Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Odwet - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 marca 2019
Ebook
30,00 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odwet - ebook

Mogłoby się wydawać, że Morgan ma wszystko, czego współczesna kobieta potrzebuje do szczęścia – kochającego męża, udane dzieci, ambitną pracę na kierowniczym stanowisku… W dniu, w którym w niewyjaśnionych okolicznościach znika jej mąż, cały ten idealny świat zaczyna chwiać się niczym domek z kart. Na jaw wychodzą skrywane sekrety rodzinne, a ratunek przychodzi ze strony osoby, której Morgan planowała już nigdy w życiu nie spotkać... Czy powinna przyjąć pomocną dłoń? Czy będzie potrafiła wybaczyć ludziom, którzy ją zawiedli? Kto na tym zyska, a kto straci najwięcej?

Miała wrażenie, że brakuje kilku godzin w ciągu doby. Przygotowania do targów trwały już parę miesięcy, ale każdy dzień dostarczał kolejnych niespodzianek. W przypadku niektórych projektów zabrakło materiału na suknie, inne wymagały poprawek, a dwie kreacje nie zostały jeszcze w ogóle uszyte. Zleciła sprowadzenie jedwabiu, ale wiedziała, że potrzeba jeszcze czasu na wykrojenie i ich uszycie. Każda drobna sprawa przechodziła przez jej biurko. Każdy guzik, wielkość i ułożenie dodatków potrzebowało aprobaty szefowej. W firmie Morgan zapanował chaos. A ona marzyła już tylko o tym, żeby przespać choćby cztery godziny na dobę, co - miała nadzieję - pozwoliłoby na zebranie sił. Mocna kawa nie była już rozwiązaniem.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-293-7
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

– Jestem pewna, że będzie mu się podobał! – Morgan pewnym głosem oznajmiła niepodważalną, jej zdaniem, prawdę, wskazując palcem zdjęcie wozu strażackiego na wyświetlaczu swojego telefonu komórkowego. – Ma bardzo realistyczny odgłos pracy silnika. Popatrz, można podnosić i wysuwać drabinę, która obraca się o 360 stopni! I ma też świecące koguty z odgłosem syreny – wymieniała jednym tchem zalety wybranej przez siebie zabawki.

Być może nie do końca przez siebie, choć uważała, że jej asystentka Amanda poradziła sobie z tym zadaniem śpiewająco, wybierając właśnie ten samochód. Był to wóz strażacki sporych rozmiarów, zdalnie sterowany, na licencji Mercedesa. Nie lada gratka dla malucha, którym był kończący właśnie trzy lata syn Morgan i Marca, Bradley. W tym roku Morgan podjęła wyzwanie męża i zamierzała kupić młodszemu synowi prezent, o jakim marzył. Bez niczyjej pomocy!

Siedzieli właśnie przy jednym z niewielkich stolików w ulubionej przez Marca włoskiej kawiarni Grand Cafe przy Chestnut Street. Kawiarnia miała włoski klimat, zazwyczaj było tu bardzo gwarno i ciasno. Umówili się na wczesny lunch, więc mieli możliwość wyboru stolika w ulubionej części kawiarni. Ze względu na północne położenie, nawet w ciepłe, słoneczne dni panował tu półmrok. Mąż Morgan sięgnął po telefon i wpatrywał się z uwagą w zdjęcie wspomnianej zabawki. W czasie, kiedy oceniał wybór żony, a trwało to całą wieczność, kelner postawił przed nimi zamówione wcześniej sorbety pomarańczowe. W tle grało radio z włoskimi przebojami. Muzyczną audycję przerwano znienacka komunikatem:

„Podajemy wiadomości z ostatniej chwili. Po siedmiu latach poszukiwań, dzisiaj, o godzinie dziesiątej rano aresztowano mafiozo włoskiej mafii. Mężczyzna o pseudonimie S. Leone ukrywał się w małej miejscowości w centrum Polski. Został ujęty na stacji benzynowej, podczas brawurowo przeprowadzonej akcji policji. Nikomu nie stała się krzywda. Mężczyzna jest odpowiedzialny w głównej mierze za rozboje, przedstawione zostaną mu również inne zarzuty, o których prokuratura nie może informować publicznie. Na tym kończymy hot news. Wracamy do waszych ulubionych przebojów.”

Morgan wychwyciła treść szybkich wiadomości, obserwując pilnie, jak jej mąż sprawdza każdy szczegół wozu strażackiego. Tak jak się spodziewała, jej wybór poddawany był drobiazgowej analizie.

– Hhm… Moja droga, powiedz Amandzie, że nasz młodszy syn nie jest fanem wozów strażackich – roześmiał się na widok wydętych ust żony.

– Ale Marc, zapewniam cię, że to był mój wybór – oponowała Morgan.

– Kochanie – chwycił za delikatne dłonie kobiety – wiem, ile masz pracy z przygotowaniami do targów. – Jego spojrzenie zawsze ją uspokajało. Tym razem też tak było. Zapomniała już o pędzie w firmie, który sama wykreowała. O tej przytłaczającej ilości spraw do załatwienia i telefonów, które musiała odebrać. Uśmiechnęła się do męża z wdzięcznością za obecność i wsparcie. Spojrzała na jego skronie, które delikatnie zaznaczał już przemijający czas, i przeniosła wzrok na idealnie wyprasowaną błękitną koszulę. Wszystko w nim było idealne, dopięte na ostatni guzik. Brakowało w tym odrobiny szaleństwa, szczegółu, który nadawałby oryginalności.

– To co? – zagadnął Marc. – Wycofujesz się z wyzwania?

– W życiu! – zachmurzyła się kobieta i ze złością sięgnęła po oszronioną szklankę z sorbetem. W tej chwili zawibrował jej telefon. Spojrzała na wyświetlacz. Kurosawa. Czekała na ten telefon od wczoraj. Co za wyczucie czasu. Postanowiła nie odbierać. Mieli z Marcem tak mało czasu dla siebie, obydwoje zabiegani w swojej codzienności. Te dwa kwadranse, które wygospodarowali na szybki wspólny lunch, nie powinny wpłynąć na losy świata. Telefon jednak nie przestawał wibrować.

– Odbierz! – burknął Marc.

– Halo – rzuciła krótkie powitanie do telefonu, wysyłając spojrzenie pełne wdzięczności w stronę męża.

– Doszły mnie słuchy, że mnie pani poszukuje – usłyszała przymilny ton Kurosawy.

– Zgadza się. Proszę przesłać na maila dokumenty dotyczące wyników pańskiego oddziału.

– To znaczy? – nadal mówił do niej przymilny głos z japońskim akcentem.

– Dokumenty finansowe oddziału. – Morgan nie chciała zdradzać celu wykorzystania tych danych. Nie musiała. W tym układzie to ona rozdawała karty.

– Oczywiście, wyślę je do pani.

– Świetnie. Do piętnastej poproszę. – Morgan zakończyła rozmowę w ten sam sposób, w jaki ją rozpoczęła.

Marc właśnie odstawił na stolik pustą szklankę po sorbecie. Zerknął w znaczący sposób na zegarek. Postukał w niego dwa razy, wskazując tym samym, że wykradzione chwile relaksu dobiegają końca. Świat nie pozwoli im na więcej. Zapłacili rachunek i wyszli na zewnątrz. Morgan skierowała się w stronę swojego samochodu.

– Daleko zaparkowałeś? – zapytała męża.

– Pojadę taksówką – oznajmił Marc.

– Taksówką? Co się stało z samochodem?

– Z samochodem wszystko w porządku. Zostawiłem go przed domem. Planowałem jechać taksówką.

Morgan spojrzała z zaciekawieniem na męża. Dopiero teraz zauważyła, że nie ma aktówki, którą zabierał ze sobą wszędzie.

– Poszukam prezentu dla Bradleya – oznajmił krótko. – Potem wrócę do domu, Collin ma mecz. Obiecałem, że z nim pojadę.

Pokiwała głową. Ale myślami była już przy kolejnych spotkaniach.

***

– Uwierz mi! To jest prawdziwy koniec świata! – Douglas w teatralny sposób zawiesił głos, obserwując reakcję Morgan. – Egzotyczny koniec świata z przeogromną ilością barw! Nigdzie indziej nie widziałem takich festiwali jak na Bougainville. Kolorowe pióropusze, biodra przepasane trawą, dźwięk bębnów, niespotykane obrzędy. Ulubionym zajęciem miejscowych jest żucie betelu, od którego zęby zabarwiają się na żółto i czerwono. – Z zapartym tchem wymieniał wyjątkowe i najbardziej niezwykłe szczegóły z wyprawy na jedną z największych wysp archipelagu Salomona, Bougainville.

– Wiesz – ponownie w wystudiowany sposób zawiesił głos – to miejsce nieskalane cywilizacją. Tubylcy żyją w zgodzie z naturą, ta rajska wyspa to idealne miejsce, by na własnej skórze sprawdzić, jak żyje się bez pieniędzy. Dlatego to takie fantastyczne miejsce. Poznałem tam niejakiego Serge, który był moim przewodnikiem – ciągnął niestrudzenie Doug. Starał się nie widzieć znudzonego wyrazu twarzy Morgan.

– Spędziliśmy wiele godzin w miejscowej tawernie i wypiliśmy niemało litrów whisky. To bardzo interesujący człowiek, wiedział wszystko na temat tej wyspy. Zaledwie dziesięć lat temu na Bougainville zanotowano ostatni przypadek kanibalizmu. Tubylcy zjedli misjonarza, licząc na to, że spłynie na nich jego mądrość. Trudno powiedzieć z jakim skutkiem… – Znowu dramatycznie zawiesił głos w bezskutecznym oczekiwaniu na jakąkolwiek reakcję Morgan. – Serge zaprosił nas do zwiedzania tubylczej wioski, położonej w głębi dżungli. Przywitali nas mężczyźni opasani tylko kawałkiem skóry, z olbrzymimi dzidami. Podobałoby ci się. – Doug zadziornie puścił oczko do swojej szefowej.

– Wiesz, rozmawiali w taki dziwny sposób… pohukiwali, mruczeli, wydawali gardłowe dźwięki i wskazywali głowami na nas. Mocno się zaniepokoiłem, kiedy zaczęli patrzeć na mnie i na moją rodzinę jak na obiad. Zażartowałem wówczas, że jak chcą nas zjeść, to żeby zaczęli od matki, bo najgrubsza. To trochę rozładowało napięcie. Oczywiście matka potraktowała to jako dobry dowcip. Ale do końca wycieczki miała się na baczności. Reszta rodziny także – zachichotał Douglas.

– Ach tak – mruknęła Morgan, przekładając projekty sukni z jednego miejsca na biurku w inne. Miała nadzieję, że ten subtelny sygnał zostanie odpowiednio zrozumiany przez wiceprezesa Armando Corp. Z ogromnym trudem ukrywała chęć ziewnięcia. Nie była to jego pierwsza bajeczna wyprawa, ale najwidoczniej najbardziej ekscytująca. Udawała więc, że go słucha z uwagą, a myśli zajmowały jej sprawy firmowe, w szczególności przygotowania do targów mody w Mediolanie. Każdego roku targi stawały się miejscem spotkań wybitnych projektantów i luksusowych marek. Na zaledwie trzy dni na początku lutego miasto to zamieniało się w najgorętsze miejsce na ziemi, gdzie prezentowano najwybitniejsze dzieła i jeszcze ciepłe nowości w modzie. W tym roku Morgan zaplanowała tam debiut Armando Corporation.

Miała za sobą wyczerpujący dzień spędzony na rozmowach dotyczących targów. Pozostało niewiele czasu na podjęcie ostatecznych decyzji, więc dyskusje były intensywne i nierzadko kończyły się trzaskaniem drzwiami przez Morgan. Miała wrażenie, że brakuje kilku godzin w ciągu doby. Przygotowania do targów trwały już parę miesięcy, ale każdy dzień dostarczał kolejnych niespodzianek. W przypadku niektórych projektów zabrakło materiału na suknie, inne wymagały poprawek, a dwie kreacje nie zostały jeszcze w ogóle uszyte. Zleciła sprowadzenie jedwabiu, ale wiedziała, że potrzeba jeszcze czasu na wykrojenie i ich uszycie. Każda drobna sprawa przechodziła przez jej biurko. Każdy guzik, wielkość i ułożenie dodatków potrzebowało aprobaty szefowej. W firmie Morgan zapanował chaos. A ona marzyła już tylko o tym, żeby przespać choćby cztery godziny na dobę, co – miała nadzieję – pozwoliłoby na zebranie sił. Mocna kawa nie była już rozwiązaniem.

Teraz jeszcze musiała udawać, że interesuje ją słuchanie opowieści Douglasa. Ostatnimi siłami więc starała się zebrać rozbiegane myśli. Słyszała co piąte słowo, wszystko inne zlewało się w jeden szum.

Przed piętnastą Amanda powiadomiła ją, że dzwonił jej syn Collin i prosił o natychmiastowy kontakt. Wybierała właśnie numer Collina, kiedy zadzwonili z Los Angeles, by porozmawiać o ewentualnych negocjacjach w sprawie sprzedaży ich oddziału. Nie zdążyła odłożyć słuchawki po tej rozmowie, kiedy połączono ją z Houston. Rozmowa o wynikach za ostatni kwartał zabrała jej dwa kwadranse. A poza tym musiała sprawdzić, czy delikatnie nakrapiany błękitny jedwab dotarł już do magazynu na Avenue of Arts. Właśnie w trakcie tej ostatniej rozmowy do jej gabinetu wszedł wiceprezes Douglas Trent. Odłożyła więc na bok wszelkie sprawy i siłą woli zmuszała się do uważnego słuchania o podróży do Bougainville w nadziei, że kiedy już wysłucha wszystkiego, będzie miała szansę na omówienie spraw służbowych.

Wybawieniem okazała się Amanda, która przerwała tę przydługą i nieciekawą opowieść, informując o oczekującym na linii Collinie. Kobieta spojrzała na zegarek i przeraziła się. Minęła dokładnie godzina od jego pierwszego telefonu.

– Mamo! – Morgan usłyszała w słuchawce uniesiony głos syna.

– Przepraszam, Coll. Jestem w trakcie ważnego spotkania – szepnęła, czując ogrom poczucia winy na swoich ramionach.

– Ty zawsze jesteś w trakcie ważnego spotkania, mamo!

– Synu! Mam naprawdę dużo pracy! Co się dzieje? – wyrzuciła z siebie Morgan. Szybko zdała sobie jednak sprawę, że jej dziecko ma rację. Zawsze jest w trakcie ważnego spotkania.

– Za kwadrans mam mecz siatkówki! – wykrzyczał do słuchawki nastolatek. – Tata obiecał, że mnie tam zawiezie, ale nie ma go jeszcze w domu!

– O której jest ten mecz? – powtórzyła pytanie Morgan, błądząc tym razem myślami przy poprawkach dekoltu amarantowej sukni. Być może w karo będzie bardziej odpowiedni niż łódka?

– Za kwadrans – sprecyzował Collin przez zaciśnięte zęby. – Dzisiaj! Nie za tydzień! Czy dodawałem, być może mimochodem, że tata może mnie nie zawieźć? – zapytał kąśliwie, akcentując słowo „mimochodem”.

– Mówił, że ma umówione spotkanie. Może się przeciągnęło? – Morgan próbowała znaleźć logiczne wyjaśnienie.

– Mamo! Nie mogę już dłużej czekać! Za piętnaście minut MAM MECZ! Jak się mam tam dostać?

Morgan przyłożyła lewą rękę do skroni, delikatnie ją masując. Być może to pomoże jej zebrać myśli. – Zadzwoń do ojca na komórkę – zaleciła krótko.

– Nie odpowiada! Włącza się poczta!

Morgan zapatrzyła się na stos projektów rozrzuconych na biurku. Czy ktoś pomoże jej w pogodzeniu tych dwóch światów. Domu z dwoma synami, z wciąż rozwijającą się firmą?

– Jak to nie odbiera komórki? Włącza się poczta? – Poczuła nagły ścisk w żołądku. Pierwszy raz od piętnastu lat Marc nie odebrał telefonu. Zawsze był pod ręką, na każde jej zawołanie. Na każde zawołanie Collina oraz opiekunki Bradleya.

– MAMO! – niecierpliwił się Collin.

– Weź taksówkę – wpadła na kolejne rozwiązanie.

– Nie zostawiliście mi pieniędzy! Czym mam zapłacić? Violett też nie może mi pomóc. Wydała zostawione przez was pieniądze na zakupy. Mówi, że nie ma ani centa!

– Synu! Szukasz rozwiązania czy chcesz się ze mną pokłócić?! – Limit ciosów, które była w stanie znieść, został przekroczony. Czy tak ma wyglądać jej kara za brak uwagi? Tylko jedna maleńka linia dzieliła ją od pomysłu rzucenia słuchawką. Wszystko w niej krzyczało: NIE! Nie dla kolejnych problemów do rozwiązania. Nie dla kolejnych nacisków. Nie dla kolejnych uwag, że nie radzi sobie ze wszystkim. NIE! NIE! NIE! Kiedy udało jej się ogarnąć sprawy w firmie, natychmiast okazywało się, że domowe sprawy były niedopilnowane. Jakkolwiek by się nie starała, ta kołdra okazywała się ciągle za krótka. W tej chwili nie starczało jej czasu ani na sprawy firmowe, ani też na sprawy domowe. – Będę w domu najszybciej jak się da! – wyrzuciła przez ściśnięte gardło.

– MAMO! Ale za piętnaście minut zaczyna się mecz! O rozgrzewce nie wspomnę!

– Okej! – Morgan ponownie wycofała się z dyskusji z nastoletnim mądralą. W odpowiedzi usłyszała głośne sapnięcie syna, ale postanowiła już tym się nie zrażać. Przeczeka ten atak w narożniku. Musiała znaleźć odpowiedni moment na działanie.

– Synek! Poczekaj w domu! Spróbuję się dodzwonić do taty!

– NIENAWIDZĘ CIĘ! – Wściekły Collin rozłączył się.

Morgan westchnęła. Nie sądziła, że usłyszy te słowa od swojego dziecka tak szybko. Widocznie bunt nastolatka w przypadku Collina nadszedł wcześniej. Może nie ma reguły na to, kiedy nastąpi? Kilka sekund zajęło jej przypomnienie sobie, że Douglas był świadkiem tej wymiany zdań. Spojrzała na niego i zauważyła grymas zniecierpliwienia. Domyśliła się, że nie odpowiadała mu rola świadka rodzinnych dyskusji. Kolejne trzęsienie ziemi do opanowania – pomyślała z rezygnacją Morgan.

Wstała zza biurka i zwróciła się z uśmiechem do swojego wiceprezesa.

– Och, Doug. Nie rób takiej nadąsanej miny. Obiecuję, że wrócimy do tej rozmowy następnym razem.

– Problemy w raju? – Trent spróbował skierować rozmowę na inne tory.

– Tak. Apokalipsa – westchnęła Morgan. Wzruszyła ramionami i wydęła usta, żeby podkreślić wagę sytuacji. – Collin nie zdąży na mecz! – Próbowała umniejszyć wagę słów, które usłyszała przed chwilą od swojego pierworodnego.

– Ach tak. – Pokiwał ze zrozumieniem wiceprezes.

Przysięgłaby, że przez ułamek sekundy pojawił się na jego twarzy dziwny, trudny do określenia grymas. TO na pewno zmęczenie. Obydwoje dawali z siebie dzisiaj sto pięćdziesiąt procent wydajności.

– Douglasie, poproszę cię o wielką przysługę. – Morgan zwróciła się do swojego partnera biznesowego. – Słyszałeś, za chwilę powinnam być w domu, a czekam na ważne dokumenty od Kurosawy. Czy możesz się z nim skontaktować? Właściwie te dokumenty powinny być już na skrzynce…

Kobieta przerwała wywód, chwilę zastanowiła się, sięgnęła po małą żółtą karteczkę, na której szybko coś napisała.

– Masz tutaj moje hasło do skrzynki, będziesz mógł sprawdzić, czy korespondencja dotarła. Miał przesłać ją najpóźniej do trzeciej. – Spojrzała na zegarek. – To jeszcze kilka minut.

– Jasne – kiwnął głową wiceprezes.

– Za dziesięć dni zwołujemy naradę zarządu. Mamy omówić przyczynę straty w oddziale w Tokio. Ze wstępnych dokumentów, które wcześniej otrzymałam mailem, nie mogę wyciągnąć wniosków, dlaczego dobrze prosperujący oddział, z marżą ustaloną na takim samym poziomie jak we wszystkich pozostałych oddziałach, nagle w tym roku zaczął przynosić znaczne straty. Zastanawia mnie wzrost kosztów zarządu o około trzysta procent w porównaniu do poprzedniego roku. Tak wyglądają sprawy w skrócie – zakończyła krótki opis problemu tokijskiego.

– Zajmę się tym jeszcze przed wyjazdem – gorąco zapewnił Doug. Zaplanował na długi weekend wyjazd z żoną i pięcioletnią córeczką na zimowe, śnieżne szaleństwo. To miało być pierwsze zetknięcie z nartami dla małej Madison. Czasem zazdrościła mu tego spokoju, którego ZWŁASZCZA w tym momencie, brakowało w jej życiu.

– Będę wdzięczna. – Morgan posłała szeroki uśmiech swojemu partnerowi.

Uściskali się serdecznie na pożegnanie i wsiedli do zatłoczonej windy.Rozdział 2

Na ulicach panował istny horror. Samochód przy samochodzie, jak zwykle przed długim weekendem, każdy pędził do centrów handlowych, żeby zrobić większe zakupy. Większość z nich przygotowywała się na długi weekend, jak gdyby miała wybuchnąć wojna i należało uzupełnić magazyny żywności na kilka miesięcy naprzód. Byli też tacy, którzy wyjeżdżali z miasta z całymi rodzinami oraz załadowanymi po sam dach domami campingowymi. Kierowcy wciskający się pomiędzy innych, pisk opon, przeciągły dźwięk klaksonów i niecenzuralne słowa rzucane przez co drugą osobę za kierownicą. Po kilkudziesięciu frustrujących minutach Morgan Sangiacomo weszła do domu. Nie zdążyła dotrzeć na czas, choć bardzo się starała. Zatłoczone ulice Filadelfii okazały się przeszkodą, której nie dało się pokonać w tak krótkim czasie. Collin nie pojechał na mecz, więc próbował rozładować swoją wściekłość, grając w piłkę na tyłach domu z kolegą o długich włosach związanych z tyłu głowy, i o nienaturalnie długich nogach, co z pewnością w siatkówce było jego atutem. Jak ten dzieciak miał na imię, zastanowiła się przez moment. Nic, pustka, nie wiedziała. Wolała zostawić ich teraz w spokoju. Mały Bradley bawił się na podłodze z psem. Na ogonie Leo pojawiły się wszystkie kolory tęczy. Ucałowała malucha w pulchne policzki i zabrała kredki, kierując jego uwagę na aportowanie piłki przez Leo. Przyznała w myślach rację swojemu mężowi – faktycznie, ich młodszy syn nie jest fanem wozów strażackich. Dużo bardziej interesowała go zabawa z ich pupilem. Zamieniła kilka zdań z opiekunką Bradleya, Violett, która spieszyła się na metro. Kobieta chciała jak najszybciej dotrzeć do Port Richmond, ponieważ obiecała rodzinie specjalną kolację, ich ulubione pierogi z mięsem. Taki polski specjał. Marc miał ją zwolnić około wpół do trzeciej, ale nie pojawił się do tej pory. Nie dał żadnego znaku, że się spóźni. Jasne, że próbowała do niego dzwonić, ale, tak samo jak Collin, usłyszała włączającą się pocztę. Myślała, że Pani Sangiacomo ma jakieś informacje o mężu. Niestety nie mogła dłużej zostać, bo obowiązki domowe ją wzywały. Osobiście lubiła bardziej konsumować pierogi, gorzej radziła sobie z ich zagniataniem. Ale co zrobić, obietnic się dotrzymuje, skwitowała na pożegnanie i pospiesznie wyszła.

***

– San – gia – co – mo – wyraźnie przeliterowała nazwisko Morgan.

– Nie, nie przywieziono pacjenta o tym nazwisku w ciągu ostatnich czterech godzin – poinformowała recepcjonistka Lakewood Medical Center. Te same słowa usłyszała w kolejnych czternastu szpitalach.

Zadzwoniła do Davida.

– Nie, nie ma go u mnie. Nie widziałem go od soboty. Przegrał ładną sumę pieniędzy… Zadzwoń do Sophie. Rozmawiali na ostatnim brydżu o spadku cen na giełdzie, o inwestowaniu w rynki malejące. Marc miał spotkać się z nią na konsultacjach w tych sprawach. Zdaje się, że umawiali się na dzisiaj.

– Nie, Marc zadzwonił do mnie wczoraj i przełożył nasze spotkanie na przyszły tydzień – poinformowała ją Sophie Lancetto. – Wypadło mu dzisiaj ważne spotkanie. Spieszył się.

– Nie wiesz, z kim się umówił?

– Nie powiedział, ale był bardzo zdenerwowany. Bardziej niż zwykle.

***

Nie było go nigdzie. Żadne z ich wspólnych przyjaciół nie potrafiło odpowiedzieć na pytanie: gdzie jest Marc? Nasuwał się jeden wniosek, to Morgan widziała go jako ostatnia podczas lunchu w Grand Cafe. Czy miała aż tak zajętą głowę swoimi sprawami, że nie zauważyła zdenerwowania męża? Czy może Marc świetnie się przed nią maskował?

Kiedy wyczerpała już wszelkie pomysły, gdzie zadzwonić w poszukiwaniu męża i kiedy każdy z nich okazał się ślepym zaułkiem, postanowiła powiadomić policję. Przyciski na telefonie zlewały się w jedną ciemną plamę, palce nie trafiały w odpowiednie klawisze, więc kilkakrotnie wystukiwała błędne numery. Kiedy ostatecznie udało jej się połączyć z policją, poprosiła o rozmowę z detektywem Rodrigezem. Francesco Rodrigez pomagał jej w sprawach firmowych.

– Zawsze może pani liczyć na moją pomoc – zapewniał po ostatniej interwencji w sprawie z Chińczykami. Wypłynęło wówczas na jaw, że jeden z dyrektorów tamtejszego oddziału zatrudniał nielegalnie dzieci. Wypłacał im trzykrotnie mniejsze pensje niż dorosłym, a narzucał takie same obowiązki. W ten sposób wypracował pokaźny zysk i otrzymał gigantyczną nagrodę kwartalną. Armando Corporation, koncern o światowym zasięgu, stworzony przez Morgan Sangiacomo i Douglasa Trent, potrzebował osoby, która zajęłaby się delikatnym zamknięciem tej sprawy. Bez zbytecznego rozgłosu, który mógł zaszkodzić notowaniom na giełdzie. Wprawdzie Morgan nie zajmowała się tą sprawą osobiście, gdyż wszelkie kontakty z Rodrigezem przejął Douglas, ale podczas sporadycznych rozmów pomiędzy nią a gburowatym detektywem nawiązała się nić sympatii. Postanowiła chwycić się teraz tej nici jak ostatniej deski ratunku.

– Niestety, proszę pani, pan Rodrigez od dzisiaj przebywa na chorobowym. Wraca do pracy za kilka miesięcy. Wygląda to na dosyć poważną sprawę. Czy mogę jakoś pani pomóc?

– Nie, dziękuję, muszę porozmawiać z detektywem osobiście – powiedziała z rezygnacją.

Odsunęła słuchawkę od ucha, powoli wcisnęła przycisk kończący rozmowę, splotła ręce na piersiach i westchnęła, opierając głowę o chłodne szkło okna w gabinecie położonym po zachodniej stronie ich rozległego domu. A dzisiejszy dzień był taki piękny, niebo wypłowiałe do turkusu, żadnej mgły, tylko kilka chmurek, dziwnie nieregularnych, które wyglądały, jakby dziecinne rączki rozrzuciły na niebie watę cukrową.

– Cholerny świat… – mruknęła cicho, a potem krzyknęła:

– Cholerny świat! – I odwróciwszy się od okna, rzuciła słuchawkę przed siebie z całych sił, tłukąc przy tym wazon stojący na toaletce.Rozdział 3

Piekielne miejsce. Jedwabna koszula oblepiła całe jego ciało. Koszmarna droga nie miała końca. Poruszał się po czymś, co kiedyś było jedyną drogą łączącą kilkanaście wiosek wzdłuż rzeki. Przypominała teraz busz, niczym nie odróżniając się od otoczenia. Mógł skorzystać z drogi wodnej i wsiąść w canoe, tak jak mu proponowano. Lęk przed wodą okazał się jednak silniejszy. W wynajętym, zniszczonym Jeepie bez klimatyzacji pokonywał leśną drogę. Uważał za cud znalezienie Serge’a, który w magiczny sposób zorganizował ten transport. To nie jest miejsce, gdzie istniał jakikolwiek transport kołowy. Cholera jasna! Szlag by trafił! Po kiego diabła tu przyjechał? Gwałtownie zwilżył językiem spierzchnięte usta. Słońce właśnie wyjrzało zza chmury i skierowało całą swoją moc w jego oczy przesłonięte wystylizowanymi okularami. Podniósł dłoń, żeby osłonić oczy przed światłem, które wdzierało się za okulary. Chwilę jeszcze zajęło mu przypomnienie sobie powodu. Powodu wszystkich jego działań. Morgan Sangiacomo.

Porośnięta zieloną ścianą po obu stronach szosa wiła się wśród wzniesień. W pewnym momencie przewodnik nakazał skręcić z drogi wprost na tę ścianę. Delikatnie zaznaczona ścieżka prowadziła w przyjemną, ciemną, wilgotną otchłań. Zwalone drzewa, dzika roślinność, nie widać ingerencji człowieka. Mężczyzna nie domyśliłby się, że tutaj kryje się jakaś droga.

Ścieżka, po której jechał, stawała się coraz bardziej błotnista. Poczuł mocne klepnięcie w ramię. To jego przewodnik siedzący na tylnym siedzeniu, dał znak, że pora pójść pieszo. Dodał jeszcze coś w języku pidżin. Zabrzmiało to jak „stop”. To akurat łatwo zrozumieć. I tak dalej ten wrak mnie nie podwiezie, pomyślał i ze złością wyłączył silnik. Z przyzwyczajenia zaciągnął ręczny hamulec. Jakby to miało tutaj jakiekolwiek znaczenie. Zebrał z bocznego siedzenia teczkę z dokumentami, wyciągnął ze schowka mapę, podciągnął nogawki, założył latarkę czołową i wysiadł z samochodu. Rozejrzał się za przewodnikiem, ale ten już z maczetą w silnych, opalonych rękach sprawdzał teren i wycinał wielkie liście, torując drogę. Energicznie skierował się więc na błotnistą ścieżkę leśną, którą tutejsi mieszkańcy żartobliwie nazywali „highways”. Uważnie i wysoko unosił nogi, w nadziei, że uda się jeszcze uratować skórzane włoskie buty. Mężczyzna szedł za swoim papuańskim przewodnikiem i zastanawiał się, jak długą drogę mają przed sobą. W kilku miejscach natknęli się na płytkie rozlewiska, które mogli pokonać jedynie idąc po wyjątkowo śliskich „mostkach” z palmowych pni. Przypominało to balansowanie na linie, a świadomość, że każdy błąd może kosztować wpadnięcie w bagno, dodawało dreszczyku emocji. Pewnie jego współpracownicy, którzy uwielbiali takie przygody, byliby wniebowzięci. Nie on. On lubił spokój, ład, luksus, eleganckie, czyste samochody, dizajnerskie zegarki. Wszystko to, co w tych warunkach traciło swoją wartość. Papuas przebiegł po pniach bez najmniejszego problemu i zniknął w krzakach, żeby wrócić za chwilę z naręczem tyczek. Wyposażony w prowizoryczne laski mężczyzna zaczął chwiejną wędrówkę. Woda była krystalicznie czysta, ale tyczka wchodziła w dno na kilkadziesiąt centymetrów, niełatwo ją później było wyciągnąć z mułu. Zgarbiony, niepewny, z mocno nadszarpniętym wizerunkiem, zmierzwionymi włosami przesuwał się metr za metrem po chybotliwych żerdkach. Same problemy z tymi białymi – zdawało się mówić pobłażliwe spojrzenie przewodnika. W lesie panował półmrok, musieli gonić każdą plamę światła przemieszczającą się po ściółce. W końcu Papuas dał znak, że dotarli na miejsce. Na wykarczowanej maczetami sporej powierzchni stały stół i ławki. Wszystko zrobione było z gałęzi powiązanych włóknami roślinnymi. Ławki postawiono w ten sposób, że nie dawało się ich przesunąć, bo ich nogi były wkopane w ziemię – poza zasięgiem wodoszczelnej płachty zawieszonej nad obozem. Pośrodku stał drewniany dom z kilkoma sypialniami i salonem na zadaszonym klepisku przed wejściem. Mężczyzna podszedł do zadaszenia i dojrzał człowieka leżącego w kącie, na ziemi, na bananowych liściach. Jego ręce i nogi były związane, leżał skulony, ubrania przylegały do ciała. Przez sekundę widok ten nawet wzbudził w nim współczucie. Szybko jednak się opamiętał. Usiadł na ławce i czekał. Na spotkanie, które planował od dawna.

***

Marc powoli odzyskiwał świadomość. Kilka razy budził się, aby ponownie wpaść w letarg. Widział nad sobą splecione gałęzie i promienie słońca wdzierające się do środka przez drobne szczeliny. Czyjeś spocone ręce wykręcały jego ramiona, żeby zdjąć marynarkę i koszulę. Śniło mu się, że otwiera małą, szarą kopertę. Jedną z tych, których w jego firmie zużywa się tysiące każdego tygodnia. Koperta nie miała nadawcy ani adresata, co od razu wzbudziło jego podejrzenia. W środku znalazł dwie kartki. Materiał był poufny, przeznaczony wyłącznie dla niego. Napisane wielkimi, nieco koślawymi literami. Poza tym autor ledwie zostawił ślad na papierze, leciutko wodząc po nim stalówką pióra. Pośrodku pierwszej z kartek widniał napis SH, natomiast na drugiej ciąg liczb: 131211.

Ze snu wyrwał go dźwięk gwałtownej, wyraźnej komendy. Przebudził się z krzykiem i próbował wierzgać nogami i rękami, ale były związane. Leżał na ziemi, na dużych liściach. Wyczuwał każdą nierówność ziemi, korzenie uwierały w żebra. Nadgarstki miał skrępowane grubymi linami, podobnie jak kostki. Bolały go od zbyt mocnego uścisku. Był obolały i odurzony jakimś środkiem. Poczuł, że drży i uświadomił sobie, że ma na sobie tylko bokserki i bawełnianą koszulkę z rozdartym rękawem. Było bardzo wilgotno. Jego zdrętwiałe ciało trawił jakiś nieznany wcześniej żar. Nie był pewien, czy śni na jawie, czy obecny stan to efekt środków odurzających. Coś mu jednak podpowiadało, że to nie sen i że pewnie niedługo umrze. Czuł, jak po twarzy spływają mu strużki potu. Otworzył oczy i zobaczył ciemność, nieprzenikniony mrok. Jego wzrok stopniowo się wyostrzał. Gdzieś było źródło światła, ale nie zdołał go odnaleźć. Mrugał raz po raz, żeby widzieć dokładniej.

Doszedł go odgłos zbliżających się kroków, ale dopiero po chwili jego oczy wychwyciły ruch. Zobaczył nad sobą twarz, na której czerwoną farbą zaznaczono dwie linie wiodące od nosa w kierunku uszu. Barwy wojenne?

– Gdzie jestem? – wycharczał z trudem Marc.

Ciemne oczy patrzyły ze zdumieniem. Mały, dziwny człowiek uśmiechnął się szeroko w kierunku Marca, ukazując tym samym żółto-czerwone zęby. Zapewne nie zrozumiał tych słów. Marc wyczuł obecność jeszcze jednej osoby, ukrytej w cieniu.

– Obudziłeś się – bardziej stwierdził, niż zapytał niski głos dochodzący z głębi.

Marc mrugał oczami, żeby przegonić z nich mgłę.

– Gdzie jestem?

– Nie podoba ci się tutaj?

– Nie miałem przyjemności poznać mieszkańców.

– Nadrobisz szybko, Marc. Z twoimi zdolnościami. Taki przyjazny, ufny człowiek znajdzie wspólny język nawet na końcu świata. Zgadza się?

– O co ci właściwie chodzi?

– Mnie? O nic. Lubię, kiedy życie jest sprawiedliwe.

– Nic nie jestem ci winien! Zakończmy to! Myślałem, że możesz się zmienić.

– Ja? Nigdy! – Szyderczy śmiech przeciął powietrze jak ostrze sztyletu. – Bo widzisz, mnie zawsze bardziej pociągał mrok. Ty jeszcze z tym walczysz, ale może dotrze do ciebie wkrótce, że próżno się opierasz. Te więzy są silniejsze, niż myślisz.

– Co tutaj robię?

– Przyjechałeś na wakacje. Podoba ci się?

– Co zamierzasz ze mną zrobić? – zapytał Marc.

– Zapewnię ci fantastyczny wypoczynek w miejscu, o którym nawet nie słyszałeś. Gdybyś był posłuszny, bylibyśmy teraz w zupełnie innych miejscach. Ty ze swoją rodziną, a ja… – głos zaśmiał się. – A tak obydwaj mamy problem.

– Co zamierzasz? – powtórzył pytanie Marc.

– Mam kilka pomysłów – igrał agresor – to będzie atrakcyjny czas dla twojej rodziny.

– Nie wciągaj ich w to!

– Za późno – zachichotał złowieszczo, wzruszył ramionami i przybrał niewinną minę.

– Niech cię diabli! – zaklął Marc, zrywając się i opadając z powrotem na liście. Zacisnął szczęki w ataku wściekłości i bezsilności, gdyż więzy zawiązano zbyt dokładnie.

W odpowiedzi usłyszał śmiech, szyderczy śmiech, który głucho odbijał się od pustych ścian. Pamiętał go z dawnych lat.

Walcząc z kolejną falą mdłości, Marc wyobrażał sobie życie w domu. Widział, jak Morgan kładzie Bradleya do łóżka, a Collin cieszy się z punktów zdobytych na dzisiejszym meczu. Był pewien, że drużyna syna zwyciężyła. W zeszłym tygodniu uczyli się zagrywki, bloków taktycznych i pipe’ów. Collin spisał się świetnie. Marc starał się być na każdym treningu i na każdym meczu starszego syna. Siatkówka była ich rodzinną sportową pasją. Na jednym z takich meczów poznał swoją żonę. Wielki duch w drobnym ciele. Boże, jak on ją kochał. I tęsknił za jej przenikliwym spojrzeniem zielonych oczu. I za jej dotykiem, i specyficznym sposobem marszczenia czoła, kiedy coś szło nie po jej myśli.

Brak reakcji i odpowiedzi wyraźnie zniecierpliwił porywacza. Podszedł do Marca, poprawił wiązanie przy nadgarstkach i jeszcze raz spojrzał w oczy mężczyzny. Zawiedziony biernością Marca oddalał się powoli. Odgłos kroków stawał się coraz bardziej odległy.

Marc ponownie pogrążył się w śpiączce. Kiedy otworzył oczy, ziemię otulała noc. Świerszcze i żaby wygrywały melodie, w oddali przelatywał furkoczący cień, zapewne nietoperz.

Nie wiedział, ile minut, godzin lub dni spędził w ciemności, budzony i zmuszany do jedzenia przez jedną lub więcej osób. Obrazy rozmazywały się, a potem znów pochłaniał go mrok nieświadomości. W chwilach, kiedy powracała jego świadomość, rozmyślał o Morgan, o Collinie i o Bradleyu. Przy zdrowych zmysłach trzymała go myśl o ich bezpieczeństwie. Nie może się poddać, bo chęć ujrzenia ich żywych była ogromna. Co więcej, musi się stąd jak najszybciej wydostać. Nie pozwoli, żeby spadł im włos z głowy.

Kilka tygodni temu w jego, zdawać by się mogło, poukładane życie wdarł się chaos. Wystarczyło, żeby otworzył małą, szarą kopertę. Kolejna przyszła po dwóch tygodniach, potem następna. W każdej znajdowały się dwie kartki, z ciągiem liczb i liter. W sumie dostał kilka takich kopert. Ostatnia z nich nie zawierała żadnej informacji. Co to miało oznaczać? Wyczuwał ryzyko. Czy jednak bankier z krwi i kości nie powinien uświadomić sobie, że jego praca polega na ciągłym ryzyku? Całe życie Marca było hazardem. W każdej chwili mógł stracić wszystkie pieniądze, jakie dotąd zarobił. To było jego życie, złapał wiatr w żagle i dopisywał codziennie inną historię do tych liczb. Ułożył je w ciąg zgodny z datą dostarczenia wiadomości. Zabrakło ostatniej wskazówki. Czekał na nią z niecierpliwością, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie niosą ze sobą te niepozorne koperty. Ostatnią wiadomość przekazano telefonicznie. Dzień i miejsce spotkania.

Znowu zapadł w letarg. Zanim zupełnie odpłynął w nicość, pomyślał jeszcze, że nic nie było w stanie zastąpić Morgan. Pamiętał dokładnie, kiedy niewysoka brunetka przestała być częścią genialnego planu na genialne życie, a stała się najdroższą i najważniejszą istotą na świecie, pokochał ją całą duszą, gdy ujęła jego twarz w dłonie, popatrzyła mu z powagą w oczy i pocałowała go. Wcześniej wtargnęła w jego świat jak huragan. Przybysz z obcego miasta. Zachwycająca istota, która przewróciła jego życie do góry nogami. Zrobi wszystko, by do niej wrócić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: