Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Okiem Stańczyka - ebook

Data wydania:
15 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Okiem Stańczyka - ebook

Jest to opowieść   o ludziach znanych  i mniej  znanych. Żyjących i nieżyjących. Niektórych  poznałem z książek i archiwów. Z  niektórymi spotkałem się osobiście i spotkania te w różny sposób zarejestrowałem.  Mało kto w życiu zrobił na mnie większe wrażenie niż hrabina i profesor, Karolina Lanckorońska. Mało kto ujął tak jak  Maria z Paygertów Bobrzyńska, uczennica Wyspiańskiego, i tak  zaciekawił, jak  Kazimierz Narutowicz, bratanek prezydenta zamordowanego w Zachęcie.

O Metternichu, Bismarcku i Rudolfie Virchowie, inteligencjach potężnych i przewrotnych, zawsze chciałem coś większego napisać. Teraz próbuję to nadrobić. Z Piotrem hrabią Pinińskim od ćwierć wieku rozwiązujemy  nie tylko genealogiczne zagadki. A  w krakowsko-poznańskich tekstach jest  mój sentyment   do  obu tych starych polskich grodów  i ziem, których są stolicami.

Poza tym są tu uczeni, politycy, duchowni, ludzie kultury i sztuki. Współczesna Polska  i Wielkopolska tożsamość. Cnoty, które są wadami i  pytania,  na które nie ma odpowiedzi.  Oraz  zalety sklerozy. A także  nieśmiała rada znad Wełtawy:  Nie bądź smutny, bo to zawsze wygląda  śmiesznie.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-641-3
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Na tę książkę składają się rozmowy odnotowane, książki nienapisane, przygarść obsesyjnych lektur oraz trochę mniej lub bardziej aktualnych tekstów, których tytuł — a pośrednio i konwencję — wymyślił red. Piotr Bojarski, gdy zacząłem pisać do poznańskiej „Gazety Wyborczej”. Jest to przede wszystkim opowieść o ludziach. Mniej lub bardziej znanych. Żyjących i nieżyjących. Niektórych poznałem z książek i archiwów. Z niektórymi spotkałem się osobiście i spotkania te w różny sposób zarejestrowałem. Mało kto w życiu zrobił na mnie większe wrażenie niż hrabina i profesor, Karolina Lanckorońska. Mało kto ujął tak jak Maria z Paygertów Bobrzyńska, uczennica Wyspiańskiego, i tak zaciekawił, jak Kazimierz Narutowicz, bratanek prezydenta zamordowanego w Zachęcie. Piszę o nich w pierwszej części książki.

W drugiej jest o Metternichu, Bismarcku i Rudolfie Virchowie, inteligencjach potężnych i przewrotnych, o których zawsze chciałem coś większego napisać — urodziłem się wszak niedaleko wieży Bismarcka i blisko domu rodzinnego Rudolfa Virchova, autora terminu Kulturkampf — ale niewiele z tego wyszło i teraz próbuję to nadrobić. Michał Bobrzyński (Ostatni stańczyk), któremu poświęciłem doktorat, fascynuje mnie od magisterium. Na historię Polski w dużej części patrzę jego oczyma. Z Piotrem hrabią Pinińskim, spowinowaconym lub spokrewnionym z połową bohaterów moich książek od ćwierć wieku, rozwiązujemy nie tylko genealogiczne zagadki. A tekst o Franciszku Józefie i krakowsko-poznańskim rocznic czczeniu przygotowałem pierwotnie dla „Tygodnika Powszechnego”, który od lat czytam. Jest w nim mój sentyment i przywiązanie do obu tych starych polskich grodów i ziem, których są stolicami.

Część trzecia, to Poznań i poznaniacy, miasto i jego mieszkańcy. Znajomi i nieznajomi. Kilka sylwetek. Poznańska polityka skoncentrowana wokół placu Kolegiackiego (a przed wojną ratusza). Wielkopolska tożsamość. Cnoty, które są wadami. I ostatnie przemiany — „wolne miasto Poznań”, który to tytuł nieoczekiwanie stał się przyczyną ożywionej dyskusji w mieście. W sumie sprawy błahe i niebłahe zapisywane na bieżąco w regularnych odstępach czasu. Rodzaj felietonowej kroniki. Świadomie subiektywnej i opartej na „widzimisię”. To samo dotyczy części czwartej — polityki i mediów. Politykę — jak wiadomo — mamy głównie medialną, a media głównie polityczne. Mamy słowa, które tracą sens i pytania, na które nie ma odpowiedzi. Obie części stanowią wybór felietonów zamieszczanych od kilku lat na łamach poznańskiej „Gazety Wyborczej”. Starałem się w nich uchwycić coś z istoty stańczyka. Mędrkuj, jeśli już ci pozwolono, ale nie traktuj tego, ani zwłaszcza siebie, zbyt poważnie. Bo to zawsze wychodzi śmiesznie. No i jeszcze siostro, bracie, jeśli nie zgadzasz się z poglądami, które tu wykładam, nie obrażasz mnie, lecz wzbogacasz.

Kiedyś na uniwersytecie niemal każde zaproszenie do dyskusji kończyłem podobnym wyznaniem.

Miły to dla mnie obowiązek podziękować ludziom, którzy przyczynili się do wydania tej książki.

Dziękuję:

Panu Prezesowi Międzynarodowych Targów Poznańskich, Przemysławowi Trawie. Za wsparcie, życzliwość i miłe zainteresowanie tym, co robię.

Panu Dyrektorowi mojego macierzystego Instytutu Historii UAM, prof. Józefowi Doboszowi. Za daleko nieraz posuniętą wyrozumiałość.

Prezesowi Wydawnictwa Poznańskiego Panu Maciejowi Cieciorze i Redaktorowi Naczelnemu Panu Robertowi Falewiczowi za to, że zdecydowali się wydać tę książkę.

Właścicielowi Wydawnictwa Poznańskiego, Panu Wojciechowi Pawłowskiemu, który sprawił, że mój kontakt z książkami — źródło jednej z największych przyjemności w życiu — może być dziś jeszcze bliższy.

Dziękuję na koniec wszystkim PT Czytelnikom, że zechcieli poświęcić mi swój czas. A wielu także podzielić się opiniami.

Choć od lat prowadzę rozmaite notatki, pisać dla samego siebie z pewnością nie umiałbym.Hrabina i profesor — Karolina Lanckorońska

Zaskoczył mnie najpierw telefon z Rzymu. Zna moją książkę o Badenim i o niejednym moglibyśmy porozmawiać. Wcześniej zadzwoniła do Piotra Pinińskiego, z którym wszystko umówiła. Pół roku później — w czerwcu 1994 roku — siedziałem już w samolocie lecącym z Warszawy do Wiecznego Miasta. Nasze spotkania zaplanowała w najdrobniejszych szczegółach. Miałem na lotnisku wsiąść do wskazanej taksówki, zatrzymać się w hotelu Gerber i stawiać się u niej o wyznaczonych porach dnia. Na dwie lub trzy godziny przed południem i na godzinę po południu, bo „po południu — mówiła — jestem już bardziej zmęczona”. Wcześniej za jej zgodą od Jana hrabiego Badeniego z Londynu otrzymałem kopie kilku listów, które do niego wysłała i kilka dobrych rad na drogę, bo „to interlokutor niełatwy”. Jan Badeni stał wtedy na czele Fundacji Lanckorońskich z Brzezia. Dziś prezesem jest Piotr Piniński. W hotelu na miejscu poinformowano mnie dyskretnie: „My tu wszyscy bardzo panią hrabinę szanujemy i podziwiamy, ale powinien pan raczej zwracać się do niej per pani profesor, a nie pani hrabino”. Wiedziałem o tym od dawna. Kilku moich znajomych — stosownie uprawnionych — mówiło o niej poufale „Karla”.

Miałem wprawdzie gotowy scenariusz rozmowy, ale już podczas pierwszego spotkania nie na wiele się przydał. Niedawno bowiem pani profesor przekazała bezcenne dzieła sztuki „na oba zamki królewskie”. Była wzruszona. Szczęśliwa. Sama siebie nazywała „ostatnim ogniwem” w długim łańcuchu, który to bogactwo zebrał. Bogu dziękowała, że dzięki długiemu życiu mogła przekazać je Wolnej i Niepodległej Polsce. Z pamięci cytowała obszerne fragmenty listów, które otrzymywała z kraju. Specjalnie zaś te od strażniczek przy Zamku w Warszawie i kelnerek z pobliskiej kawiarni, nienależących do intelektualnej elity kraju. Pisali, jak umieli: że są „z niej dumni” i dziękują za „wzbogacenie Polski”, że nie mieli pojęcia o takich skarbach, znajdujących się w prywatnych rękach i że są wdzięczni za „dar tak wspaniały”. Moja rozmówczyni widziała w tych listach dowód na wielkie bogactwo duchowe naszego narodu, nieunicestwione i niestępione przez okrutną II wojnę światową i półwiecze komunistycznych rządów. W marcu na łamach paryskiej „Kultury” zamieściła niezwykłe podziękowanie. O Polsce i Polakach mówiła z entuzjazmem. Staromodnie. Pięknie dobierając słowa. Gdy wspomniałem coś, że jeszcze długa przed nami droga i niejeden zakręt, oświadczyła i powtarzała to później wielokrotnie: „Wszystko można pokonać. Ja, proszę pana, wychowałam się na Żeromskim. Niekoniecznie to typowe dla mojego środowiska”.

Niekoniecznie typowe dla środowiska! Dobre sobie. To środowisko to najwyższe kręgi arystokracji polskiej i austriackiej. Elita elit. Krem kremów. Ojciec Karol, jeden z największych mecenasów sztuki w Europie, był szambelanem cesarskim, tajnym radcą, członkiem dziedzicznym austriackiej Izby Panów, kawalerem Orderu Złotego Runa i wielkim ochmistrzem na cesarskim dworze. Należały do niego majątki: Rozdół, Komarno, Jagielnica (w Galicji), Wodzisław (w Królestwie), Frauenwald (w Styrii), a także pyszny pałac w Wiedniu przy Jacquingasse 18, wybudowany w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku w stylu baroku wiedeńskiego. Portretowali Karola Lanckorońskiego najwybitniejsi malarze: Jacek Malczewski, Kazimierz Pochwalski i Hans Makart, którego obrazy specjalnie upodobał sobie Adolf Hitler (tak bardzo, że po 1938 zarządził ich rekwizycję). Zbiory malarstwa europejskiego, które zgromadził Lanckoroński w Wiedniu i Rozdole, były tak imponujące, że porównywano je jedynie ze słynnymi zbiorami Lichtensteinów. Był Lanckoroński trzykrotnie żonaty. Z trzeciej żony, Prusaczki, Małgorzaty Lichnovsky, była Karolina, która miała dwoje rodzeństwa. Z matką rozmawiała po niemiecku. Z ojcem po niemiecku, francusku lub po polsku. Ojciec bowiem, urodzony w Wiedniu, choć w ojczystym języku czytał codziennie (zwłaszcza Mickiewicza i Sienkiewicza), to ze swojej polszczyzny zadowolony nie był i nieraz jej unikał. Córka natomiast od dziecka mówiła ze szczególną starannością. „Gatunek jej polszczyzny” wielokrotnie zresztą z ciekawości sprawdzano. Na długie zdania odpowiadała długimi. Na krótkie — krótkimi. Na cytat — cytatem. Bardzo przydały się te ćwiczenia, gdy w 1917 r. w pałacu Lanckorońskich zatrzymała się Rada Regencyjna z Królestwa — Lubomirski, Kakowski i Ostrowski. Miała wrażenie, że dostojni warszawscy goście poddali ją surowemu egzaminowi. „Wydawali mi się wtedy bardzo starzy, a przecież ja dzisiaj jestem od nich o wiele starsza”.

Do końca życia Karolina Lanckorońska przywiązywała wielką wagę do formy wypowiedzi. Imponowała znajomością literatury. Świetnie mówiła i pisała.

Pierwsze przedpołudnie w Rzymie minęło pod znakiem opowieści o obrazach ekspediowanych do kraju. Po południu był krótki przegląd galicyjskich bohaterów. Leon Piniński, obydwaj Badeniowie, Kazimierz i Stanisław, Andrzej Potocki i najpobieżniej Michał Bobrzyński. Każdego miała przed oczyma. Z każdym umiała związać jakąś scenę, wypowiedziane zdania, czasem drobne zdarzenie. Wspominała epizody sprzed osiemdziesięciu z górą lat!

— Kiedy zmarł Kazimierz Badeni?

— W 1909 roku. Nagle. Na serce. W pociągu. Wracał do Buska.

— W takim razie to musiało być rok lub dwa lata wcześniej. Przyjechał do Wiednia. Siedział w głębokim fotelu otoczony stertą gazet. Palił cygaro. Zapytałam grzecznie, czy mogę jakąś ilustrowaną gazetę zabrać. — Nie — odburknął stanowczo i niezbyt grzecznie. Byłam kompletnie zaskoczona. Nie tego się spodziewałam. Pamiętam to bardzo dobrze.

Rzeczywiście! Miała wtedy niespełna dziesięć lat. A Kazimierz Badeni nie tak dawno jeszcze był austriackim premierem. I budził respekt.

O wiele więcej miała do powiedzenia o jego młodszym bracie, Stanisławie, marszałku krajowym, z którym przyjaźnił się jej ojciec.

— Stanisław bywał częstym gościem w pałacu w Wiedniu i w ukochanym Rozdole. Tęgi był jak wszyscy Badeniowie, obszerne fotele „wypełniał sobą” po brzegi i namiętnie delektując się każdą taką chwilą, pykał specjalnie dla niego przygotowane cygaro. Był niesłychanie serdeczny, rzeczowy i miły. Umiał też i lubił zaskakiwać. W Wiedniu na przykład niejednokrotnie wpadał do nas znienacka na śniadanie, wywołując za każdym razem przerażenie matki. Nie chodziło o jego prawdziwie smoczy apetyt. Znał się wyjątkowo na kuchni. Każde danie komentował. Miał u siebie wspaniałych kucharzy, serwował jakieś wymyślne półmiski i wydawał przyjęcia na 100 czy 200 osób, o których w całej monarchii krążyły legendy, a prasa relacjonowała je ze wszystkimi szczegółami.

Pod kulinarnym względem (a może i rozumem) Stanisław górował nad Kazimierzem. Z wyglądu byli do siebie podobni tak, że jeszcze dziś na portretach niektórzy ich mylą. Lanckoroński metrykalnie był między nimi. Między namiestnikiem i premierem oraz marszałkiem. Dwoma potężnymi braćmi, od których Galicję nazywano żartobliwie krajem Badenich, czyli Badenią. Obydwaj — zapewniała moja rozmówczyni — z ogromnym oddaniem służyli Polsce w obrębie c.k. monarchii. Tylko tam istniały takie możliwości. Trzeba rozumieć tamte czasy.

Rozmowa pochłonęła mnie całkowicie. Nie pamiętałem, ile wypiłem kaw. Nie mogłem skupić się na notatkach. Zawiódł magnetofon. Gdy wieczorem rozstawaliśmy się, pani Karolina była wyraźnie zmęczona. Ja — podówczas czterdziestoletni — leciałem z nóg.

— 12 kwietnia 1908 roku pamiętam doskonale — zaczęła kolejną rozmowę. Tego dnia we Lwowie zamordowano namiestnika Andrzeja Potockiego. Zginął od kul wystrzelonych z najbliższej odległości. Zabójcą był ukraiński student Mirosław Siczyński. Jedna z kul ugrzęzła w kości potylicznej. Potocki długo konał. Ułożono go na dywanie. Jeszcze przez godzinę był przytomny. Umierał pięknie. Śmierci się nie bał. Prosił o przekazanie wyrazów miłości dla swojej żony, Krystyny. Błogosławił dzieci. Z wiatykiem pospieszył ksiądz z pobliskiej parafii. Ranny wyspowiadał się i pożegnał z najbliższymi. Umarł około 14.30. Zarządzono sekcję zwłok. Po niej jeszcze tego samego dnia ciało Andrzeja Potockiego ubrano w czarny strój polski i włożono do czarnej trumny. Salę parterową udekorowano kirem. Wdowa nie odstępowała od trumny. Całą dobę przeklęczała. We wszystkich kościołach Lwowa odprawiano modły. Tę tragedię — „pierwszą w jej życiu” — przeżywała głęboko. Żona zamordowanego, Krystyna z Tyszkiewiczów, była jej ulubioną ciotką. Podziwiała jej urodę, dystynkcję, włosy i… biżuterię. Wyobrażała sobie, w jakiej ciotka znalazła się rozpaczy.

Nie wszystko w tej relacji było ścisłe. Stanisława Badeniego nie było wtedy za drzwiami. Zamachowca osaczyli woźni, a nie marszałek. Absolucji rannemu in articulo mortis udzielił jezuita. Z wiatykiem chwilę później przybył karmelita. Arcybiskupa Bilczewskiego w ogóle w gmachu nie było. Mowę, jeszcze przed wyruszeniem konduktu z gmachu namiestnictwa, na prośbę wdowy wygłosił Stanisław Badeni. Uroczystości żałobne we Lwowie i Krzeszowicach prowadził Bilczewski. We Lwowie koncelebransami byli arcybiskup obrządku ormiańskiego Józef Teodorowicz i biskup przemyski Leon Wałęga. W Krzeszowicach trumnę z kościoła św. Marcina do grobowca rodzinnego po nabożeństwie odprowadził kardynał Puzyna.

Na pogrzeb namiestnika do Krzeszowic — wiemy to już z prasy — przybyło siedem pociągów specjalnych. Był arcyksiążę Karol Stefan z Żywca w mundurze admirała, premier rządu Beck, ministrowie Bienerth, Korytowski i Dzieduszycki, namiestnik Austrii Dolnej hrabia Kielmansegg, obydwaj Badeniowie, Potoccy, Zamoyscy, Sapiehowie, Radziwiłłowie, Abrahamowicz, a także profesura Uniwersytetu Jagiellońskiego in corpore. Karol Lanckoroński, powiadomiony telegraficznie przez Badeniego, dotarł na miejsce z Włoch. Z Londynu przybył syn zamordowanego, Adam Potocki, od granicy szwajcarskiej podróżujący specjalnym pociągiem wysłanym przez cesarza. Bez niego uroczystości pogrzebowe nie mogły się rozpocząć. Był teraz głową rodu. Głową, a właściwie główką. W przepełnionym krzeszowickim kościele rozegrała się scena, którą Karol Lanckoroński określił jako „najstraszniejszą”. Oto do katafalku ustawionego przed ołtarzem Adasia za rękę prowadził ksiądz. Po czym zostawił go przed trumną i odszedł. Chłopczyk wybuchnął płaczem. Miał wtedy dziewięć lat. Karolina była od niego o rok starsza.

Z okoliczności towarzyszących tym niezwykłym rzymskim spotkaniom zapamiętałem… nieznośne upały. Niewiele z ich powodu zwiedzałem. Do bazyliki św. Piotra miałem kilka kroków. W Watykanie spędzałem większość wolnego czasu.

— A słyszał pan, że podobno mój ojciec niezbyt wysoko cenił witraże Wyspiańskiego? Ciekawa jestem, czy to prawda. I ewentualnie z jakiego powodu? Z pewnością niezbyt wysoko cenił kardynała Puzynę. Tego, który zgłosił veto na konklawe, by uniemożliwić wybór następcy św. Piotra! Zrobił to na życzenie cesarza, który miał takie prawo, ale rzadko z niego korzystał. Ojciec uważał, że to niegodne kardynała i Polaka, choć do zleceniodawcy veta, cesarza Franciszka Józefa, pretensji już nie miał. Z Puzyną jednak był w nieustannym sporze, głównie z powodu prac w katedrze wawelskiej. Ojciec bowiem łożył na jej restaurację pokaźne sumy, ufundował prześliczny sarkofag Jadwigi dłuta Antoniego Madeyskiego. Liczył, że w tych pracach w kardynale znajdzie sojusznika. Nie znalazł. Kardynał piętrzył trudności, upierał się przy jakichś drobiazgach i składał liczne dowody na to, że ani o kulturze, ani o estetyce pojęcia nie ma.

Z kardynałem Puzyną hrabia Karol Lanckoroński prowadził „regularne wojny”.

Następcy tronu, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, Polacy — z wzajemnością — przeważnie nie lubili. Kazimierz Badeni swoimi uwagami o „suchotniku” naraził mu się śmiertelnie. O Agenorze Gołuchowskim, ministrze spraw zagranicznych monarchii, arcyksiążę opowiadał cięte dowcipy. Galicję nazywał „polskim Eldorado”. Ciekawe, że Lanckoroński należał do stosunkowo nielicznego grona jego zwolenników i przez arcyksięcia też był lubiany. To, że arcyksiążę interesował się ochroną zabytków nie było tu może bez znaczenia. Oraz to, że lubimy przeważnie tych, którzy nas lubią.

W czerwcu 1914 roku w Sarajewie zginęła arcyksiążęca para. Nie wszyscy byli tym zmartwieni. Arcyksiążę miał morganatyczną żonę. Jego dzieci noszące nazwisko matki nie miały praw do tronu. Takie warunki postawił cesarz i tylko pod takim warunkiem wyraził zgodę na to małżeństwo. Teraz wielu w tej nagłej śmierci widziało korektę Opatrzności.

Lanckoroński był wstrząśnięty. Ferdynanda i Zofii żałował. Losem ich osieroconych dzieci był przejęty. Uroczystości żałobne zrobiły na nim potężne wrażenie. Podążał w kondukcie, który ruszył z Wiednia do Artstetten, które po śmierci jednego z ich dzieci arcyksiążęca para wybrała na miejsce wiecznego spoczynku. Po drodze był Dunaj. I przeprawa. Po upalnym, dusznym poranku rozszalała się burza. Niebo zasnuły granatowe chmury. Błyskało się i waliły pioruny. Spłoszone konie przechyliły karawan, którego koła znalazły się w wodzie, a wzburzony nurt rzeki omal nie porwał trumien. Karol Lanckoroński ujrzał w tym zwiastun nadciągających nieszczęść. Smutkiem napełnił go też widok trumny Zofii, umieszczonej w kościele na niższym katafalku niż trumna męża, dla podkreślenia nawet po śmierci morganatycznej różnicy. Z drugiej strony Lanckoroński wciąż wierzył, że była jeszcze szansa na pokój. W pogrzebie wszak chciał wziąć udział car Mikołaj II. Była okazja do spotkań i dyplomatycznych rozmów. Niestety, cara do przyjazdu zniechęcono. Zakomunikowano, że wobec nieszczęść, jakie na starego cesarza spadły, niewłaściwe byłoby obciążanie go wysiłkiem związanym z ceremoniałem przyjęcia tak dostojnego gościa. Mikołaj mógł poczuć się dotknięty. Ostatnią szansę zmarnowano. Dla Lanckorońskiego losy świata wciąż spoczywały w rękach monarchów. Za głównego winowajcę, który pokojowi nie dał szansy, uznał strażnika dworskiej etykiety, „zimną kukłę” — Alfreda Montenuovo.

— Należałam do tego odchodzącego już świata — tłumaczyła moja rozmówczyni — i jednocześnie do niego nie należałam. Byłam młoda. Pełna radości życia. Miałam swoje sympatie i antypatie. Regenci, którzy w 1917 roku gościli u nas w pałacu wydali mi się surowi i wyobcowani. Kakowski był bezbarwny. Ostrowski ledwo się poruszał. Najlepsze jeszcze wrażenie robił Lubomirski, skądinąd nasz daleki krewny. W sercu jednak miałam już Piłsudskiego i legiony. Państw centralnych właściwie nie lubiłam, choć ojca wielu uważało za Austriaka, a matka była Prusaczką. Głowę miałam wtedy zajętą zupełnie czym innym. Zajmowała mnie przede wszystkim literatura. Całe fragmenty Żeromskiego znałam na pamięć.

Leonowi Pinińskiemu — tak jak to było umówione — poświęciliśmy osobny dzień. „Czy zauważył pan, że Piotr Piniński, mieszkający w Warszawie, jest do niego bardzo podobny?”

Piotrowi powiedziała kiedyś, że zwłaszcza „od brody w dół”. Leon Piniński był dla niej postacią wyjątkową. Był najbliższym przyjacielem jej ojca, a później, gdy ojca zabrakło, jedną z najbliższych osób. Był profesorem prawa rzymskiego na Uniwersytecie Lwowskim i to „świetnym”. Pisał o Goethem, Dantem, Szekspirze i Wagnerze, wypowiadał się na rozmaite tematy muzyczne. Świetnie przekładał. Był koneserem sztuki. Miał niezwykłą pamięć wzrokową, co pozwoliło mu zapamiętywać nawet mniej znane płótna i opisywać je potem ze wszystkimi detalami. Przez lata z wielkim smakiem kupował obrazy, które złożył następnie w legacie na Wawelu. Miał słuch muzyczny. Grał na fortepianie. Zbierał nuty. Pociągał go antyk. Młodej Lanckorońskiej bogactwem i rozmaitością talentów niesłychanie imponował. W Rozdole u Lanckorońskich i Grzymałowie u Pinińskich kręcili się uczeni i artyści. Z nauką przeplatała się tam sztuka. Tu i tam tygodniami przebywał i obrazy malował Jacek Malczewski. Leon Piniński był dla Lanckorońskiej najwyższym autorytetem i… „bratnią duszą”.

Molem książkowym pan Leon był od dziecka. Karolinie opowiedział kiedyś o starym służącym, analfabecie, który ogromnie się martwił, widząc go stale z książką. „Jaka bieda z panem Leonem. Przecież teraz wszyscy od dzieciństwa umieją czytać. Pan Stanisław (starszy brat Leona) nauczył się czytać, jak wszyscy inni, w dzieciństwie i było dobrze. A pan Leon po tylu latach jeszcze czyta, czyta i czyta. Widać, że nauczyć się nie może. Co to będzie? Jak on sobie w życiu poradzi?”

Jakoś poradził.

Znajomość Leona Pinińskiego z Karolem Lanckorońskim zaczęła się w pociągu do Włoch. Piniński jechał tam po raz pierwszy w życiu. Zajęli miejsca w tym samym przedziale. Nie przedstawili się sobie. Rozmawiali po francusku. W trakcie rozmowy Lanckoroński zarzucił rozmówcę rozmaitymi wskazówkami, co na miejscu, we Włoszech, ów zobaczyć koniecznie powinien. Jakie obrazy, architekturę i rzeźbę. Na stacji w Como Lanckoroński wysiadł. Piniński zaś długo jeszcze zastanawiał się, kim ów rozmowny, wysoki jak wieża interlokutor był? Francuzem, Anglikiem, Niemcem, Włochem? Na żadnego bowiem nie wyglądał.

Upłynął rok czy dwa. Pan Leon, który mieszkał we Lwowie przy Matejki, wstąpił któregoś razu do nieodległego Klubu Ziemiańskiego i tam w czytelni ujrzał… „olbrzyma z Como” pogrążonego w lekturze „Czasu”. Zdziwienie. Zaskoczenie. Rozbawienie. Przywitali się serdecznie, przedstawili się wreszcie sobie i odtąd na resztę życia zostali przyjaciółmi.

Karol Lanckoroński — „ostatni wśród europejskiej arystokracji prawdziwy humanista” — zmarł w 1933 roku. W 1939 roku jego niezwykłą kolekcję przejęło gestapo. Potem pokłócił się o nią Hitler z Göringiem. W roku 1944 najcenniejsze dzieła z tej kolekcji hitlerowcy umieścili w sztolniach kopalni soli niedaleko Bad Ischl i zaminowali. W razie klęski III Rzeszy miano je wysadzić w powietrze. Cudem ocalały. Nie ocalał natomiast pałac w Wiedniu. Czego w lutym i marcu 1945 roku nie zniszczyły alianckie bomby, to strawił pożar. Reszta padła łupem złodziei.

W 1935 roku Leon Piniński przeszedł na uniwersytecką emeryturę. Został honorowym obywatelem wielu galicyjskich miast, sporo wciąż pisał. Dopadały go jednak złe nastroje. Narzekał, że żyje w „nieciekawych czasach”. Walczył z pesymizmem. Zmagał się ze sobą i starością. Szwankowało zdrowie.

Gdy na początku 1938 roku poważniej zachorował, Karolina otoczyła go opieką. Przeniosła się do jego pałacu we Lwowie przy Matejki 4. Podawała lekarstwa. Zajmowała rozmową. I stała się świadkiem jego śmierci „pięknej i cichej”. Po z górą półwieczu nie kryła wzruszenia. Słabł coraz bardziej, obojętniał. Długo jednak odsuwała myśl o tym, co nieuchronne. Odkąd zabrakło ojca, czuła się jego „przyszywaną córką”. Wieczorem 3 kwietnia zjedli razem skromną kolację, po czym pożegnali się jak co dzień i udali do swoich pomieszczeń. Nie mogła zasnąć. Po godzinie czy dwóch usłyszała dźwięki fortepianu. Pan Leon grał marsza żałobnego z III symfonii Beethovena. Grał z namysłem, delikatnie, wolno, cicho. Po kilku minutach muzyka ustała. Była wstrząśnięta. Nasłuchiwała jeszcze przez chwilę, po czym się uspokoiła i kamiennym snem zasnęła. Rano zerwała się na równe nogi i szybkim krokiem udała się do jego pokoju.

Pan Leon już nie żył.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: