. Ci­cho usia­dła na fo­te­lu sto­ją­cym tuż obok łóż­ka i otwo­rzy­ła książ­kę le­żą­cą na noc­nym sto­li­ku. Spoj­rza­ła na mat­kę. Wy­glą­da­ło na to, że wciąż śpi. Po­mi­mo tego za­czę­ła czy­tać na głos. Za­wsze bar­dzo to lu­bi­ła. De­lek­to­wa­ła się dźwię­kiem wła­sne­go gło­su. Czy­ta­ła wol­no, do­kład­nie ak­cen­tu­jąc po­szcze­gól­ne wy­ra­zy. Kie­dyś to ona słu­cha­ła, jak oj­ciec im czy­tał. Uwiel­bia­ła te mo­men­ty. Za­wsze pierw­sza le­ża­ła w łóż­ku, po­krzy­ku­jąc na ocią­ga­ją­ce­go się Dar­ka, któ­ry wo­lał bie­gać po po­dwór­ku. Kie­dy uro­dzi­ła się Lid­ka, oj­ciec stwier­dził, że okres dzie­ciń­stwa wła­śnie do­biegł koń­ca i te­raz to oni po­win­ni czy­tać naj­młod­szej sio­strze na do­bra­noc. Da­rek nie chciał o tym sły­szeć, dla­te­go siłą rze­czy to ona prze­ję­ła tę funk­cję. Te­raz po­wró­ci­ła do daw­nych przy­zwy­cza­jeń i znów za­czę­ła gło­śno czy­tać. Nie było dla niej waż­ne, czy mat­ka ją sły­szy i ro­zu­mie. Wie­dzia­ła od le­ka­rzy, że cho­rzy są w sta­nie roz­róż­nić bar­wę i ton gło­su osób im bli­skich i wów­czas czu­ją się bar­dziej bez­piecz­ni, a przez to spo­koj­niej­si.

Od­wró­ci­ła ko­lej­ną kart­kę, za­wie­sza­jąc wzrok na dwóch li­nij­kach tek­stu. Prze­czy­ta­ła go po raz dru­gi i trze­ci. Sło­wa co­raz moc­niej pul­so­wa­ły w jej gło­wie. Po­wo­li za­mknę­ła oczy, ana­li­zu­jąc sens od­czy­ta­nych zdań. Za­sta­na­wia­ła się, ile cza­su po­zo­sta­ło jej mat­ce. Ostat­nio każ­dą chwi­lę spę­dza­ła przy jej łóż­ku. Cza­sem za­po­mi­na­ła zjeść śnia­da­nie czy się wy­ką­pać. W tej chwi­li było to mało istot­ne. Ich wspól­ny czas nie­uchron­nie się kur­czył, a ona nie mo­gła nic na to po­ra­dzić i dużo by dała, aby móc wró­cić do prze­szło­ści i zu­peł­nie ina­czej ją za­pla­no­wać. Mia­ła jed­nak świa­do­mość, że wów­czas wy­bra­ła­by zu­peł­nie inną dro­gę.

Z za­my­śle­nia wy­rwał ją dźwięk ter­mo­me­tru, któ­ry gło­śno ob­wiesz­czał wy­ko­na­nie za­da­nia. Licz­ba, któ­rą wska­zy­wał, nie zwia­sto­wa­ła ry­chłe­go po­wro­tu do zdro­wia. Al­do­na od­sło­ni­ła fi­ran­kę i nie­spo­koj­nie wyj­rza­ła przez okno, ale nie uj­rza­ła sio­stry. Na chwi­lę za­wie­si­ła wzrok na po­żół­kłych li­ściach ma­je­sta­tycz­ne­go dębu, któ­re bez­rad­nie opa­da­ły na daw­no nie­ko­szo­ny traw­nik przed do­mem. Tyl­ko lek­kie po­dmu­chy wia­tru co rusz pod­ry­wa­ły li­ście, by po chwi­li zna­leźć dla nich nowe miej­sce.

Na­gle Al­do­na przy­po­mnia­ła so­bie, że w kuch­ni wciąż po­zo­sta­wa­li jej mali, lecz bar­dzo twór­czy sio­strzeń­cy. Prze­dłu­ża­ją­ca się ci­sza nie wró­ży­ła ni­cze­go do­bre­go. Na­tych­miast wy­szła do przed­po­ko­ju i na pal­cach po­de­szła do kuch­ni. Gdy zaj­rza­ła do środ­ka, z osłu­pie­nia otwo­rzy­ła sze­ro­ko usta, na­bra­ła tchu, ale za­bra­kło jej od­wa­gi, aby wy­pu­ścić po­wie­trze z płuc. Głos uwiązł jej w gar­dle i choć pró­bo­wa­ła prze­łknąć śli­nę, nie była w sta­nie wy­du­sić z sie­bie ani sło­wa. Chłop­cy oprócz po­zo­sta­wio­nej to­reb­ki cia­stek zdą­ży­li już zjeść ta­blicz­kę cze­ko­la­dy, pacz­kę pa­lusz­ków i wła­śnie zgod­nie opróż­nia­li pu­deł­ko z pta­sim mlecz­kiem. Z umo­ru­sa­ny­mi bu­zia­mi sie­dzie­li na pod­ło­dze i brud­ny­mi pa­lu­cha­mi roz­sma­ro­wy­wa­li dżem tru­skaw­ko­wy, krem cze­ko­la­do­wy i ket­chup, któ­ry zdo­ła­li wy­jąć z lo­dów­ki. Kie­dy ją spo­strze­gli, za­czę­li się nie­win­nie uśmie­chać. Na­wet nie wie­dzia­ła, kie­dy po­de­szła do sto­łu i oby­dwu moc­no chwy­ci­ła za ręce, po czym za­cią­gnę­ła do ła­zien­ki.

– A te­raz pod­cią­gać rę­ka­wy i szo­ro­wać łap­ska! – na­ka­za­ła, moc­no zi­ry­to­wa­na. – Na mo­ment nie moż­na spu­ścić z was oczu! Mó­wi­łam, że ma­cie za­cho­wy­wać się grzecz­nie, bo bab­cia jest cho­ra i mu­szę się nią za­jąć – do­da­ła, za­ci­ska­jąc pię­ści.

Jej ner­wy były na­pię­te do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści i nie była w sta­nie nad sobą za­pa­no­wać. Lu­bi­ła swo­ich sio­strzeń­ców, ale dzi­siaj nie mia­ła cier­pli­wo­ści do ich wy­bry­ków. Opar­ła się o ścia­nę i pa­trzy­ła, jak w ci­szy myją ręce i twarz. Kie­dy skoń­czy­li, po­da­ła im ręcz­nik i za­cze­ka­ła, aż do­kład­nie wy­trą dło­nie.

– Te­raz sia­da­cie i w ci­szy ukła­da­cie puz­zle – oświad­czy­ła, pro­wa­dząc ich do kuch­ni. – Je­stem bar­dzo cie­ka­wa, czy zdo­ła­cie to zro­bić bez ni­czy­jej po­mo­cy – do­da­ła, pro­wo­ku­jąc ich do dzia­ła­nia.

Nie śmie­li opo­no­wać, wi­dząc jej złość. Po­słusz­nie po­chy­li­li się nad sto­łem, szu­ka­jąc po­szcze­gól­nych ele­men­tów ob­raz­ka przed­sta­wia­ją­ce­go ja­kąś po­stać z kre­sków­ki, któ­rą oby­dwaj uwiel­bia­li. Al­do­na sta­ła w drzwiach, ob­ser­wu­jąc ich zma­ga­nia. Wie­dzia­ła, że je­śli spu­ści z nich wzrok, nie­chyb­nie zno­wu bę­dzie ka­ta­stro­fa. Przez cały czas na­słu­chi­wa­ła, czy z po­ko­ju nie do­by­wa się ja­kiś od­głos mo­gą­cy świad­czyć o tym, że mat­ka jej po­trze­bu­je. Nie tra­cąc z oczu chłop­ców, ty­łem prze­szła do po­ko­ju mat­ki. Ostroż­nie uchy­li­ła drzwi i zaj­rza­ła do środ­ka, ale nic się nie zmie­ni­ło, od­kąd stąd wy­szła. Przy­mknę­ła drzwi i wró­ci­ła na swo­je po­przed­nie miej­sce, sta­jąc w drzwiach kuch­ni. Ma­lu­chy na­dal po­chy­la­ły się nad sto­łem, prze­ję­te za­da­niem. Ta­kich ich uwiel­bia­ła.

– Co tu­taj tak ci­cho? – za­nie­po­ko­iła się Lid­ka, wcho­dząc do przed­po­ko­ju. – My­śla­łam, że ni­ko­go nie ma.

– Twoi pa­no­wie po­sta­no­wi­li wy­ko­nać ku­li­nar­ne graf­fi­ti – ode­zwa­ła się w koń­cu Al­do­na.

– Grzecz­nie się ba­wi­li­ście? – za­py­ta­ła, uśmie­cha­jąc się do sy­nów i głasz­cząc ich po gło­wach.

– Do­sko­na­le – stwier­dzi­ła Al­do­na, nie kry­jąc sar­ka­zmu w swo­im gło­sie. – Tyl­ko mu­sisz po­sprzą­tać to ar­cy­dzie­ło.

– Pi­cas­so też ja­koś za­czy­nał – za­żar­to­wa­ła, pa­trząc na rdza­we pla­my. – E, nie jest tak źle. W domu ro­bią gor­szy ba­ła­gan – skwi­to­wa­ła bez naj­mniej­szej skru­chy.

– Nie in­te­re­su­je mnie, na co po­zwa­lasz im w domu – po­wo­li wy­ja­śni­ła Al­do­na, cały czas pró­bu­jąc pa­no­wać nad gnie­wem. – Wy­tłu­macz im, z ła­ski swo­jej, że w go­ściach ta­kich rze­czy się nie robi.

– Ale oni nie są w go­ściach – pró­bo­wa­ła bro­nić chłop­ców, bio­rąc zmy­wak i ście­ra­jąc za­cie­ki.

– Nie o to cho­dzi – ce­dzi­ła przez zęby ko­lej­ne sło­wa. – Tu­taj nie wol­no im ro­bić ta­kich rze­czy! Ko­niec!

– Ma­rud­na je­steś – lek­ce­wa­żą­cym to­nem skwi­to­wa­ła Lid­ka. – Dzie­ci nie moż­na ogra­ni­czać, a ty naj­le­piej da­ła­byś im książ­kę i ka­za­ła ją czy­tać. Tak się nie da.

– Być może… Nie wiem… W koń­cu to ty je­steś mat­ką i wy­glą­da na to, że wiesz naj­le­piej.

Al­do­na wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Bę­dąc mat­ką, na pew­no nie po­zwo­li­ła­by na to, by dzie­ci wy­cho­wy­wa­ły się bez żad­nych za­sad. Nie była zwo­len­nicz­ką ry­go­ru, ale uwa­ża­ła, że to ro­dzi­ce po­win­ni za­dbać o wła­ści­wy kształt krę­go­słu­pa mo­ral­ne­go swo­ich po­ciech. Ustę­po­wa­nie im na każ­dym kro­ku spra­wia­ło, że przej­mo­wa­li kon­tro­lę nad do­mem i to oni de­cy­do­wa­li o tym, ja­kie pa­nu­ją w nim re­gu­ły.

Za­pa­dła nie­zręcz­na ci­sza. Tyl­ko chłop­cy co rusz ko­pa­li się na­wza­jem, szczę­śli­wi, że mogą po­wró­cić do swo­ich przy­zwy­cza­jeń.

Pierw­sza ode­zwa­ła się, zre­zy­gno­wa­nym to­nem, Al­do­na:

– Wszyst­ko wy­ku­pi­łaś?

– Tak. Dasz so­bie radę? Bo mu­szę ode­brać ze szko­ły Es­te­rę – spy­ta­ła i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, za­czę­ła za­kła­dać chłop­com buty.

– Ja­sne. – Wzię­ła tor­bę z le­kar­stwa­mi i prze­szła do sy­pial­ni.

– To cześć.

„Cześć” – od­po­wie­dzia­ła w my­ślach i czym prę­dzej za­bra­ła się do szy­ko­wa­nia por­cji le­karstw. Ilość me­dy­ka­men­tów, któ­re po­ja­wi­ły się na sto­le, prze­ra­ża­ła ją, dla­te­go kil­ka­krot­nie spraw­dza­ła daw­ko­wa­nie, za­nim po­da­ła leki mat­ce, któ­ra wca­le nie mia­ła ocho­ty ich za­żyć. Pierw­sze dwie pró­by za­koń­czy­ły się fia­skiem i sy­ro­py wy­lą­do­wa­ły na koł­drze, two­rząc ko­lo­ro­we, le­pią­ce się pla­my. Al­do­na wy­ję­ła z sza­fy czy­stą po­szew­kę i za­bra­ła się do prze­wle­ka­nia po­ście­li. Była do tego przy­zwy­cza­jo­na. Śred­nio dwa razy na ty­dzień nie uda­wa­ło jej się za­pa­no­wać nad nad­spo­dzie­wa­nie ru­chli­wy­mi dłoń­mi mat­ki, któ­ra bro­ni­ła się przed przyj­mo­wa­niem le­karstw. Nie po­ma­ga­ły tłu­ma­cze­nia ni proś­by Al­do­ny, z prze­ra­że­niem pa­trzą­cej na ko­lej­ne re­cep­ty, na któ­rych wciąż przy­by­wa­ło ta­ble­tek i sy­ro­pów.

Na szczę­ście po­ja­wi­ła się Mo­ni­ka, któ­ra po­ma­ga­ła jej opie­ko­wać się mat­ką. Mło­da dziew­czy­na o przy­ja­znym wy­ra­zie twa­rzy była dość po­staw­na, co sta­no­wi­ło atut w przy­pad­ku opie­ki nad nie­do­łęż­ną oso­bą. Jej prze­ni­kli­we spoj­rze­nie zdra­dza­ło, że nie jest jej obo­jęt­ny los cho­rej, któ­rą się zaj­mo­wa­ła.

Z nie­ma­łym wy­sił­kiem uda­ło im się w koń­cu za­apli­ko­wać le­kar­stwa.

– Ko­lej­na daw­ka do­pie­ro za sześć go­dzin – sap­nę­ła Al­do­na, sia­da­jąc w fo­te­lu.

– Cięż­ka noc? – ode­zwa­ła się Mo­ni­ka, pa­trząc na ko­bie­tę.

– I noc, i dzień… – stwier­dzi­ła, czu­jąc, jak jej cięż­kie po­wie­ki za­my­ka­ją się.

– Może się zdrzem­niesz? – za­pro­po­no­wa­ła. – Obu­dzę cię, jak będę wy­cho­dzić.

– Dzię­ku­ję, choć nie wiem, czy dam radę za­snąć w cią­gu dnia. Tyle się dzie­je…

– Spró­buj. Je­stem tu i wszyst­kim się zaj­mę.

Al­do­na prze­szła do ma­leń­kie­go po­ko­ju przy­le­ga­ją­ce­go do sy­pial­ni mat­ki. To w nim spę­dzi­ła swo­je dzie­ciń­stwo i do­pó­ki Lid­ka nie pod­ro­sła, na­le­żał tyl­ko do niej. Tu ba­wi­ła się je­dy­ną lal­ką, jaką po­sia­da­ła i choć już daw­no ją wy­rzu­ci­ła, gdyż czas od­ci­snął na niej swo­je pięt­no, to wciąż po­wra­ca­ła do niej pa­mię­cią. Trak­to­wa­ła ją jak przy­ja­ciół­kę, po­wier­ni­cę ta­jem­nic, któ­re nie mia­ły pra­wa uj­rzeć świa­tła dzien­ne­go. To do niej się przy­tu­la­ła, gdy oj­ciec wra­cał w nocy, moc­no pod­chmie­lo­ny. To ją za­bra­ła ze sobą, gdy pierw­szy raz szła do szko­ły. To przy niej naj­chęt­niej za­sy­pia­ła jej młod­sza sio­stra, któ­ra siłą rze­czy odzie­dzi­czy­ła po niej wszyst­kie za­baw­ki.

Kie­dy tyl­ko przy­ło­ży­ła gło­wę do po­dusz­ki, po­wie­ki same cięż­ko opa­dły, ale sen nie nad­cho­dził. Prze­krę­ca­ła się z boku na bok, na­słu­chu­jąc, czy mat­ka się nie prze­bu­dzi­ła. W koń­cu na chwi­lę za­pa­dła w drzem­kę.

Gdy otwo­rzy­ła oczy, ni­ko­go wo­kół niej nie było. Za­cho­dzą­ce słoń­ce prze­śli­zgi­wa­ło się po jej cie­le, sma­ga­jąc je cie­pły­mi pro­mie­nia­mi. Usi­ło­wa­ła się prze­krę­cić na dru­gi bok, ale ostre zia­ren­ka zło­ci­ste­go pia­sku wbi­ja­ły się w jej cia­ło, nie po­zwa­la­jąc na chwi­lę za­po­mnie­nia. Na­gle po­czu­ła okrut­ne pra­gnie­nie. Łap­czy­wym wzro­kiem szu­ka­ła odro­bi­ny wody, ale w za­się­gu wzro­ku nie było jed­nak ani jed­nej kro­pli. Spró­bo­wa­ła się pod­nieść. Nogi zda­wa­ły się drżeć pod jej cię­ża­rem i do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li uda­ło jej się zła­pać rów­no­wa­gę. Po­wo­li po­wlo­kła się przed sie­bie. Ośle­pia­ją­ce słoń­ce wy­mu­si­ło na niej kie­ru­nek wę­drów­ki, wo­la­ła bo­wiem czuć jego pro­mie­nie na ple­cach niż na twa­rzy. Każ­dy krok to wy­si­łek dzie­siąt­ków mię­śni, któ­re wca­le nie mia­ły na to ocho­ty. Dro­bi­ny pia­sku bez­ład­nie prze­sy­py­wa­ły się mię­dzy bo­sy­mi pal­ca­mi, sku­tecz­nie utrud­nia­jąc cho­dze­nie. Jej nie­wiel­kie sto­py zda­wa­ły się nie pod­da­wać i co­raz moc­niej pra­co­wać, jed­nak z każ­dą se­kun­dą bar­dziej do­skwie­ra­ło jej zmę­cze­nie ogar­nia­ją­ce cały or­ga­nizm.

W koń­cu uklę­kła, cały czas pró­bu­jąc się prze­su­wać do przo­du. Wresz­cie, wy­koń­czo­na, upa­dła na szorst­ki pia­sek, któ­ry przez cały czas pa­rzył jej cia­ło. Na mo­ment wspar­ła się na dło­niach, ale jej cia­ło od­mó­wi­ło współ­pra­cy. Po­trze­bo­wa­ła czy­jejś po­mo­cy. Ner­wo­wo roz­glą­da­ła się wo­kół sie­bie, lecz ośle­pia­ją­ce pro­mie­nie po­ma­rań­czo­wo­czer­wo­nej kuli ma­mi­ły jej wzrok, nie po­zwa­la­jąc jej doj­rzeć oto­cze­nia. Chcia­ła krzy­czeć, wzy­wać po­mo­cy, lecz głos uwiązł jej w gar­dle. Wy­su­szo­ne pod­nie­bie­nie sta­ło się wię­zie­niem dla spra­gnio­ne­go kro­pli wody ję­zy­ka. W gło­wie mia­ła tyl­ko jed­ną myśl: „Mu­szę wal­czyć!”.

Ock­nę­ła się, gdy usły­sza­ła szept Mo­ni­ki:

– Al­do­na, już osiem­na­sta. Za chwi­lę mu­szę się zbie­rać.

– Oczy­wi­ście – po­wie­dzia­ła, pod­ry­wa­jąc się i sia­da­jąc na łóż­ku. – Jak wy­glą­da sy­tu­acja?

– Two­ja mama na­dal śpi, tyl­ko na chwi­lę się prze­bu­dzi­ła. Zdą­ży­łam ją na­kar­mić, choć wy­raź­nie nie mia­ła ocho­ty na bu­lion.

– Dzię­ku­ję ci. Za­raz do niej pój­dę.

– Ju­tro przyj­dę jak zwy­kle.

– Do zo­ba­cze­nia.

– Spo­koj­nej nocy – po­wie­dzia­ła i wy­szła z po­ko­ju, po­zo­sta­wia­jąc za sobą uchy­lo­ne drzwi.

Al­do­na pod­nio­sła się i po­czła­pa­ła do sy­pial­ni. Mat­ka mia­ła za­mknię­te oczy, ale wy­da­wa­ło się, że od­dy­cha spo­koj­niej. Ko­bie­ta wy­co­fa­ła się do kuch­ni. Przy­go­to­wa­ła ko­lej­ną daw­kę le­karstw, po czym przy­rzą­dzi­ła dla sie­bie ko­la­cję. Wpraw­dzie nie od­czu­wa­ła gło­du, ale krót­ka drzem­ka zu­peł­nie ją roz­bi­ła, a na samą myśl o ko­lej­nej ka­wie jej żo­łą­dek bun­to­wał się falą gwał­tow­nych skur­czów. Uzna­ła, że go­rą­ca her­ba­ta i ka­nap­ki z żół­tym se­rem za­ła­twią spra­wę.

Sa­mot­ność sta­ła się jej na­tu­ral­ną to­wa­rzysz­ką ostat­nich mie­się­cy. Żyła z dnia na dzień, ni­cze­go nie pla­nu­jąc, o ni­czym nie ma­rząc. Tak było zde­cy­do­wa­nie ła­twiej, choć skła­ma­ła­by, twier­dząc, że nie przy­cho­dzi­ły chwi­le zwąt­pie­nia, kie­dy chcia­ła za­trza­snąć za sobą drzwi i nie my­śleć o ko­lej­nych le­kar­stwach czy nie­koń­czą­cej się re­ha­bi­li­ta­cji. Cza­sem mia­ła wra­że­nie, że jest więź­niem, któ­ry nie po­tra­fi po­wie­dzieć, kie­dy wyj­dzie na wol­ność. W ta­kich chwi­lach ob­wi­nia­ła się, że nie­wy­star­cza­ją­co do­brze zaj­mu­je się mat­ką. Wi­dzia­ła mnó­stwo swo­ich nie­do­cią­gnięć, wy­rzu­ca­ła so­bie, że tak nie­wie­le może zro­bić, by choć tro­chę ulżyć w cier­pie­niu. Może gdy­by cho­ro­ba zo­sta­ła zdia­gno­zo­wa­na wcze­śniej, wów­czas le­cze­nie mo­gło­by wy­glą­dać zu­peł­nie ina­czej.

Gdy skoń­czy­ła spo­ży­wać po­si­łek, usły­sza­ła skrzy­pie­nie ma­te­ra­ca. Szyb­ko wsta­ła, wzię­ła przy­go­to­wa­ne le­kar­stwa i po­szła do sy­pial­ni.

– Do­brze, że się obu­dzi­łaś – ode­zwa­ła się, wcho­dząc, po czym po­de­szła do sto­li­ka noc­ne­go i po­ło­ży­ła na nim ta­blet­ki. – Masz ocho­tę na ko­la­cję? – spy­ta­ła i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, do­da­ła: – Za­raz przy­nio­sę ci ka­szę man­nę z so­kiem tru­skaw­ko­wym – wy­ja­śni­ła, wy­cho­dząc do kuch­ni.

Po po­wro­cie po­sta­wi­ła ta­lerz na sto­le i za­bra­ła się do po­pra­wia­nia po­ście­li.

– Te­raz pod­ło­żę ci po­dusz­kę, żeby było ci wy­god­nie jeść – tłu­ma­czy­ła, choć nie pa­dło żad­ne py­ta­nie. – Pro­szę, zjedz. – Przy­sia­dła na sto­ją­cym nie­opo­dal łóż­ka krze­śle.

Na­bra­ła na łyż­kę odro­bi­nę ka­szy i spró­bo­wa­ła ją po­dać cho­rej.

– Nie chcesz? – spy­ta­ła, wi­dząc, że mat­ka od­wra­ca gło­wę. – Tyl­ko kil­ka ły­żek. Mu­sisz jeść, żeby wy­zdro­wieć.

Pod­ję­ła ko­lej­ną pró­bę, któ­ra po­now­nie spo­tka­ła się z od­mo­wą.

Od­kąd u mat­ki zdia­gno­zo­wa­no cho­ro­bę, du­żym pro­ble­mem sta­ło się przyj­mo­wa­nie po­sił­ków. Dość szyb­ko Al­do­na zo­rien­to­wa­ła się, że naj­chęt­niej mat­ka zja­da zupy. Jed­nak z cza­sem gry­zie­nie wa­rzyw przy­spa­rza­ło jej co­raz wię­cej trud­no­ści. W tym cza­sie da­nie zdą­ży­ło wy­sty­gnąć i trze­ba je było pod­grze­wać. To na­to­miast bu­dzi­ło fru­stra­cję pa­cjent­ki, któ­ra od cza­su do cza­su mia­ła prze­bły­ski świa­do­mo­ści i wów­czas do­strze­ga­ła swo­ją nie­do­łęż­ność. Je­dy­nym wyj­ściem było mik­so­wa­nie zup i po­da­wa­nie ich w for­mie kre­mu.

Al­do­na od­sta­wi­ła ta­lerz na stół.

– Może naj­pierw się tro­chę po­gim­na­sty­ku­je­my? – za­pro­po­no­wa­ła.

Opusz­ka­mi pal­ców za­czę­ła de­li­kat­nie ma­so­wać po­licz­ki sta­rusz­ki. Póź­niej ko­li­sty­mi ru­cha­mi roz­cie­ra­ła po­marsz­czo­ne czo­ło, na koń­cu bro­dę, któ­ra za­pa­dła się, a usta były tak wą­skie, że mo­gło się zda­wać, iż w ogó­le ich nie ma na swo­im miej­scu.

– Czy te­raz mo­że­my już jeść? – spy­ta­ła, uśmie­cha­jąc się do mat­ki, po czym po­da­ła jej odro­bi­nę kle­iku.

Tym ra­zem nie spo­tka­ła się z od­mo­wą. Ko­lej­ne por­cje po­sił­ku spraw­nie tra­fia­ły do ust kar­mio­nej. Wi­dać było jed­nak, że na­wet prze­ły­ka­nie spra­wia jej trud­ność. Kie­dy skoń­czy­ła jeść, przy­ję­ła le­kar­stwa i po­now­nie za­pa­dła w sen. Al­do­na włą­czy­ła noc­ną lamp­kę, usia­dła wy­god­nie w fo­te­lu, szczel­nie otu­li­ła swo­je cia­ło cie­płym ko­cem i za­głę­bi­ła się w lek­tu­rze jed­nej z nie­daw­no ku­pio­nych po­wie­ści. W ostat­nich mie­sią­cach to była jej je­dy­na roz­ryw­ka. Spo­ra­dycz­nie mia­ła czas na kino czy te­atr, nie mo­gła so­bie jed­nak wy­obra­zić ży­cia bez odro­bi­ny kul­tu­ry. Ni­g­dy nie uwa­ża­ła się za znaw­czy­nię sztu­ki. Mia­ła prze­świad­cze­nie, że zbyt mało o niej wie. Wo­la­ła okre­śle­nie „mi­ło­śnicz­ka”. Jej za­in­te­re­so­wa­nia się­ga­ły cza­sów stu­diów, gdy mia­ła moż­li­wość ob­co­wać ze sztu­ką na co dzień.

Na­wet nie spo­strze­gła, kie­dy się zdrzem­nę­ła. Za­pa­dła w kil­ku­na­sto­mi­nu­to­wy sen. Gło­wę mi­mo­wol­nie opar­ła o brzeg fo­te­la, a oku­la­ry, któ­re od nie­daw­na za­kła­da­ła do czy­ta­nia, odro­bi­nę zsu­nę­ły się z nosa. Kil­ka nie­sfor­nych ko­smy­ków opa­dło na twarz, przy­sła­nia­jąc pro­fil. Zmę­cze­nie od­ma­lo­wa­ło się na jej twa­rzy. W cią­gu kil­ku ty­go­dni wo­kół oczu nie­po­strze­że­nie po­ja­wi­ły się nowe zmarszcz­ki, a skó­ra stra­ci­ła swój daw­ny ko­lor i obec­nie z bra­ku wła­ści­wej die­ty i pie­lę­gna­cji sta­ła się ma­to­wa i szorst­ka. Jej ru­da­wo­zło­ci­ste wło­sy od daw­na wy­ma­ga­ły in­ge­ren­cji fry­zje­ra, lecz Al­do­na zda­wa­ła się tego nie do­strze­gać. Co rano po­śpiesz­nie wkła­da­ła spodnie i któ­rąś z roz­cią­gnię­tych ko­szu­lek, kil­ko­ma szyb­ki­mi ru­cha­mi roz­cze­sy­wa­ła wło­sy, nie ba­cząc na to, że wie­le z nich wy­ry­wa, po czym nie­dba­le pod­pi­na­ła je do góry.

Z dło­ni wy­su­nę­ła jej się nie­daw­no czy­ta­na po­wieść i spo­czę­ła na ko­la­nach. Al­do­na, lek­ko po­chra­pu­jąc, zda­wa­ła się ba­lan­so­wać na kra­wę­dzi jawy i snu. Cie­pło, któ­re ją ota­cza­ło, spra­wi­ło, że choć na mo­ment od­zy­ska­ła we­wnętrz­ny spo­kój. Zno­wu po­czu­ła się jak wów­czas, gdy miesz­ka­ła sama i mia­ła peł­ną kon­tro­lę nad wła­snym ży­ciem. Nie­za­leż­ność była dla niej luk­su­sem, o któ­rym ma­rzy­ła od dziec­ka. Dzię­ki swej pra­co­wi­to­ści uda­ło jej się to osią­gnąć. Dzi­siaj nie­za­leż­ność na­bra­ła w jej oczach zu­peł­nie no­we­go wy­mia­ru.

W pew­nej chwi­li usły­sza­ła gło­śne char­cze­nie. Na­tych­miast po­de­rwa­ła się na rów­ne nogi. Włą­czy­ła gór­ne świa­tło i pod­bie­gła do łóż­ka cho­rej. Je­den rzut oka wy­star­czył, aby stwier­dzić, że mat­ka zno­wu ma pro­ble­my z od­dy­cha­niem. Pró­bo­wa­ła ją pod­nieść, ale jej cia­ło było wiot­kie i nie chcia­ło pod­dać się jej woli. Chcia­ła wsu­nąć do­dat­ko­wą po­dusz­kę pod gło­wę, ale i z tym mia­ła kło­pot. Zma­ga­ła się przez dłuż­szą chwi­lę, ale nie była w sta­nie so­bie po­ra­dzić. Po­czu­ła się bez­rad­na. Pod­ję­ła ko­lej­ną pró­bę: z wście­kło­ścią jed­ną ręką wci­ska­ła po­dusz­kę, dru­gą zaś mo­co­wa­ła się z gło­wą mat­ki. Wresz­cie uda­ło jej się, choć sama była wy­koń­czo­na. Przez mo­ment wpa­try­wa­ła się w sku­lo­ną na łóż­ku po­stać, zda­jąc so­bie spra­wę, że jej dzia­ła­nia oka­za­ły się nie­wy­star­cza­ją­ce. Przy­ci­ska­jąc pra­wą dłoń do ust, z prze­ra­że­niem po­krę­ci­ła gło­wą. Nie była w sta­nie po­móc swo­jej mat­ce, któ­rej z każ­dą se­kun­dą od­dy­cha­ło się co­raz trud­niej. Wie­dzia­ła, że nie ma sen­su dzwo­nić do Lid­ki, bo i tak nie przy­je­dzie. Mo­ni­ka mia­ła swo­je ży­cie i nie mo­gła za­wra­cać jej gło­wy. Czu­ła wzra­sta­ją­ce na­pię­cie, któ­re spra­wia­ło, że jej dło­nie drża­ły. Nie­przy­tom­nym wzro­kiem spo­glą­da­ła na le­żą­cy na sto­li­ku te­le­fon, przy­tło­czo­na wła­sną bez­sil­no­ścią. W koń­cu chwy­ci­ła za słu­chaw­kę i w ak­cie de­spe­ra­cji wy­bra­ła nu­mer dok­to­ra Mir­ko­wi­cza.

– Halo – za­czę­ła, ją­ka­jąc się. – Al­do­na Da­nec­ka. Pa­nie dok­to­rze, czy może pan do mnie przy­je­chać? – spy­ta­ła, roz­trzę­sio­na.

– Co się dzie­je? – ode­zwał się wy­raź­nie za­spa­nym gło­sem.

– Mama nie może zła­pać tchu… – tłu­ma­czy­ła cha­otycz­nie. – Nie je­stem w sta­nie sama so­bie po­ra­dzić – tłu­ma­czy­ła, co rusz prze­ry­wa­jąc.

– Do­brze, za­raz do pani przy­ja­dę – obie­cał. – Póki co pro­szę się uspo­ko­ić i przy­go­to­wać ma­mie in­ha­la­cję.

Do­pie­ro kie­dy odło­ży­ła słu­chaw­kę, do­tar­ło do niej, że jest śro­dek nocy. Za póź­no było jed­nak na od­wo­ła­nie wi­zy­ty. Szyb­ko przy­go­to­wa­ła in­ha­la­tor i za­ło­ży­ła ma­skę na twarz mat­ki. Co kil­ka mi­nut ner­wo­wo spo­glą­da­ła na ze­ga­rek, od­li­cza­jąc czas do przy­by­cia le­ka­rza. Kie­dy tyl­ko usły­sza­ła pod­jeż­dża­ją­cy sa­mo­chód, od­sło­ni­ła za­słon­kę i spoj­rza­ła przez okno, po czym szyb­ko otwo­rzy­ła drzwi i wpro­wa­dzi­ła męż­czy­znę do środ­ka.

– Prze­pra­szam, że pa­ni­ku­ję, ale nie mam po­ję­cia, co ro­bić – tłu­ma­czy­ła od pro­gu.

– Spo­koj­nie, za­raz zo­ba­czę, jak mogę po­móc. – Le­karz szyb­ko prze­szedł do sy­pia­li, ale za­nim znik­nął za drzwia­mi, za­py­tał: – Czy mógł­bym po­pro­sić o małą kawę roz­pusz­czal­ną z mle­kiem?

– Oczy­wi­ście, prze­pra­szam, że sama panu nie za­pro­po­no­wa­łam, ale… – Urwa­ła i skie­ro­wa­ła się do kuch­ni, gdzie do­koń­czy­ła swą myśl: „…ale jest śro­dek nocy i nie po­win­nam panu za­wra­cać gło­wy”.

Cze­ka­jąc na wrzą­tek, cięż­ko usia­dła na krze­śle, pró­bu­jąc się ja­koś uspo­ko­ić. Być może nie po­win­na dzwo­nić do le­ka­rza i wy­cią­gać go z łóż­ka, obar­cza­jąc swo­imi pro­ble­ma­mi. Mia­ła świa­do­mość, że ostat­nio co­raz czę­ściej bała się tego, że może so­bie nie po­ra­dzić z po­stę­pu­ją­cą cho­ro­bą mat­ki. Prze­ra­ża­ła ją sama myśl o tym, że mo­gła­by coś za­nie­dbać. Staw­ką było ży­cie jej mat­ki i nie było ni­cze­go waż­niej­sze­go od tego. Ani pra­ca, ani przy­ja­cie­le, ani Grze­gorz, któ­ry przez tyle lat był na pierw­szym miej­scu.

Z za­my­śle­nia wy­rwał ją głos wcho­dzą­ce­go do kuch­ni le­ka­rza:

– Sy­tu­acja jest na ra­zie opa­no­wa­na.

– Dzię­ku­ję i jesz­cze raz prze­pra­szam, że pana nie­po­ko­iłam – po­wie­dzia­ła, od­wra­ca­jąc się przo­dem do męż­czy­zny.

– Po­da­łem pani ma­mie sil­ne le­kar­stwa roz­kur­czo­we. Po­cze­kam chwi­lę, żeby mieć pew­ność, że za­czę­ły dzia­łać – od­parł, wciąż sto­jąc w drzwiach.

– Za­pra­szam – ode­zwa­ła się po­śpiesz­nie. – Przy­go­to­wa­łam kawę.

– Dzię­ku­ję. – Uśmiech­nął się, sia­da­jąc przy sto­le. – Tego mi te­raz po­trze­ba. A swo­ją dro­gą, ma pani wy­czu­cie cza­su. Za­nim ode­bra­łem te­le­fon, skoń­czy­łem czy­tać nie­sa­mo­wi­tą po­wieść.

– O dru­giej nad ra­nem? – zdzi­wi­ła się. – Cier­pi pan na bez­sen­ność?

– Rze­czy­wi­ście cza­sem, jak to mó­wię, mam zbyt cięż­ką gło­wę i choć leżę w łóż­ku kil­ka go­dzin, to nie mogę za­snąć.

– Pro­ble­my? – spy­ta­ła od­ru­cho­wo i na­tych­miast do­da­ła: – Prze­pra­szam, to nie moja spra­wa.

– Pro­szę się nie przej­mo­wać. To nie moje pry­wat­ne kło­po­ty, tyl­ko pa­cjen­tów, a to chy­ba jest jesz­cze gor­sze, bo cza­sem bra­ku­je mi po­my­słów na to, w jaki spo­sób mógł­bym im po­móc.

– Ro­zu­miem. – Po­ki­wa­ła gło­wą. – Też tak mie­wam.

– Tak? – za­in­te­re­so­wał się, po­pi­ja­jąc go­rą­cy na­pój. – Wła­ści­wie cała po­wieść jest me­ta­fo­rą prze­mi­ja­nia. Chęt­nie ją pani po­ży­czę…

Al­do­na nie ode­zwa­ła się. Po­chła­nia­ły ją wła­sne my­śli. Pa­trzy­ła w roz­cią­ga­ją­cą się za oknem czar­ną prze­strzeń, któ­rą gdzie­nie­gdzie roz­świe­tla­ły ulicz­ne la­tar­nie. Na ze­wnątrz pa­no­wa­ła ide­al­na ci­sza, któ­ra już nie­dłu­go mia­ła być zmą­co­na przez nad­cho­dzą­cy po­ra­nek.

– Pani Al­do­no, wiem, że to trud­ne, ale po­win­na się pani przy­go­to­wać na naj­gor­sze – po­wie­dział na­gle.

Ko­bie­ta zda­wa­ła się nie sły­szeć jego słów i wciąż pa­trzy­ła w dal.

– Nie­ste­ty, czas nie jest na­szym sprzy­mie­rzeń­cem – kon­ty­nu­ował, nie pod­da­jąc się. – Le­piej o tym nie za­po­mi­nać. Cho­ro­ba z każ­dym dniem po­stę­pu­je i nie zdo­łam jej po­wstrzy­mać.

– Wiem – ode­zwa­ła się w koń­cu. – I to chy­ba naj­bar­dziej mnie prze­ra­ża. Przy­zwy­cza­iłam się do ta­kie­go ży­cia i choć jest cho­ler­nie cięż­ko, to nie wiem, czy by­ła­bym w sta­nie wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści.

– Ro­zu­miem, ale czy nie­wie­dza by­ła­by lep­sza?

Nie chcia­ła od­po­wia­dać na tak po­sta­wio­ne py­ta­nie. To nie była kwe­stia wy­bo­ru. Od po­cząt­ku mia­ła świa­do­mość, że ta chwi­la musi na­dejść. Po­zo­sta­wa­ła tyl­ko kwe­stia tego, kie­dy to na­stą­pi.

Po­wo­li wsta­ła od sto­łu i po­szła zaj­rzeć do cho­rej. Po chwi­li do­łą­czył do niej le­karz. Ostroż­nie wziął star­szą ko­bie­tę za rękę i zmie­rzył puls. Jej od­dech był płyt­ki, ale mia­ro­wy. Dok­tor Mir­ko­wicz za­czął pa­ko­wać swo­ją tor­bę, któ­ra do­tych­czas sta­ła na fo­te­lu.

– Na dzi­siaj to wszyst­ko, co mo­głem zro­bić. Ju­tro, a w za­sa­dzie dzi­siaj, mam dzień wol­ny, więc do­pie­ro w śro­dę pa­nie od­wie­dzę, chy­ba że zaj­dzie pil­na po­trze­ba, wów­czas pro­szę mnie za­wia­do­mić. Ni­g­dzie nie wy­jeż­dżam i jestem do­stęp­ny pod te­le­fo­nem – do­dał życz­li­wym to­nem.

– Pa­nie dok­to­rze, nie wiem, czy zdo­łam się panu od­wdzię­czyć… – szep­nę­ła, nie mo­gąc za­pa­no­wać nad swo­im wzru­sze­niem. – Ile je­stem win­na za wi­zy­tę?

– Uznaj­my, że to była po­moc są­siedz­ka – stwier­dził, lek­ko się uśmie­cha­jąc.

– Robi pan o wie­le wię­cej niż to ko­niecz­ne, dla­te­go na­le­gam – od­po­wie­dzia­ła, nie kry­jąc za­sko­cze­nia, bo do­sko­na­le wie­dzia­ła, że le­karz miesz­ka po dru­giej stro­nie mia­sta.

– Nie ma o czym mó­wić – upie­rał się. – Mogę co naj­wy­żej wpro­sić się na kawę, je­śli będę na ko­lej­nej wi­zy­cie u pani mat­ki.

– W ta­kim ra­zie tym bar­dziej dzię­ku­ję za po­moc i oczy­wi­ście pro­szę czuć się za­pro­szo­nym na ko­lej­ną kawę. Mam na­dzie­ję, że tym ra­zem o przy­zwo­itej go­dzi­nie – stwier­dzi­ła, wy­mow­nie spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek wi­szą­cy na ścia­nie, któ­ra za­nim wy­pło­wia­ła, po­ma­lo­wa­na była na ko­lor cy­try­no­wy.

– Mam jesz­cze jed­no za­le­ce­nie – po­wie­dział le­karz, wy­cho­dząc do przed­po­ko­ju.

Spoj­rza­ła na nie­go z wy­cze­ki­wa­niem.

– Pro­szę się po­ło­żyć i od­po­cząć – za­czął, pa­trząc jej pro­sto w oczy. – Przed pa­nią ko­lej­ny dłu­gi dzień.

Po­ki­wa­ła gło­wą, a na jej twa­rzy za­go­ścił cień uśmie­chu.

– Do wi­dze­nia – po­że­gna­ła go i za­mknę­ła drzwi na klucz.

Skie­ro­wa­ła się do sy­pial­ni mat­ki, gdzie usa­do­wi­ła się w fo­te­lu. Po­now­nie otu­li­ła się ko­cem i przez chwi­lę wpa­try­wa­ła się w mi­zer­nie wy­glą­da­ją­cą twarz mat­ki, oświe­tlo­ną sła­bym bla­skiem noc­nej lamp­ki, po czym za­pa­dła w krót­ki, nie­spo­koj­ny sen, któ­ry mimo wszyst­ko oka­zał się dla niej zba­wien­ny.

Kie­dy się obu­dzi­ła, na ze­wnątrz było już wid­no. Uwiel­bia­ła sło­necz­ne po­ran­ki. Czu­ła wte­dy do­dat­ko­wy im­puls do dzia­ła­nia. Przy­gnę­bia­ją­ce my­śli cho­wa­ły się pod drew­nia­ną pod­ło­gą, któ­rą tyle razy pa­sto­wa­ła, bę­dąc na­sto­lat­ką. Prze­tar­ła oczy i od­ru­cho­wo prze­cze­sa­ła pal­ca­mi wło­sy, któ­re w cza­sie wy­czer­pu­ją­cych wy­da­rzeń ostat­nich go­dzin zdą­ży­ły się po­plą­tać. Aż się wzdry­gnę­ła na samą myśl o tym, co zda­rzy­ło się nocą.

Pod­nio­sła się z fo­te­la i na­tych­miast za­bra­ła się do spraw­dze­nia tem­pe­ra­tu­ry i ci­śnie­nia krwi mat­ki. Pa­ra­me­try nie na­pa­wa­ły opty­mi­zmem. Czym prę­dzej przy­go­to­wa­ła ko­lej­ną daw­kę le­karstw i zupę mlecz­ną, ale cho­ra ock­nę­ła się tyl­ko na chwi­lę i nie chcia­ła jeść. Wo­bec cze­go nie mo­gła jej po­dać le­ków. W cią­gu go­dzi­ny jesz­cze kil­ka razy pró­bo­wa­ła prze­ko­nać mat­kę do prze­łknię­cia choć kil­ku por­cji po­sił­ku, jed­nak każ­da pró­ba koń­czy­ła się fia­skiem. Z bez­sil­no­ści rzu­ci­ła ta­lerz na pod­ło­gę i bez­wład­nie osu­nę­ła się na le­żą­cy tuż przy łóż­ku nie­wiel­ki dy­wan, któ­ry z za­ło­że­nia miał do­star­czać cie­pła sto­ją­cej na nim oso­bie, jed­nak jego wy­gląd zda­wał się temu prze­czyć. Od daw­na po­wi­nien być wy­mie­nio­ny, gdyż dłu­gość wło­sa ra­dy­kal­nie się skró­ci­ła, na środ­ku miał kil­ka prze­tar­tych miejsc, a je­den z brze­gów był nad­pru­ty. Mat­ka jed­nak była do nie­go tak bar­dzo przy­wią­za­na, że za każ­dym ra­zem opo­no­wa­ła, gdy tyl­ko spo­strze­gła, że któ­raś z có­rek chce się po­zbyć jej je­dy­ne­go pre­zen­tu ślub­ne­go otrzy­ma­ne­go od wła­snej mat­ki. Do­pie­ro po chwi­li do­tar­ło do niej, co zro­bi­ła. Chcia­ła krzy­czeć, tu­pać no­ga­mi, ale nie po­tra­fi­ła tego zro­bić, po­dob­nie jak wte­dy, gdy była dziec­kiem.

Po­czła­pa­ła do ła­zien­ki, skąd przy­nio­sła wia­dro z wodą i mop, po czym za­bra­ła się do sprzą­ta­nia po­bru­dzo­nej pod­ło­gi. W tej chwi­li naj­gor­sza była dla niej nie­pew­ność. Nie­na­wi­dzi­ła sta­nu za­wie­sze­nia, któ­ry wy­da­wał jej się stra­tą cza­su i ener­gii. Wo­la­ła ro­bić co­kol­wiek in­ne­go, niż sie­dzieć z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi i cze­kać na wy­rok. Chcia­ła dzia­łać. Ni­g­dy nie bała się cięż­ko pra­co­wać, na­wet je­śli inni skrzęt­nie to wy­ko­rzy­sty­wa­li. Dziś pa­trzy­ła, jak jej mat­ka żyje w nie­świa­do­mo­ści, a ona nie jest w sta­nie jej po­móc. Może ją kar­mić, prze­wi­jać, po­da­wać le­kar­stwa, ma­so­wać, ale nie może zwró­cić jej świa­do­mo­ści, któ­ra de­cy­du­je o czło­wie­czeń­stwie.

Gdy skoń­czy­ła, w ge­ście bez­sil­no­ści chwy­ci­ła za słu­chaw­kę i wy­krę­ci­ła nu­mer. Prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, cze­ka­ła na po­łą­cze­nie z roz­mów­cą.

– Mu­sisz mi po­móc – ode­zwa­ła się, nie tra­cąc cza­su na zbęd­ne w tej chwi­li sło­wa po­wi­ta­nia.

– A co się sta­ło?

– Lid­ka, je­śli nie pa­mię­tasz, to na­sza mat­ka jest ob­łoż­nie cho­ra i wy­ma­ga opie­ki – od­po­wie­dzia­ła, nie kry­jąc sar­ka­zmu w gło­sie.

– Uspo­kój się – żach­nę­ła się. – Nie mu­sisz być nie­mi­ła. Przy­ja­dę, jak tyl­ko chłop­cy skoń­czą jeść śnia­da­nie.

Nie mia­ła siły nic od­po­wie­dzieć. Ko­cha­ła swo­ją sio­strę po­nad wszyst­ko. Być może to dla­te­go tak wie­le jej wy­ba­cza­ła i tłu­ma­czy­ła jej za­cho­wa­nia, choć cza­sem chcia­ło jej się naj­zwy­czaj­niej w świe­cie pła­kać z bez­sil­no­ści i sa­mot­no­ści. Co­raz czę­ściej mia­ła wra­że­nie, że choć jest wśród lu­dzi, wciąż po­zo­sta­je sama ze swo­im przez lata skry­wa­nym bó­lem i po­czu­ciem winy.

Z wol­na odło­ży­ła słu­chaw­kę i usia­dła, śle­dząc le­ni­wie prze­su­wa­ją­ce się wska­zów­ki wi­szą­ce­go na ścia­nie ze­ga­ra. Sio­stra naj­wy­raź­niej po­sta­no­wi­ła wy­sta­wić na pró­bę jej cier­pli­wość, gdyż z od­da­lo­ne­go o trzy ki­lo­me­try domu przy­je­cha­ła po bli­sko pół­to­rej go­dzi­nie. Chłop­cy już od drzwi krzy­cze­li, że chcą pić, mu­sia­ła więc naj­pierw za­jąć się nimi. Al­do­na, od­wo­łu­jąc się do naj­głęb­szych po­kła­dów swej cier­pli­wo­ści, ob­ser­wo­wa­ła ten spek­takl, w któ­rym role pierw­szo­pla­no­we od na­ro­dze­nia na­le­ża­ły do bliź­nia­ków, bez­względ­nie wy­ko­rzy­stu­ją­cych swój urok oso­bi­sty i upór.

Na szczę­ście po­łą­czo­ne siły có­rek wy­gra­ły w star­ciu z nie­ustę­pli­wo­ścią mat­ki, któ­ra w koń­cu prze­łknę­ła odro­bi­nę po­sił­ku.

– Czy roz­ma­wia­łaś kie­dyś z mamą o tym, jak chce zo­stać po­cho­wa­na? – spy­ta­ła Al­do­na, zmy­wa­jąc w kuch­ni na­czy­nia po śnia­da­niu.

– Chy­ba żar­tu­jesz?! – obu­rzy­ła się sio­stra, sie­dząc przy sto­le i po­pi­ja­jąc her­ba­tę. – To nie był te­mat do roz­mo­wy i my­ślę, że na­dal nie jest.

– A ja są­dzę, że naj­wyż­szy czas, by za­sta­no­wić się nad tym – na­le­ga­ła, nie od­wra­ca­jąc się w stro­nę sio­stry. Tak było jej ła­twiej dys­ku­to­wać z nią o trud­nych spra­wach.

– Chy­ba żar­tu­jesz! – krzyk­nę­ła. – Nie ma o czym mó­wić!

– Bo co, może nie wy­pa­da? – ode­zwa­ła się, gwał­tow­nie od­wra­ca­jąc się w jej stro­nę. – Nie mam pra­wa o tym mó­wić?

– Może! – stwier­dzi­ła, co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wa­na.

– To jest te­mat jak każ­dy inny. Nie ma co się oszu­ki­wać i trze­ba o tym roz­ma­wiać. Mu­si­my pew­ne kwe­stie omó­wić już dzi­siaj, żeby póź­niej było nam ła­twiej – tłu­ma­czy­ła, pa­trząc sio­strze pro­sto w oczy, jak­by rzu­ca­ła jej wy­zwa­nie. – W nocy był tu dok­tor Mir­ko­wicz i uprze­dził, że po­win­ny­śmy być go­to­we na każ­dą ewen­tu­al­ność.

– Mam dość tej bez­sen­sow­nej roz­mo­wy – rzu­ci­ła Lid­ka, wsta­jąc z miej­sca. – Chłop­cy, zbie­ra­my się do domu.

– Ja­sne, tak naj­ła­twiej – burk­nę­ła pod no­sem, wi­dząc, że ni­cze­go wię­cej nie wskó­ra.

– Cześć – oschle rzu­ci­ła Lid­ka, wy­cho­dząc z kuch­ni.

Resz­tę przed­po­łu­dnia Al­do­na spę­dzi­ła przy łóż­ku mat­ki. Naj­pierw sta­ra­nie ją umy­ła gąb­ką, któ­rą mo­czy­ła w mi­sce z let­nią wodą. Póź­niej de­li­kat­nie osu­szy­ła ręcz­ni­kiem jej zmi­zer­nia­łe cia­ło. Na ko­niec na­tar­ła je pach­ną­cym bal­sa­mem. Dłu­gie wło­sy wy­cze­sa­ła i zwią­za­ła w ku­cyk. Gdy skoń­czy­ła, z sa­tys­fak­cją po­pa­trzy­ła na cho­rą. Wy­glą­da­ła o wie­le le­piej, a przy­naj­mniej Al­do­na chcia­ła tak my­śleć.

Po po­łu­dniu przy­szła Mo­ni­ka, któ­ra przez kil­ka go­dzin dzien­nie opie­ko­wa­ła się obcą oso­bą, trak­tu­jąc ją jak ko­goś bli­skie­go. Za­wsze uśmie­cha­ła się do swo­jej pa­cjent­ki, opo­wia­da­jąc jej o in­nych cho­rych, któ­rych re­ha­bi­li­to­wa­ła, oraz o swo­im pie­lę­gno­wa­nym z ogrom­ną pa­sją ogro­dzie. Po­świę­ca­ła mu każ­dą wol­ną mi­nu­tę, dla­te­go była z nie­go nie­zmier­nie dum­na. Mia­ła też nie­by­wa­łą umie­jęt­ność opo­wia­da­nia o nim, jak­by ma­lo­wa­ła przed słu­cha­czem róż­no­barw­ne ob­ra­zy.

Wie­czór nie przy­niósł żad­nej po­pra­wy, dla­te­go Al­do­na pod­ję­ła de­cy­zję, że ju­tro rano za­dzwo­ni do dok­to­ra Mir­ko­wi­cza z proś­bą o wi­zy­tę do­mo­wą. Wpraw­dzie nie spo­dzie­wa­ła się szyb­kie­go prze­ło­mu, ale mia­ła wra­że­nie, że mimo wszyst­ko cho­ro­ba za­miast się co­fać albo cho­ciaż za­trzy­mać, wciąż na­bie­ra­ła roz­pę­du, z za­pa­łem pu­sto­sząc or­ga­nizm star­szej ko­bie­ty. Z tą my­ślą usia­dła w fo­te­lu, któ­ry i tej nocy miał jej słu­żyć za łóż­ko. Dłu­go słu­cha­ła cięż­kie­go od­de­chu mat­ki, od cza­su do cza­su prze­ry­wa­ne­go po­ka­sły­wa­niem i gło­śnym prze­ły­ka­niem śli­ny. Tuż po pół­no­cy za­snę­ła, da­jąc swo­je­mu cia­łu szan­sę na za­słu­żo­ny od­po­czy­nek.

Po­ra­nek przy­wi­tał ją pięk­nym wrze­śnio­wym słoń­cem, któ­re mimo zbli­ża­ją­cej się je­sie­ni na­dal roz­piesz­cza­ło swym cie­płem. Ja­sne pro­mie­nie roz­pry­ski­wa­ły się po po­żół­kłych li­ściach sto­ją­ce­go nie­opo­dal domu omsza­łe­go dębu, któ­ry la­tem otu­lał swym cie­niem znacz­ną część po­dwór­ka. To pod nim sta­ła ław­ka, na któ­rej tak chęt­nie ba­wi­ła się z sio­strą. Po­strzę­pio­ne ob­ło­ki le­ni­wie su­nę­ły po nie­bie, jak­by nie mia­ły ocho­ty na zmia­ny. Prze­ciw­nie, mia­ły na­dzie­ję, że być może w tym roku zima w ogó­le nie przyj­dzie, po­zo­sta­wia­jąc pole do po­pi­su je­sie­ni.

Al­do­na po­wo­li prze­cie­ra­ła oczy, od cza­su do cza­su zie­wa­jąc i prze­cią­ga­jąc się. Nie chcia­ła pa­mię­tać o wczo­raj­szej sprzecz­ce z młod­szą sio­strą. Była dziw­nie opa­no­wa­na, jak­by stres ostat­nich dni nie­ocze­ki­wa­nie się roz­mył, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie je­dy­nie wspo­mnie­nie.

Jed­no spoj­rze­nie na łóż­ko wy­star­czy­ło, aby cały spo­kój prysł…

* Mitch Al­bom, Za­kli­nacz cza­su, Kra­ków 2014, s. 262.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: