Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ojcowie i dzieci - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ojcowie i dzieci - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 367 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Cóż, Pio­trze? Nie wi­dać jesz­cze? – py­tał 20 maja 1859 roku swe­go słu­żą­ce­go, mło­de­go, py­za­te­go chło­pa­ka z bia­łym pusz­kiem na pod­bród­ku i ma­ły­mi, męt­ny­mi oczka­mi, pan li­czą­cy lat nie­wie­le po­nad czter­dzie­ści, któ­ry bez czap­ki, w za­ku­rzo­nym płasz­czu i kra­cia­stych spodniach wy­szedł na ni­ski ga­nek za­jaz­du przy trak­cie.

Słu­żą­cy, w któ­rym wszyst­ko: i tur­ku­so­wy kol­czyk w uchu, i wy­po­ma­do­wa­ne wło­sy o nie­jed­no­li­tej bar­wie, i uprzej­me ru­chu, sło­wem, wszyst­ko zdra­dza­ło czło­wie­ka no­wej, do­sko­na­łej ge­ne­ra­cji, z po­bła­ża­niem spoj­rzał na dro­gą i od­po­wie­dział:

– Żad­ną mia­rą nie wi­dać, pro­szę ła­ski pana.

– Nie wi­dać? – po­wtó­rzył pan.

– Nie wi­dać – po raz dru­gi od­rzekł słu­żą­cy.

Pan wes­tchnął i przy­siadł na ła­wecz­ce. Za­po­zna­my z nim czy­tel­ni­ka, kie­dy tak sie­dzi pod­giąw­szy nogi i w za­my­śle­niu spo­glą­da do­ko­ła.

Na­zy­wa się Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz Kir­sa­now. Jego pięk­ny ma­ją­tek, po­ło­żo­ny o pięt­na­ście wiorst od za­jaz­du, li­czy dwie­ście dusz albo, jak po­wia­da sam Kir­sa­now, od cza­su gdy wy­dzie­lił zie­mię chło­pom i za­ło­żył „fer­mę” – dwa ty­sią­ce dzie­się­cin zie­mi. Oj­ciec jego, wa­lecz­ny ge­ne­rał z 1812 roku, pro­stak le­d­wie wła­da­ją­cy pió­rem, ale nie­zły czło­wiek, całe ży­cie kle­pał bie­dę; z po­cząt­ku do­wo­dził bry­ga­dą, po­tem dy­wi­zją i sta­le miesz­kał na pro­win­cji, gdzie dzię­ki swej ran­dze od­gry­wał dość znacz­ną rolę. Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz uro­dził się na po­łu­dniu Ro­sji, po­dob­nie jak star­szy jego brat, Pa­weł, o któ­rym bę­dzie da­lej mowa, i wy­cho­wy­wał się do czter­na­ste­go roku ży­cia w domu, wśród ta­nich gu­wer­ne­rów, non­sza­lanc­kich, a uni­żo­nych ad­iu­tan­tów i in­nych puł­ko­wych oraz szta­bo­wych oso­bi­sto­ści. Mat­ka jego, z domu Ko­la­zin, jako pan­na – Aga­the, w roli zaś za­cnej ge­ne­ra­ło­wej – Aga­fo­kle­ja Kuź­mi­nicz­na Kir­sa­now, no­si­ła wspa­nia­łe czep­ce i sze­lesz­czą­ce je­dwab­ne suk­nie, w cer­kwi pod­cho­dzi­ła pierw­sza do krzy­ża, mó­wi­ła gło­śno i dużo, rano po­da­wa­ła dzie­ciom rękę do uca­ło­wa­nia, wie­czo­rem bło­go­sła­wi­ła je – sło­wem, żyła jak Pan Bóg przy­ka­zał. Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz, jako syn ge­ne­ra­ła – cho­ciaż nie tyl­ko nie od­zna­czał się mę­stwem, ale w do­dat­ku zdo­był so­bie przy­do­mek pod­szy­te­go tchó­rzem – po­wi­nien był, po­dob­nie jak brat jego Pa­weł, zo­stać woj­sko­wym; tym­cza­sem tego dnia, kie­dy przy­szła wia­do­mość o jego przy­dzia­le, zła­mał wła­śnie nogę; prze­le­żał dwa mie­sią­ce w łóż­ku, po czym oka­za­ło się, że zo­sta­nie na całe ży­cie ku­la­wy. Zre­zy­gno­wa­ny oj­ciec przy­stał, by syn ro­bił ka­rie­rę cy­wil­ną. Gdy chło­piec skoń­czył osiem­na­ście lat, za­wiózł go do Pe­ters­bur­ga i za­pi­sał na uni­wer­sy­tet. Wła­śnie w tym cza­sie brat Mi­ko­ła­ja zo­stał ofi­ce­rem puł­ku gwar­dii. Mło­dzi lu­dzie za­miesz­ka­li ra­zem, do­glą­da­ni z da­le­ka przez cio­tecz­ne­go wuja ze stro­ny mat­ki, Ilję Ko­la­zi­na, urzęd­ni­ka wy­so­kiej ran­gi. Oj­ciec wró­cił do swo­jej dy­wi­zji i do mał­żon­ki; nie­kie­dy tyl­ko przy­sy­łał sy­nom wiel­kie ćwiart­ki sza­re­go pa­pie­ru upstrzo­ne za­ma­szy­stym pi­smem god­nym kan­ce­li­sy. Na koń­cu tych ćwiar­tek pysz­nił się oto­czo­ny sta­ran­ny­mi za­krę­ta­sa­mi pod­pis: „Piotr Kir­sa­now, ge­ne­rał-ma­jor.” W roku 1835 Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz ukoń­czył uni­wer­sy­tet jako kan­dy­dat; w tym sa­mym roku ge­ne­rał Kir­sa­now, prze­nie­sio­ny w stan spo­czyn­ku za nie­uda­ny prze­gląd wojsk, spro­wa­dził się z żoną do Pe­ters­bur­ga. Wy­na­jął dom przy ogro­dzie Tau­rydz­kim i za­pi­sał się do Klu­bu An­giel­skie­go, ale rap­tem umarł na apo­plek­sję. Aga­fo­kle­ja Kuź­mi­nicz­na wkrót­ce po­szła za nim: nie mo­gła przy­wyk­nąć do pust­ki sto­łecz­ne­go ży­cia; za­drę­czy­ła ją nuda tej eg­zy­sten­cji, któ­rą wio­dła jako żona dy­mi­sjo­no­wa­ne­go ge­ne­ra­ła. Tym­cza­sem Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz, jesz­cze za ży­cia ro­dzi­ców i ku wiel­kie­mu ich zmar­twie­niu, zdą­żył za­ko­chać się w cór­ce urzęd­ni­ka Pre­po­ło­wień­skie­go, u któ­re­go wy­naj­mo­wał daw­niej miesz­ka­nie. Była to ład­na pan­na o wyż­szych, jak to mó­wią, aspi­ra­cjach: czy­ta­ła w cza­so­pi­smach po­waż­ne ar­ty­ku­ły z dzia­łu „Na­uka”. Gdy tyl­ko mi­nę­ła ża­ło­ba, Mi­ko­łaj oże­nił się z nią i opu­ściw­szy Mi­ni­ster­stwo Dwo­ru i Apa­na­żów, gdzie do­stał się z pro­tek­cji ojca, za­ży­wał szczę­ścia ze swą Ma­szą naj­pierw w ma­łym dom­ku pod Pe­ters­bur­giem, nie­da­le­ko In­sty­tu­tu Le­śne­go, po­tem w mie­ście, w nie­wiel­kim i ład­nym miesz­ka­niu z czy­sty­mi scho­da­mi i chłod­na­wym sa­lo­nem, wresz­cie na wsi, gdzie osie­dli na sta­łe i gdzie wkrót­ce uro­dził im się syn Ar­ka­diusz. Mał­żon­ko­wie żyli szczę­śli­wie i spo­koj­nie, nie roz­sta­wa­li się pra­wie nig­dy, czy­ta­li ra­zem, gra­li na czte­ry ręce na for­te­pia­nie, śpie­wa­li du­ety; ona sa­dzi­ła kwia­ty i do­glą­da­ła ptac­twa, on nie­kie­dy jeź­dził na po­lo­wa­nie i zaj­mo­wał się go­spo­dar­stwem; Ar­ka­diusz zaś rósł – rów­nież szczę­śli­wie i spo­koj­nie. Dzie­sięć lat mi­nę­ło jak sen. W roku 1847 żona Kir­sa­no­wa umar­ła. Cięż­ko prze­żył ten cios, osi­wiał w kil­ka ty­go­dni; wy­bie­rał się za gra­ni­cę, by choć tro­chę za­po­mnieć… lecz na­stał wła­śnie rok czter­dzie­sty ósmy. Chcąc nie chcąc mu­siał wró­cić na wieś i po dość dłu­gim okre­sie apa­tii za­jął się ulep­sza­niem go­spo­dar­stwa. W roku 1855 za­wiózł syna na uni­wer­sy­tet; spę­dził z nim trzy zimy w Pe­ters­bur­gu, nig­dzie pra­wie nie by­wał i sta­rał się po­znać mło­dych ko­le­gów Ar­ka­diu­sza. Ostat­niej zimy nie mógł przy­je­chać – i wła­śnie wi­dzi­my go w maju 1859 roku, zu­peł­nie już si­we­go, pulch­ne­go i nie­co przy­gar­bio­ne­go: cze­ka na syna, któ­ry, jak nie­gdyś on sam, otrzy­mał sto­pień kan­dy­da­ta.

Słu­żą­cy, czy to z po­czu­cia przy­zwo­ito­ści, czy też nie chcąc po­zo­sta­wać pod pań­skim okiem, sta­nął przy wro­tach i za­pa­lił faj­kę. Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz po­chy­liw­szy gło­wę spo­glą­dał na zbu­twia­łe schod­ki gan­ku: prze­cha­dzał się tu sta­tecz­nie spo­ry pstry kur­czak, gło­śno po­stu­ku­jąc du­ży­mi, żół­ty­mi ła­pa­mi; brud­na kot­ka nie­życz­li­wie zer­ka­ła na nie­go przy­cup­nąw­szy nie­dba­le na po­rę­czy. Słoń­ce przy­pie­ka­ło; z na wpół ciem­nej sie­ni za­jaz­du do­la­ty­wał za­pach cie­płe­go żyt­nie­go chle­ba. Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz po­grą­żył się w my­ślach. „Syn… kan­dy­dat… Ar­ka­sza…”– nie­ustan­nie snu­ło mu się po gło­wie; pró­bo­wał za­jąć się czymś in­nym, ale zno­wu wra­ca­ły te same my­śli. Wspo­mniał nie­boszcz­kę żonę… – Nie do­cze­ka­ła! – szep­nął ża­ło­śnie. Tłu­sty, błę­kit­na­wy go­łąb sfru­nął na dro­gę i szyb­ko po­drep­tał w stro­nę stud­ni, żeby się na­pić wody z ka­łu­ży. Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz za­czął mu się przy­pa­try­wać, ale ucho jego już ło­wi­ło tur­kot zbli­ża­ją­cych się kół…

– Mu­so­wo pa­nicz jadą – za­mel­do­wał słu­żą­cy wy­chy­la­jąc się zza wrót.

Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz sko­czył na rów­ne nogi i spoj­rzał na dro­gę wy­tę­ża­jąc wzrok. Uka­zał się ta­ran­tas za­przę­żo­ny w trzy pocz­to­we ko­nie, w ta­ran­ta­sie mi­gnął otok stu­denc­kiej czap­ki, zna­jo­my za­rys dro­giej twa­rzy…

– Ar­ka­sza, Ar­ka­sza! – za­wo­łał Kir­sa­now i po­biegł wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi… W kil­ka chwil po­tem przy­ci­skał war­gi do gład­kie­go, za­ku­rzo­ne­go i opa­lo­ne­go po­licz­ka mło­de­go kan­dy­da­ta.II

– Po­zwól, że się otrze­pię, papo – mó­wił Ar­ka­diusz nie­co ochry­płym po po­dró­ży, ale dźwięcz­nym, mło­dzień­czym gło­sem, we­so­ło od­po­wia­da­jąc na uści­ski ojca. – Za­ku­rzę cię ca­łe­go.

– To nic, to nic – po­wta­rzał uśmie­cha­jąc się z roz­rzew­nie­niem Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz i dwa­kroć ude­rzył dło­nią po koł­nie­rzu sy­now­skie­go szy­ne­la i po wła­snym płasz­czu. – Po­każ no się, po­każ – do­dał od­stę­pu­jąc o krok i na­tych­miast ru­szył szyb­ko w stro­nę za­jaz­du, mó­wiąc: – Tu­taj, tu­taj. Da­waj­cie ko­nie, tyl­ko pręd­ko.

Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz zda­wał się o wie­le bar­dziej prze­ję­ty niż jego syn; był zmie­sza­ny, onie­śmie­lo­ny. Ar­ka­diusz za­trzy­mał go.

– Papo – po­wie­dział – po­zwól, że za­po­znam cię z moim przy­ja­cie­lem, Ba­za­ro­wem, o któ­rym tak czę­sto ci pi­sa­łem. Był tak do­bry, że zgo­dził się przy­je­chać do nas w go­ści­nę;

Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz szyb­ko się od­wró­cił, pod­szedł do odzia­ne­go w dłu­gi po­dróż­ny ki­tel z chwa­sta­mi wy­so­kie­go mło­dzień­ca, któ­ry do­pie­ro co wy­siadł z ta­ran­ta­su, i moc­no uści­snął jego czer­wo­ną dłoń, któ­rą tam­ten nie od razu mu po­dał.

– Rad je­stem ser­decz­nie – roz­po­czął – i wdzięcz­ny, że ze­chciał nas pan od­wie­dzić; mam na­dzie­ję… po­zwo­li pan, że za­py­tam o imię?

– Eu­ge­niusz Wa­si­lie­wicz – od­po­wie­dział Ba­za­rów le­ni­wie, lecz mę­skim gło­sem i opusz­cza­jąc wy­so­ki koł­nierz ki­tla uka­zał Mi­ko­ła­jo­wi Pie­tro­wi­czo­wi całą twarz. Była wy­dłu­żo­na i chu­da, o sze­ro­kim czo­le; nos, spłasz­czo­ny u góry, ku do­ło­wi się za­ostrzał; oczy były wiel­kie, zie­lon­ka­we; fa­wo­ry­ty ob­wi­słe, pło­we; oży­wiał ją spo­koj­ny uśmiech, wy­ra­ża­ła pew­ność sie­bie i ro­zum.

– Mam na­dzie­ję, dro­gi Eu­ge­niu­szu Wa­si­li­czu, że nie bę­dzie się pan u nas nu­dził – cią­gnął da­lej Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz.

Cien­kie war­gi Ba­za­ro­wa drgnę­ły z lek­ka, ale nic nie od­po­wie­dział i tyl­ko uchy­lił czap­ki. Mimo dłu­gich i gę­stych ciem­no­blond wło­sów wi­dać było wy­pu­kło­ści jego sze­ro­kiej czasz­ki.

– Więc jak, Ar­ka­diu­szu? – ode­zwał się zno­wu Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz zwra­ca­jąc się do syna. – Czy za­raz za­kła­dać ko­nie? A może chce­cie od­po­cząć?

– Od­pocz­nie­my w domu, papo; każ za­kła­dać.

–. Za­raz, na­tych­miast – pod­chwy­cił oj­ciec. – Hej, Pio­trze, sły­szysz? Każ no za­kła­dać, brat­ku, a żywo!

Piotr, któ­ry jako udo­sko­na­lo­ny słu­ga nie uca­ło­wał ręki pa­ni­cza, tyl­ko po­prze­stał na ukło­nie z da­le­ka, zno­wu znikł we wro­tach.

– Przy­je­cha­łem tu ko­la­ską, lecz mam tak­że trój­kę do two­je­go ta­ran­ta­su – mó­wił z prze­ję­ciem Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz, gdy Ar­ka­diusz pił wodę z że­la­zne­go czer­pa­ka, któ­ry przy­nio­sła go­spo­dy­ni za­jaz­du, a Ba­za­rów za­pa­lił faj­kę i pod­szedł do woź­ni­cy od­przę­ga­ją­ce­go ko­nie. – Ale ko­la­ska jest tyl­ko na dwie oso­by i nie wiem, jak twój przy­ja­ciel…

– Po­je­dzie ta­ran­ta­sem – prze­rwał pół­gło­sem Ar­ka­diusz. – Pro­szę, nie rób z nim ce­re­mo­nii. To wspa­nia­ły chło­pak, taki pro­sty – zo­ba­czysz.

Fur­man Mi­ko­ła­ja Pie­tro­wi­cza wy­pro­wa­dził ko­nie.

– Ru­szaj się, bro­da­czu! – zwró­cił się Ba­za­rów do fur­ma­na.

– Ej, Mi­tiu­cha – pod­chwy­cił dru­gi fur­man, któ­ry stał obok z rę­ka­mi wsu­nię­ty­mi w tyl­ne kie­sze­nie ko­żu­cha. – Jak to wiel­moż­ny pan cie­bie na­zwał? Bro­dacz, i kwi­ta.

Mi­tiu­cha tyl­ko po­trzą­snął czap­ką i zdjął lej­ce ze spo­co­ne­go dy­sz­lo­we­go ko­nia.

– Szyb­ciej, szyb­ciej, chłop­cy, za­przę­gaj­cie! – za­wo­łał Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz – do­sta­nie­cie na wód­kę!

W kil­ka chwil ko­nie były za­ło­żo­ne; oj­ciec i syn usa­do­wi­li się w ko­la­sce, Piotr wlazł na ko­zioł; Ba­za­rów wsko­czył do ta­ran­ta­su, gło­wę oparł o skó­rza­ną po­dusz­kę – i oba po­jaz­dy ru­szy­ły.III

– Je­steś więc wresz­cie kan­dy­da­tem i przy­je­cha­łeś do domu – mó­wił Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz do­ty­ka­jąc to ra­mie­nia, to znów ko­lan Ar­ka­diu­sza. – Na­resz­cie!

– A jak­że się mie­wa stryj? Zdrów? – za­py­tał Ar­ka­diusz, któ­ry choć sam pe­łen szcze­rej, pra­wie dzie­cin­nej ra­do­ści, pra­gnął jak naj­prę­dzej za­koń­czyć roz­mo­wę utrzy­ma­ną w to­nie pod­nio­słym i skie­ro­wać ją na zwy­kłe tory.

– Zdrów. Chciał na­wet po­je­chać ze mną, ale ja­koś się roz­my­ślił.

– Dłu­go na mnie cze­ka­łeś? – za­py­tał Ar­ka­diusz.

– Oko­ło pię­ciu go­dzin.

– Po­czci­wy pap­cio!

Ar­ka­diusz żywo ob­ró­cił się w stro­nę ojca i gło­śno po­ca­ło­wał go w po­li­czek. Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz ro­ze­śmiał cię ci­chut­ko.

– Przy­go­to­wa­łem ci świet­ne­go ko­nia! – za­czął – zo­ba­czysz. I w two­im po­ko­ju ka­za­łem dać obi­cia.

– A czy jest po­kój dla Ba­za­ro­wa?

– Znaj­dzie się i dla nie­go.

– Papo, pro­szę, bądź dla nie­go ser­decz­ny. Nie po­tra­fię ci po­wie­dzieć, jak bar­dzo za­le­ży mi na jego przy­jaź­ni.

– Po­zna­łeś go nie­daw­no?

– Nie­daw­no.

– Tak, nie wi­dy­wa­łem go ubie­głej zimy. Co stu­diu­je? – Jako przed­miot głów­ny na­uki przy­rod­ni­cze. Ale umie wszyst­ko. W przy­szłym roku chce zda­wać eg­za­min na dok­to­ra.

– Aha! Więc me­dy­cy­na – za­uwa­żył Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz i umilkł. – Pio­trze – do­dał wy­cią­ga­jąc rękę – czy to nasi chło­pi jadą?

Piotr spoj­rzał w stro­nę, gdzie wska­zy­wał pan. Kil­ka wo­zów, za­przę­żo­nych w ko­nie bez wę­dzi­deł, je­cha­ło szyb­ko wą­ską po­lną dro­gą. Na każ­dym wo­zie sie­dzia­ło co naj­wy­żej dwóch chło­pów w roz­pię­tych ko­żu­chach. – Tak jest, pro­szę ła­ski pana – rzekł Piotr.

– Do­kąd oni jadą? Pew­no do mia­sta, co?

– Na­le­ży przy­pusz­czać, że do mia­sta. Do szyn­ku – do­dał po­gar­dli­wie i z lek­ka po­chy­lił się w stro­nę fur­ma­na, jak­by szu­kał u nie­go po­twier­dze­nia. Ale tam­ten ani drgnął; był to czło­wiek sta­rej daty, nie po­dzie­la­ją­cy no­wych po­glą­dów.

– Mam w tym roku wiel­kie kło­po­ty z chło­pa­mi – cią­gnął da­lej Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz zwra­ca­jąc się do syna. – Nie pła­cą czyn­szu. Co ro­bić?

– A z na­jem­nych ro­bot­ni­ków je­steś za­do­wo­lo­ny?

– Tak – wy­ce­dził przez zęby Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz. – Bie­da tyl­ko, że wciąż im pod­bi­ja­ją dniów­ki, no i praw­dzi­we­go sta­ra­nia wciąż jesz­cze ani śla­du. Nisz­czą uprząż. Ora­li zresz­tą wca­le do­brze. Miej­my na­dzie­ję, że wszyst­ko się ja­koś uło­ży. Ale czy cie­bie ob­cho­dzi te­raz go­spo­dar­stwo?

– Szko­da, że nie ma u nas cie­nia – za­uwa­żył Ar­ka­diusz nie od­po­wia­da­jąc na ostat­nie py­ta­nie.

– Nad ta­ra­sem od pół­noc­nej stro­ny ka­za­łem za­wie­sić wiel­ką mar­ki­zę – rzekł Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz. – Te­raz na­wet obiad moż­na jeść na dwo­rze.

– Za bar­dzo bę­dzie wy­glą­da­ło na let­ni­sko… zresz­tą wszyst­ko to głup­stwo. Ale ja­kie tu­taj po­wie­trze! Jak cu­dow­nie pach­nie! Do­praw­dy, zda­je mi się, że nig­dzie na świe­cie tak nie pach­nie jak w tych oko­li­cach. I nie­bo tu­taj…

Ar­ka­diusz urwał na­gle, obej­rzał się za sie­bie i za­milkł.

– Oczy­wi­ście – za­uwa­żył Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz – tyś się tu uro­dził, wszyst­ko tu po­win­no mieć dla cie­bie nie­zwy­kły urok…

– Ależ, papo, prze­cie to wszyst­ko jed­no, gdzie czło­wiek się uro­dził.

– A jed­nak…

– Nie, to zu­peł­nie wszyst­ko jed­no.

Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz spoj­rzał z boku na syna; ko­la­ska uje­cha­ła do­bre pół wior­sty za­nim znów na­wią­za­li roz­mo­wę.

– Nie pa­mię­tam, czy ci pi­sa­łem – za­czął Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz – że two­ja nia­nia, Je­go­row­na, umar­ła.

– Do­praw­dy? Bied­na sta­rusz­ka! A Pro­ko­ficz żyje?

– Żyje i wca­le się nie zmie­nił. Wciąż tak samo zrzę­dzi. Wiel­kich zmian zresz­tą w Ma­rii­nie nie znaj­dziesz.

– I rząd­ca wciąż ten sam?

– Wła­śnie rząd­cę zmie­ni­łem. Po­sta­no­wi­łem nie za­trud­niać już zwol­nio­nych z pod­dań­stwa chło­pów, daw­nych dwor­skich, lub przy­najm­niej nie zle­cać im żad­nych od­po­wie­dzial­nych funk­cji. (Ar­ka­diusz wska­zał ocza­mi na Pio­tra.) Il est li­bre, en ef­fet – za­uwa­żył pół­gło­sem Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz – ale to ka­mer­dy­ner. Te­raz mam rząd­cę z miesz­czan; zda­je się, że dziel­ny z nie­go czło­wiek. Wy – zna­czy­łem mu dwie­ście pięć­dzie­siąt ru­bli rocz­nej pen­sji. Zresz­tą – mó­wił po­cie­ra­jąc czo­ło i brwi, co za­wsze było u nie­go ozna­ką zmie­sza­nia – po­wie­dzia­łem ci, że nie znaj­dziesz zmian w Ma­rii­nie… To nie­zu­peł­nie praw­da. Uwa­żam za swój obo­wią­zek uprze­dzić cię, cho­ciaż… Za­milkł na chwi­lę i mó­wił da­lej już po fran­cu­sku:

– Su­ro­wy mo­ra­li­sta uznał­by moją szcze­rość za nie­wła­ści­wą; ale po pierw­sze, tego nie moż­na ukryć, a po dru­gie, wiesz do­brze, że za­wsze mia­łem szcze­gól­ne za­sa­dy, je­śli cho­dzi o sto­su­nek ojca do syna. Zresz­tą masz oczy­wi­ście pra­wo mnie po­tę­pić. W moim wie­ku… Sło­wem, ta… ta dziew­czy­na, o któ­rej za­pew­ne już sły­sza­łeś…

– Fie­nicz­ka? – bez­ce­re­mo­nial­nie za­py­tał Ar­ka­diusz. Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz po­czer­wie­niał.

– Nie wy­mie­niaj gło­śno jej imie­nia… No, tak… ona te­raz miesz­ka u mnie. Umie­ści­łem ją w domu… Były tam dwa nie­wiel­kie po­ko­iki. Zresz­tą wszyst­ko to moż­na zmie­nić.

– Zli­tuj się, papo, dla­cze­go?

– Twój przy­ja­ciel bę­dzie u nas go­ścił… Nie wy­pa­da… – O Ba­za­ro­wa nie kło­pocz się, pro­szę. On jest wyż­szy po­nad to wszyst­ko.

– No, a ty? – spy­tał Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz. – Ofi­cyn­ka jest prze­cie bar­dzo li­cha.

– Ależ, papo – prze­rwał mu Ar­ka­diusz – zu­peł­nie jak­byś się tłu­ma­czył, jak ci nie wstyd?

– Oczy­wi­ście, że po­wi­nie­nem się wsty­dzić – od­po­wie­dział Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz, co­raz bar­dziej się czer­wie­niąc.

– Do­syć, papo, do­syć, daj­że po­kój! – Ar­ka­diusz uśmiech­nął się ser­decz­nie. „Z cze­go się tłu­ma­czy!” – po­my­ślał i du­szę jego na­peł­ni­ła po­błaż­li­wa tkli­wość dla do­bre­go i de­li­kat­ne­go ojca, zmie­sza­na z po­czu­ciem ja­kiejś uta­jo­nej prze­wa­gi. – Prze­stań, pro­szę – po­wtó­rzył raz jesz­cze, mimo woli upa­ja­jąc się wła­sną doj­rza­ło­ścią i bra­kiem prze­są­dów.

Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz zer­k­nął na nie­go spod pal­ców ręki, któ­rą wciąż po­cie­rał czo­ło, i coś ukłu­ło go w ser­ce… Ale na­tych­miast zrzu­cił całą winę na sie­bie.

– Patrz, to już na­sze pola – rzekł po dłu­gim mil­cze­niu.

– A tam, przed nami, to chy­ba nasz las? – za­py­tał Ar­ka­diusz.

– Tak, nasz. Tyl­ko że już sprze­da­ny. W tym roku będą go rą­bać.

– Dla­cze­go sprze­da­łeś?

– Trze­ba było pie­nię­dzy; zresz­tą te grun­ta prze­cho­dzą na rzecz chło­pów. – Któ­rzy nie pła­cą ci czyn­szów? – To już ich spra­wa; kie­dyś zresz­tą będą pła­cić.

– Szko­da lasu – za­uwa­żył Ar­ka­diusz i za­czął się roz­glą­dać do­ko­ła.

Je­cha­li przez oko­li­ce, któ­re trud­no by­ło­by na­zwać ma­low­ni­czy­mi. Pola za po­la­mi wzno­sząc się nie­co w górę, to znów opa­da­jąc, cią­gnę­ły się aż po nie­bo­skłon. Gdzie­nieg­dzie wid­nia­ły nie­wiel­kie lasy, a krę­te pa­ro­wy z rzad­ka usia­ne kę­pa­mi ni­skich za­ro­śli przy­po­mi­na­ły ozna­cze­nia wą­wo­zów na sta­rych ma­pach z cza­sów Ka­ta­rzy­ny. Tra­fia­ły się rzecz­ki o po­szar­pa­nych brze­gach, małe sta­wy z li­chy­mi gro­bel­ka­mi, wio­ski, gdzie sta­ły ni­skie cha­ty o ciem­nych, na poły roz­rzu­co­nych strze­chach, na wpół za­pad­nię­te sto­do­ły o ścia­nach ple­cio­nych z chru­stu i na oścież otwar­tych wro­tach obok opu­sto­sza­łych gu­mien, cer­kwie, to mu­ro­wa­ne z opa­dłym tu i ów­dzie tyn­kiem, to znów drew­nia­ne z po­chy­lo­ny­mi krzy­ża­mi i za­pusz­czo­ny­mi cmen­ta­rza­mi. Ar­ka­diu­szo­wi ro­bi­ło się co­raz smut­niej. Jak na złość spo­ty­ka­li ob­szar­pa­nych chło­pów na wy­nędz­nia­łych ko­był­kach; niby że­bra­cy w łach­ma­nach, sta­ły przy­droż­ne, odar­te z kory wierz­by o po­ła­ma­nych ga­łę­ziach; wy­chu­dłe kro­wy o sku­dlo­nej, jak­by wy­gry­zio­nej sier­ści, chci­wie szczy­pa­ły tra­wę po ro­wach. Zda­wa­ło się, że przed chwi­lą wy­rwa­ły się z czy­ichś groź­nych, śmier­cio­no­śnych pa­zu­rów – i na­gle pod wpły­wem ża­ło­sne­go wi­do­ku tych wy­nędz­nia­łych zwie­rząt, wśród wio­sen­ne­go, pięk­ne­go dnia, sta­wa­ło bia­łe wid­mo po­sęp­nej, nie koń­czą­cej się zimy, z jej za­mie­cia­mi, mro­zem i śnie­giem… „Nie – po­my­ślał Ar­ka­diusz – nie­bo­ga­ty to kraj, nie olśnie­wa ani do­bro­by­tem, ani pra­co­wi­to­ścią; nie po­wi­nien żad­ną mia­rą ta­kim po­zo­stać, zmia­ny są ko­niecz­ne… ale jak je prze­pro­wa­dzić, jak się do tego za­brać?”

Tak roz­my­ślał Ar­ka­diusz… A tym­cza­sem wio­sna nie usta­wa­ła w pra­cy. Wo­kół po­ły­ski­wa­ła świe­ża zie­leń, lśni­ły drze­wa, krza­ki i tra­wy, sze­ro­ko, mięk­ko fa­lu­jąc pod ła­god­nym tchnie­niem cie­płe­go wia­tru; wszę­dzie, niby nie­prze­rwa­na stru­ga, pły­nął dźwięcz­ny śpiew skow­ron­ków; czaj­ki z krzy­kiem krą­ży­ły nad ni­ski­mi łą­ka­mi, to znów w mil­cze­niu prze­bie­ga­ły po kę­pach; pięk­nie czer­nie­jąc na tle bla­dej zie­le­ni ni­skie­go jesz­cze, ja­re­go zbo­ża prze­cha­dza­ły się szpa­ki i gi­nę­ły w lek­ko już bie­le­ją­cym ży­cie; tyl­ko cza­sem uka­zy­wa­ły się ich łeb­ki w nie­bie­ska­wej fali zbóż. Ar­ka­diusz wciąż pa­trzył, a jego my­śli z wol­na sła­bły i uci­cha­ły… Zrzu­cił szy­nel i spoj­rzał na ojca tak we­so­łym, tak bar­dzo chło­pię­cym wzro­kiem, że Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz zno­wu go uści­skał.

– Te­raz już nie­da­le­ko – rzekł Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz. – Tyl­ko wje­dzie­my na to wzgó­rze i za­raz bę­dzie wi­dać dom. Ach, Ar­ka­sza, uło­ży­my so­bie wspa­nia­łe ży­cie; bę­dziesz mi po­ma­gał w go­spo­dar­stwie, je­śli cię to nie znu­dzi. Po­win­ni­śmy te­raz zbli­żyć się do sie­bie, po­znać na­wza­jem, praw­da?

– Oczy­wi­ście – po­wie­dział Ar­ka­diusz. – Jaki cu­dow­ny dzień dzi­siaj!

– To na twój przy­jazd, mój dro­gi. Tak, wio­sna w ca­łej peł­ni. Zresz­tą zga­dzam się z Pusz­ki­nem – pa­mię­tasz w Eu­ge­niu­szu Onie­gi­nie:

Jak smut­no wi­tam przyj­ście two­je, Poro mi­ło­ści, dniu wio­sen­ny! Ja­kież…

– Ar­ka­diu­szu! – roz­legł się z ta­ran­ta­su głos Ba­za­ro­wa. – Przy­ślij mi za­pał­ki, nie mam czym za­pa­lić faj­ki.

Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz za­milkł, Ar­ka­diusz zaś, któ­ry słu­chał go nie­co zdu­mio­ny, ale z pew­ną sym­pa­tią, wy­cią­gnął z kie­sze­ni srebr­ne pu­deł­ko z za­pał­ka­mi i po­słał je przez Pio­tra Ba­za­ro­wo­wi.

– Chcesz cy­ga­ro? – za­wo­łał zno­wu Ba­za­row.

– Daj – od­po­wie­dział Ar­ka­diusz.

Piotr wró­cił do ko­la­ski i wraz z pu­deł­kiem wrę­czył mu gru­be czar­ne cy­ga­ro, któ­re Ar­ka­diusz za­raz za­pa­lił, roz­ta­cza­jąc wo­kół sie­bie tak moc­ny i kwa­śny za­pach sta­re­go ty­to­niu, że Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz, któ­ry nig­dy w ży­ciu nie pa­lił, mimo woli, choć nie­do­strze­gal­nie, żeby nie ura­zić syna, od­wra­cał gło­wę.

W kwa­drans po­tem oba po­jaz­dy za­trzy­ma­ły się przed gan­kiem no­we­go drew­nia­ne­go domu, po­cią­gnię­te­go sza­rą far­bą i po­kry­te­go ma­lo­wa­ną na czer­wo­no bla­chą. Było to wła­śnie Ma­rii­no, zwa­ne in­a­czej Nową Sło­bód­ką, albo jak ma­wia­li chło­pi – Chu­tor na osób­ku.IV

Tłum dwor­skiej służ­by nie wy­bie­gał na spo­tka­nie pań­stwa; po­ka­za­ła się tyl­ko jed­na dwu­na­sto­let­nia może dziew­czyn­ka, a za nią wy­szedł chło­piec, bar­dzo po­dob­ny do Pio­tra, odzia­ny w sza­rą li­be­ryj­ną kurt­kę ze srebr­ny­mi her­bo­wy­mi gu­zi­ka­mi, słu­żą­cy Paw­ła Pie­tro­wi­cza Kir­sa­no­wa. Mil­cząc otwo­rzył drzwicz­ki ko­la­ski i od­piął far­tuch ta­ran­ta­su. Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz wraz z sy­nem i Ba­za­ro­wem ru­szy­li przez ciem­ny i pra­wie pu­sty sa­lon, zza drzwi któ­re­go mi­gnę­ła twarz mło­dej ko­bie­ty, i we­szli do ba­wial­ni urzą­dzo­nej już we­dle now­sze­go sma­ku.

– No, je­ste­śmy w domu – rzekł Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz zdej­mu­jąc czap­kę i po­trzą­sa­jąc gło­wą. – Te­raz naj­waż­niej­sze to ko­la­cja i od­po­czy­nek.

– Rze­czy­wi­ście, nie­źle by­ło­by coś zjeść – za­uwa­żył prze­cią­ga­jąc się Ba­za­rów i usiadł na ka­na­pie.

– Tak, tak, po­da­wać ko­la­cję, po­da­wać jak naj­prę­dzej. – Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz bez żad­ne­go po­wo­du za­tu­pał no­ga­mi. – O, pro­szę, wła­śnie jest Pro­ko­ficz.

Wszedł czło­wiek w wie­ku lat sześć­dzie­się­ciu, o bia­łych wło­sach, chu­dy i sma­gły, w brą­zo­wym fra­ku z mie­dzia­ny­mi gu­zi­ka­mi; na szyi miał ró­żo­wą chust­kę. Wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu, uca­ło­wał rękę pa­ni­cza i zło­żyw­szy ukłon go­ścio­wi, cof­nął się do drzwi za­kła­da­jąc ręce w tył.

– No, Pro­ko­fi­czu – za­czął Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz – przy­je­chał do nas wresz­cie… I co, jak go znaj­du­jesz?

– Jak naj­le­piej, pro­szę ła­ski pana – od­rzekł sta­rzec i zno­wu wy­szcze­rzył zęby, ale na­tych­miast zmarsz­czył gę­ste brwi. – Pan każe po­da­wać? – za­py­tał z na­ci­skiem.

– Tak, tak, pro­szę! Czy nie ze­chce pan wpierw pójść do swo­je­go po­ko­ju, Eu­ge­niu­szu Wa­si­li­czu?

– Nie, dzię­ku­ję, po co? Niech pan tyl­ko każe za­nieść tam mój ku­fe­rek i to okry­cie – do­dał zdej­mu­jąc płaszcz.

– Do­sko­na­le! Pro­ko­ficz, weź szy­nel pana! (Pro­ko­ficz jak­by ze zdu­mie­niem ujął obie­ma rę­ka­mi „okry­cie” Ba­za­ro­wa i wy­so­ko uno­sząc je nad gło­wą, wy­szedł na pal­cach.) A ty, Ar­ka­diu­szu, pój­dziesz na chwi­lę do sie­bie?

– Tak, mu­szę się tro­chę otrze­pać – od­parł Ar­ka­diusz i kie­ro­wał się już ku drzwiom, gdy w tej sa­mej chwi­li wszedł do sa­lo­nu męż­czy­zna śred­nie­go wzro­stu, odzia­ny w ciem­ny an­giel­ski suit, mod­ny, ni­sko za­wią­za­ny halsz­tuk i la­kie­ro­wa­ne buty o ni­skich cho­lew­kach. Był to Pa­weł Pie­tro­wicz Kir­sa­now. Wy­glą­dał na ja­kie czter­dzie­ści pięć lat: jego krót­ko ostrzy­żo­ne siwe wło­sy mie­ni­ły się ciem­nym po­ły­skiem niby wy­po­le­ro­wa­ne sre­bro; twarz żół­ta­wa, ale bez zmarsz­czek, nie­zwy­kle re­gu­lar­na i czy­sta, jak gdy­by wy­rzeź­bio­na cien­kim i lek­kim ryl­cem, zdra­dza­ła śla­dy nie­zwy­kłej uro­dy; szcze­gól­nie pięk­ne były peł­ne bla­sku czar­ne oczy o po­dłuż­nym wy­kro­ju. Cała po­stać, zgrab­na i ra­so­wa, za­cho­wa­ła mło­dzień­czą smu­kło­śó i tę po­sta­wę jak­by przed wzlo­tem ku gó­rze, któ­ra naj­czę­ściej zni­ka po ukoń­cze­niu dwu­dzie­stu lat.

Pa­weł Pie­tro­wicz wy­jął z kie­sze­ni spodni swo­ją pięk­ną dłoń o dłu­gich, ró­żo­wych pa­znok­ciach, któ­ra przy śnież­nej bia­ło­ści man­kie­tu, spię­te­go wiel­kim opa­lem, wy­da­wa­ła się jesz­cze pięk­niej­sza, i po­dał ją bra­tan­ko­wi. Po tym wstęp­nym eu­ro­pej­skim sha­ke hands trzy­krot­nie, po ro­syj­sku, uca­ło­wał go, to zna­czy do­tknął swy­mi pach­ną­cy­mi wą­sa­mi jego po­licz­ków i rzekł:

– Wi­taj!

Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz przed­sta­wił mu Ba­za­ro­wa: Pa­weł Pie­tro­wicz po­chy­lił z lek­ka swą gib­ką fi­gu­rę i z lek­ka się uśmiech­nął, ale nie po­dał ręki, a na­wet wło­żył ją z po­wro­tem do kie­sze­ni.

– My­śla­łem już, że nie przy­je­dzie­cie dzi­siaj – po­wie­dział mi­łym gło­sem, uprzej­mie ko­ły­sząc się, po­ru­sza­jąc ra­mio­na­mi i po­ka­zu­jąc wspa­nia­łe, bia­łe zęby. – Czyż­by się coś przy­tra­fi­ło w po­dró­ży?

– Nie, nic się nie sta­ło – od­rzekł Ar­ka­diusz. – Po pro­stu spóź­ni­li­śmy się nie­co. Za to te­raz je­ste­śmy głod­ni jak wil­ki. Każ, papo, Pro­ko­fi­czo­wi, żeby się po­śpie­szył, za­raz wró­cę.

– Po­cze­kaj, pój­dę z tobą – za­wo­łał Ba­za­rów zry­wa­jąc się na­gle z ka­na­py. Obaj mło­dzi lu­dzie wy­szli.

– Co to za je­den? – za­py­tał Pa­weł Pie­tro­wicz.

– Przy­ja­ciel Ar­ka­szy, jego zda­niem bar­dzo mą­dry czło­wiek.

– Zo­sta­je u nas?

– Tak.

– Ten roz­czo­chra­ny?

– No, tak.

Pa­weł Pie­tro­wicz za­stu­kał pa­znok­cia­mi po sto­le.

– Uwa­żam, że Ar­ka­diusz s'est de­go­ur­di – za­uwa­żył. – Cie­szę się z jego po­wro­tu.

Przy ko­la­cji roz­ma­wia­no mało. Zwłasz­cza Ba­za­rów nic pra­wie nie mó­wił, ale dużo jadł. Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz ga­wę­dził o roz­ma­itych zda­rze­niach ze swe­go, jak się wy­ra­żał, fer­mer­skie­go ży­cia, wy­ja­śniał treść uchwał, któ­re rząd miał nie­ba­wem ogło­sić, mó­wił o ko­mi­te­tach, o po­słach, o ko­niecz­no­ści wpro­wa­dze­nia ma­szyn rol­ni­czych itd. Pa­weł Pie­tro­wicz po­wo­li prze­cha­dzał się po ja­dal­ni (ko­la­cji nie ja­dał nig­dy), nie­kie­dy po­cią­ga­jąc łyk z kie­lisz­ka na­peł­nio­ne­go czer­wo­nym wi­nem i jesz­cze rza­dziej rzu­ca­jąc ja­kąś uwa­gę lub ra­czej wy­krzyk­nik, jak: „a! aha! hm!” Ar­ka­diusz opo­wie­dział kil­ka pe­ters­bur­skich no­win, ale czuł się tro­chę nie­zręcz­nie, jak mło­dzie­niec, któ­ry do­pie­ro co prze­stał być dziec­kiem i wró­cił tam, gdzie wszy­scy przy­wy­kli uwa­żać go za dziec­ko. Nie­po­trzeb­nie prze­wle­kał swo­je wy­po­wie­dzi, uni­kał sło­wa „papa”, a na­wet raz za­stą­pił je sło­wem „oj­ciec”, któ­re zresz­tą wy­ce­dził przez zęby; z nie­po­trzeb­ną non­sza­lan­cją na­lał so­bie do szklan­ki znacz­nie wię­cej wina, niż­by miał ocho­tę, i wy­pił wszyst­ko. Pro­ko­ficz nie spusz­czał z nie­go oczu i tyl­ko po­ru­szał war­ga­mi. Za­raz po ko­la­cji wszy­scy się ro­ze­szli.

– Dzi­wak z two­je­go stry­ja – mó­wił do Ar­ka­diu­sza Ba­za­rów sie­dząc w szla­fro­ku obok jego łóż­ka i py­ka­jąc krót­ką fa­jecz­kę. – Co za ele­gan­cja na wsi, pro­szę! A pa­znok­cie – tyl­ko na wy­sta­wę!

– Trze­ba ci wie­dzieć – od­rzekł Ar­ka­diusz – że w swo­im cza­sie był z nie­go lew sa­lo­no­wy. Kie­dyś opo­wiem ci jego hi­sto­rię. Od­zna­czał się wiel­ką uro­dą, ko­bie­ty sza­la­ły­za nim.

– Ach, tak! Więc to mu zo­sta­ło z daw­nych cza­sów! Nie ma tu, nie­ste­ty, kogo cza­ro­wać. Cały czas pa­trzy­łem na jego koł­nierz, po pro­stu coś nie­zwy­kłe­go, moż­na by po­my­śleć, że wy­ku­ty z ka­mie­nia, i pod­bró­dek tak sta­ran­nie wy­go­lo­ny. Ar­ka­diu­szu, prze­cież to śmiesz­ne!

– Owszem, ale to do­praw­dy bar­dzo do­bry czło­wiek.

– Ar­cha­icz­ne zja­wi­sko! Ale ojca masz za­cne­go. Nie­po­trzeb­nie de­kla­mu­je wier­sze, na go­spo­dar­stwie pew­no też nie bar­dzo się zna, lecz jest z grun­tu po­czci­wy.

– To zło­ty czło­wiek.

– Za­uwa­ży­łeś, jak ła­two się mie­sza?

Ar­ka­diusz ski­nął gło­wą, jak­by sam ła­two się nie mie­szał.

– Za­dzi­wia­ją­cy są ci sta­rzy ro­man­ty­cy! – cią­gnął da­lej Ba­za­rów. – Sys­tem ner­wo­wy do­pro­wa­dzo­ny do sta­nu roz­draż­nie­nia… I rzecz ja­sna, na­ru­szo­na rów­no­wa­ga du­cha. No, do­bra­noc! Mam w po­ko­ju an­giel­ską umy­wal­nię, ale drzwi się nie do­my­ka­ją. Mimo to na­le­ży temu przy­kla­snąć, an­giel­skie umy­wal­nie to po­stęp!

Ba­za­rów wy­szedł. Ar­ka­diu­sza zaś ogar­nę­ły ra­do­sne uczu­cia. Słod­ko za­sy­piać w ro­dzin­nym domu, na zna­jo­mym so­bie łóż­ku, pod koł­drą, któ­rą szy­ły uko­cha­ne ręce, może ręce nia­ni, te ła­god­ne, do­bre, nie­stru­dzo­ne ręce. Ar­ka­diusz przy­po­mniał so­bie Je­go­row­nę i wes­tchnął ży­cząc jej kró­le­stwa nie­bie­skie­go… Za sie­bie się nie mo­dlił.

I on, i Ba­za­rów ry­chło za­snę­li, ale inni w domu dłu­go jesz­cze nie spa­li. Po­wrót syna wzbu­rzył Mi­ko­ła­ja Pie­tro­wi­cza. Po­ło­żył się do łóż­ka, lecz nie zga­sił świe­cy i pod­parł­szy gło­wę, dłu­go roz­my­ślał. Brat jego sie­dział dłu­go po pół­no­cy w swo­im ga­bi­ne­cie, w sze­ro­kim fo­te­lu ro­bo­ty Gamb­sa, przed ko­min­kiem, na któ­rym sła­bo tli­ły się wę­gle. Pa­weł Pie­tro­wicz nie ro­ze­brał się, tyl­ko za­miast la­kie­ro­wa­nych bu­tów wło­żył chiń­skie, czer­wo­ne pan­to­fle bez na­pięt­ków. W rę­kach trzy­mał ostat­ni nu­mer „Ga­li­gna­ni”, ale nie czy­tał; wpa­try­wał się w ko­mi­nek, gdzie przy­ga­sa­jąc i wy­bu­cha­jąc na nowo, drgał błę­kit­na­wy pło­mień… Bóg wie, gdzie błą­dzi­ły my­śli Paw­ła Pie­tro­wi­cza, ale błą­dzi­ły nie tyl­ko w prze­szło­ści: na jego twa­rzy ma­lo­wa­ło się sku­pie­nie i smu­tek, co się nie zda­rza, gdy czło­wiek jest po­chło­nię­ty tyl­ko wspo­mnie­nia­mi. W ma­łym zaś po­ko­iku w głę­bi domu, na wiel­kiej skrzy­ni sie­dzia­ła w nie­bie­skim ka­fta­ni­ku i bia­łej chu­st­ce, na­rzu­co­nej na ciem­ne wło­sy, mło­da ko­bie­ta, Fie­nicz­ka, i na prze­mian to na­słu­chi­wa­ła, to drze­ma­ła, to spo­glą­da­ła w otwar­te drzwi, spo­za któ­rych wi­dać było dzie­cin­ne łó­żecz­ko i do­bie­gał mia­ro­wy od­dech śpią­ce­go dziec­ka.V

Na­za­jutrz Ba­za­rów zbu­dził się pierw­szy i wy­szedł z domu. „Oho – po­my­ślał roz­glą­da­jąc się do­ko­ła – nie­zbyt tu pięk­nie.” W owym cza­sie, kie­dy Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz wy­ty­czał gra­ni­ce mię­dzy swo­imi grun­ta­mi a zie­mią swo­ich chło­pów, wy­pa­dło tak, że pod bu­do­wę no­we­go dwo­ru mu – siał wy­dzie­lić czte­ry dzie­się­ci­ny zu­peł­nie pła­skiej i na­giej zie­mi. Wzniósł dom, po­miesz­cze­nia dla służ­by i za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie, za­ło­żył sad, ka­zał wy­ko­pać sa­dzaw­kę i dwie stud­nie, ale mło­de drzew­ka źle się przyj­mo­wa­ły, woda w stud­niach mia­ła smak sło­na­wy, a w sa­dzaw­ce ze­bra­ło się mało wody. Tyl­ko al­tan­ka z bzów i aka­cji roz­ro­sła się buj­nie; tu­taj nie­kie­dy pi­ja­no her­ba­tę i ja­da­no obia­dy. W kil­ka mi­nut Ba­za­rów prze­biegł wszyst­kie ścież­ki sadu, za­szedł do obo­ry i staj­ni, spo­tkał dwóch dwor­skich chłop­ców, z któ­ry­mi od razu na­wią­zał zna­jo­mość, po czym wraz z nimi wy­ru­szył po żaby ku nie­wiel­kie­mu ba­gnu w od­le­gło­ści wior­sty od dwo­ru.

– Na co wam żaby, pa­nie? – za­py­tał go je­den z chłop­ców.

– Ano wi­dzisz – od­rzekł Ba­za­rów, któ­ry w oso­bli­wy spo­sób po­tra­fił bu­dzić za­ufa­nie w lu­dziach niż­sze­go sta­nu, cho­ciaż nig­dy im nie po­ta­ki­wał i trak­to­wał ich ra­czej nie­dba­le – ro­ze­tnę żabę i zo­ba­czę, co ma tam w środ­ku; a po­nie­waż ty i ja je­ste­śmy ta­ki­mi sa­my­mi ża­ba­mi, tyle tyl­ko że cho­dzi­my na no­gach, więc będę wie­dział, co się dzie­je u nas w środ­ku.

– Na cóż wam to po­trzeb­ne?

– Żeby się nie po­my­lić, je­że­li za­cho­ru­jesz i będę cię le­czył.

– Al­bo­ście wy d o c h t ó r?

– Tak.

– Waś­ka, sły­szysz, pan mówi, że je­ste­śmy żaby. Dziw!

– Ja tam się boję żab – za­uwa­żył Waś­ka, sied­mio­let­ni chło­piec o bia­łej jak len czu­pry­nie, bosy, w sza­rej ka­za­ki­nie ze sto­ją­cym koł­nie­rzem.

– Cze­go się bać? Czy to one gry­zą?

– No, właź­cie do wody, fi­lo­zo­fy – rzekł Ba­za­rów. Tym­cza­sem Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz obu­dził się i po­szedł do syna, któ­re­go za­stał już ubra­ne­go. Oj­ciec i syn uda­li się na ta­ras osło­nię­ty mar­ki­zą; obok ba­lu­stra­dy, na sto­le mię­dzy wiel­ki­mi bu­kie­ta­mi bzu ki­piał już sa­mo­war. Zja­wi­ła się dziew­czyn­ka, ta sama, któ­ra po­przed­nie­go dnia pierw – sza wy­szła na spo­tka­nie przy­by­łym, i cien­kim gło­sem po­wie­dzia­ła:

– Fie­do­sja Ni­ko­ła­jew­na tro­chę nie­zdro­wa i nie może przyjść; ka­za­ła pana za­py­tać, czy pan sam bę­dzie ła­skaw na­lać her­ba­ty, czy przy­słać Du­nia­szą?

– Sam na­le­ję, sam – szyb­ko pod­chwy­cił Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz. – Ar­ka­diu­szu, chcesz her­ba­ty ze śmie­tan­ką czy z cy­try­ną?

– Ze śmie­tan­ką – od­rzekł Ar­ka­diusz i po chwi­li mil­cze­nia zwró­cił się py­ta­ją­co do Mi­ko­ła­ja Pie­tro­wi­cza. – Papo?

Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz spoj­rzał na syna zmie­sza­ny.

– Co? – spy­tał. Ar­ka­diusz spu­ścił oczy.

– Wy­bacz, papo, je­śli, moje py­ta­nie wyda ci się nie­sto­sow­ne – za­czął – ale ty sam wczo­raj­szą swą szcze­ro­ścią upo­waż­niasz mnie do szcze­ro­ści… Nie bę­dziesz się gnie­wał?…

– Mów.

– Po­zwól, że od­wa­żę się za­py­tać… Czy Fien… czy ona nie chce na­le­wać her­ba­ty dla­te­go, że ja tu je­stem? Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz od­wró­cił z lek­ka gło­wę.

– Moż­li­we – po­wie­dział wresz­cie. – Ona przy­pusz­cza… Wsty­dzi się…

Ar­ka­diusz szyb­ko pod­niósł oczy na ojca.

– Nie­po­trzeb­nie się wsty­dzi. Po pierw­sze, znasz mój spo­sób my­śle­nia (Ar­ka­diusz z przy­jem­no­ścią wy­po­wie­dział te sło­wa), a po dru­gie, nie są­dzisz chy­ba, że ze­chcę cię krę­po­wać, zmie­niać two­je przy­zwy­cza­je­nia? Po­nad­to je­stem prze­ko­na­ny, że nie mo­głeś źle wy­brać; je­śli po­zwo­li­łeś jej miesz­kać z sobą pod jed­nym da­chem, nie­wąt­pli­wie na to za­słu­gu­je. W każ­dym ra­zie syn nie może być sę­dzią ojca, zwłasz­cza zaś ja nim być nie mogę, i to w sto­sun­ku do ta­kie­go, jak ty ojca, któ­ry nig­dy w ni­czym nie krę­po­wał mo­jej swo­bo­dy.

Z po­cząt­ku głos Ar­ka­diu­sza drżał; czuł, że oka­zu­je ojcu wspa­nia­ło­myśl­ność, lecz za­ra­zem ro­zu­miał, że wy­gła­sza coś w ro­dza­ju ka­za­nia; ale dźwięk wła­sne­go gło­su sil­nie dzia­ła na czło­wie­ka, to­też Ar­ka­diusz wy­po­wie­dział ostat­nie sło­wa sta­now­czo, a na­wet z afek­ta­cją.

– Dzię­ku­ję ci, Ar­ka­diu­szu – rzekł Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz stłu­mio­nym gło­sem, a jego pal­ce zno­wu za­czę­ły błą­dzić po brwiach i czo­le. – Two­je przy­pusz­cze­nia są w isto­cie słusz­ne. Oczy­wi­ście, gdy­by ta dziew­czy­na nie była war­ta… Nie jest to lek­ko­myśl­na za­chcian­ka. Nie­zręcz­nie mi o tym z tobą mó­wić, ale ro­zu­miesz, że trud­no jej było przyjść tu­taj, kie­dy ty je­steś, zwłasz­cza że to pierw­szy dzień two­je­go po­by­tu.

– W ta­kim ra­zie sam pój­dę do niej – za­wo­łał Ar­ka­diusz w no­wym przy­stę­pie wspa­nia­ło­myśl­nych uczuć i ze­rwał się z krze­sła. – Wy­tłu­ma­czę jej, że nie ma po­wo­du, aby się mnie wsty­dzi­ła.

Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz wstał rów­nież.

– Ar­ka­diu­szu – za­czął. – Chwi­lecz­kę… Jak­że moż­na… Tam… Nie uprze­dzi­łem cię, że…

Ale Ar­ka­diusz już nie słu­chał i wy­biegł z ta­ra­su. Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz spoj­rzał za nim i, pe­łen zmie­sza­nia, opadł na krze­sło. Ser­ce mu za­bi­ło… Trud­no po­wie­dzieć, czy w owej chwi­li uka­zał mu się nie­unik­nio­ny, dziw­ny układ przy­szłych sto­sun­ków z sy­nem, czy zda­wał so­bie spra­wę, że Ar­ka­diusz może oka­zał­by mu wię­cej sza­cun­ku, gdy­by wca­le tej kwe­stii nie po­ru­szał, czy też może wy­rzu­cał so­bie swo­ją sła­bość – dość, że wszyst­kie te uczu­cia ist­nia­ły w nim, ale w po­sta­ci nie­ja­snych wra­żeń; żywe ru­mień­ce wciąż nie scho­dzi­ły mu z twa­rzy, a ser­ce biło moc­no.

Roz­le­gły się szyb­kie kro­ki i Ar­ka­diusz wszedł na ta­ras.

– Po­zna­li­śmy się, oj­cze! – za­wo­łał z wy­ra­zem ja­kie­goś tkli­we­go i ra­do­sne­go trium­fu. – Fie­do­sja Ni­ko­ła­jew­na czu­je się dzi­siaj na­praw­dę nie­zu­peł­nie do­brze i przyj­dzie póź­niej. Ale dla­cze­go mi nie po­wie­dzia­łeś, że mam bra­ta? Uca­ło­wał­bym go jesz­cze wczo­raj wie­czo­rem, tak jak to zro­bi­łem te­raz.

Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz chciał coś po­wie­dzieć, wstać, otwo­rzyć ra­mio­na. Ar­ka­diusz rzu­cił mu się na szy­ję.

– Cóż to? Zno­wu się ści­ska­cie? – roz­legł się za nimi głos Paw­ła Pie­tro­wi­cza.

Oj­ciec i syn jed­na­ko­wo ucie­szy­li się z jego na­dej­ścia wła­śnie w tej chwi­li: zda­rza­ją się cza­sem wzru­sza­ją­ce sy­tu­acje, któ­rym czło­wiek rad jed­nak jak naj­ry­chlej po­ło­żyć kres.

– Dla­cze­go tak się dzi­wisz? – we­so­ło za­py­tał Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz. – Ileż to cza­su cze­ka­łem na Ar­ka­szę… Od wczo­raj nie zdą­ży­łem się na­wet na nie­go na­pa­trzeć.

– Wca­le się nie dzi­wię – rzekł Pa­weł Pie­tro­wicz – na­wet sam chęt­nie go uści­skam.

Ar­ka­diusz pod­szedł do stry­ja i zno­wu po­czuł na swych po­licz­kach do­tknię­cie jego pach­ną­cych wą­sów. Pa­weł Pie­tro­wicz za­siadł do sto­łu. Miał na so­bie wy­kwint­ny strój po­ran­ny w an­giel­skim gu­ście, a na gło­wie ma­leń­ki fe­zik. Ów fe­zik i nie­dba­le za­wią­za­ny mały halsz­tuk sta­no­wi­ły alu­zję do swo­bo­dy wiej­skie­go ży­cia, ale sztyw­ny koł­nie­rzyk ko­szu­li, wpraw­dzie nie bia­łej, tyl­ko ko­lo­ro­wej, ja­kiej wy­ma­ga po­ran­na to­a­le­ta, tak samo nie­ubła­ga­nie jak za­wsze wpi­jał się w wy­go­lo­ny pod­bró­dek.

– Gdzież twój nowy przy­ja­ciel? – za­py­tał Pa­weł Pie­tro­wicz Ar­ka­diu­sza.

– Nie ma go w domu; wsta­je zwy­kle wcze­śnie i wy­cho­dzi. Nie na­le­ży zwra­cać na nie­go uwa­gi: nie lubi ce­re­mo­nii.

– Tak, to wi­dać. – Pa­weł Pie­tro­wicz za­czął po­wo­li sma­ro­wać chleb ma­słem. – Dłu­go u nas zo­sta­nie?

– Jak wy­pad­nie. Wstą­pił tu­taj ja­dąc do ojca.

– Gdzie miesz­ka jego oj­ciec?

– W na­szej gu­ber­ni, osiem­dzie­siąt wiorst stąd. Ma tam nie­wiel­ki ma­ją­te­czek. Daw­niej był le­ka­rzem puł­ko­wym.

– Ach, więc tak… Wciąż za­da­wa­łem so­bie py­ta­nie: gdziem sły­szał to na­zwi­sko: Ba­za­rów?… Mi­ko­ła­ju, zda­je się, że w dy­wi­zji ojca był le­karz Ba­za­rów?

– Zda­je się, że był.

– Na pew­no, na pew­no. Więc ten le­karz jest jego oj­cem. Hm! – Pa­weł Pie­tro­wicz ru­szył wą­sa­mi. – No, a sam pan Ba­za­rów? Kim­że jest wła­ści­wie? – za­py­tał z na­ci­skiem.

– Kim jest Ba­za­rów? – Ar­ka­diusz uśmiech­nął się. – Chce stryj, że­bym po­wie­dział, kim jest?

– Pro­szą cię, dro­gi bra­tan­ku.

– To ni­hi­li­sta.

– Co? – za­py­tał Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz, a Pa­weł Pie­tro­wicz wzniósł do góry nóż z ka­wał­kiem ma­sła na ostrzu i znie­ru­cho­miał.

– Ni­hi­li­sta – po­wtó­rzył Ar­ka­diusz.

– Ni­hi­li­sta – po­wtó­rzył Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz. – To, o ile mi wia­do­mo, od ła­ciń­skie­go ni­hil, n i c, czy­li to sło­wo ozna­cza czło­wie­ka, któ­ry… któ­ry nic nie uzna­je?

– Po­wiedz ra­czej: któ­ry nic nie sza­nu­je – pod­chwy­cił Pa­weł Pie­tro­wicz i znów za­brał się do ma­sła.

– Któ­ry do wszyst­kie­go od­no­si się kry­tycz­nie – po­pra­wił Ar­ka­diusz.

– Czy to nie wszyst­ko jed­no? – za­py­tał Pa­weł Pie­tro­wicz.

– Nie, nie wszyst­ko jed­no. Ni­hi­li­sta to czło­wiek, któ­ry nie schy­la gło­wy przed żad­ny­mi au­to­ry­te­ta­mi, któ­ry nie przyj­mu­je żad­ne­go pryn­cy­pu na wia­rę, na­wet gdy­by ten p r y n c y p był oto­czo­ny naj­więk­szym sza­cun­kiem.

– I cóż, czy to do­bre? – prze­rwał Pa­weł Pie­tro­wicz.

– Jak dla kogo, stry­jasz­ku. Dla jed­ne­go do­bre, dla in­ne­go wręcz złe.

– Ach, tak! Wi­dzę, że to nie dla nas. My, lu­dzie sta­rej daty, są­dzi­my, że bez prin­si­piów (Pa­weł Pie­tro­wicz wy­mó­wił to sło­wo mięk­ko, na spo­sób fran­cu­ski, na­to­miast Ar­ka­diusz po­wie­dział „pryn­cyp” kła­dąc ak­cent na pierw­szej sy­la­bie), przy­ję­tych, jak po­wia­dasz, na wia­rę, nie moż­na zro­bić ani kro­ku, na­wet ode­tchnąć nie moż­na. Vous avez chan­ge tout cela , daj wam Boże zdro­wie i ge­ne­ral­skie szli­fy, a my bę­dzie­my się wami tyl­ko za­chwy­cać, pa­no­wie… jak, pro­szę?

– Ni­hi­li­ści – wy­raź­nie po­wie­dział Ar­ka­diusz.

– Tak. Przed­tem byli he­gli­ści, a te­raz ni­hi­li­ści. Zo­ba­czy­my jak bę­dzie­cie ist­nieć w pu­st­ce, w bez­po­wietrz­nej prze­strze­ni; za­dzwoń, pro­szę, bra­cie, czas na moje ka­kao.

Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz za­dzwo­nił i krzyk­nął: – Du­nia­sza! – Ale za­miast Du­nia­szy na ta­ras we­szła Fie­nicz­ka. Była to mło­da ko­bie­ta, li­czą­ca lat dwa­dzie­ścia trzy, bia­ła i pulch­na, o ciem­nych wło­sach i oczach, o peł­nych, jak u dziec­ka, czer­wo­nych ustecz­kach i de­li­kat­nych rę­kach. Mia­ła na so­bie schlud­ną per­ka­lo­wą su­kien­kę; nie­bie­ska nowa chu­s­tecz­ka lek­ko ukła­da­ła się na jej krą­głych ra­mio­nach. Nio­sła wiel­ką fi­li­żan­kę ka­kao; po­sta­wi­ła ją przed Paw­łem Pie­tro­wi­czem i za­wsty­dzi­ła się; go­rą­ca krew na­pły­nę­ła ja­sno­czer­wo­ną falą pod cien­ką skó­rę jej mi­łej twa­rzy. Spu­ści­ła oczy i sta­nę­ła przy sto­le, z lek­ka opie­ra­jąc się ko­niusz­ka­mi pal­ców. Zda­wa­ło się, że wsty­dzi się swo­je­go przyj­ścia, ale za­ra­zem czu­je, że mia­ła pra­wo przyjść.

Pa­weł Pie­tro­wicz su­ro­wo zmarsz­czył brwi, Mi­ko­łaj Pie­tro­wicz był za­kło­po­ta­ny.

– Dzień do­bry, Fie­nicz­ka! – po­wie­dział przez zęby.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: