Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oko potwora - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Oko potwora - ebook

Science fiction retro: przyszłość z przeszłości, wprost z Lemowych powieści kosmicznych z lat 50-tych XX wieku.

„Behemot V”, stary frachtowiec kursujący między planetami Układu Słonecznego zbacza z trasy w trakcie burzy słonecznej. Tam, w mrocznej pustce kosmicznych bezdroży natyka się na Astromancera: mityczny wytwór bezosobowego chaosu, który pozwala przekraczać naturalne granice rozumu i postępu. I między członkami załogi „Behemota” zaczyna się pojedynek na intrygi, podstępy i paranoje... 

Opowiadanie pochodzi z tomu "Król Bólu".

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-05601-1
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OKO POTWORA

Sterownia wyglądała jak sala tronowa. W szkłach martwych ekranów zobaczył się jak w lustrze (...). Na wzniesieniu stały budzące rozmiarami szacunek fotele pilotów, zwaliste, z siedzeniem w kształcie głębokiego negatywu ludzkiego ciała – zapada się w nie po pierś. (...) Pianowa wyściółka poręczy zmurszała od starości. Kalkulatory – takich jeszcze nie widział. Ich twórca musiał się zapatrzyć w organy. Zegarów na pulpitach było jak maku – trzeba by mieć ze sto oczu, aby je naraz ogarnąć. Odwrócił się wolno. Szedł oczami od ściany do ściany, widział plątaninę łatanych kabli, skorodowane płyty izolacji, żelazne koła ręcznego opuszczania hermetycznych grodzi, wyświechtane od dotyku rąk, spłowiałą czerwień rozrządu gaśnic – wszystko było tak zakurzone, tak stare...

Stanisław Lem, Terminus

KARKULOWSIAŁ ZWARTUSIAŁ
RATUWSIANKU BOŻYWSIO

Stanisław Lem, Dzienniki gwiazdoweI. Bunt

Trzy dni po opuszczeniu orbity Marsa CSS „Behemot V” otrzymał morsem ostrzeżenie o nadchodzącej burzy słonecznej. Nawigator obliczył nową trajektorię, pozwalającą zejść w porę w pas asteroidów i osłonić statek masą skalną; mieliśmy potem dopędzić Jupitera na tej samej elipsie, po dodatkowych akceleracjach. Stos atomowy, stary model lunarny, sprawował się dobrze, „Behemot” dysponował zresztą zapasem paliwa na cztery akceleracje do kursowej. Już po zmianie kursu Nawigator odkrył, że w obliczeniach był błąd. Rozmontowawszy z Elektronikiem i Inżynierem kalkulator pokładowy, znalazł na świeżo lutowanych układach popalone kłębki włosów, kulki kurzu bądź wełny. Była to oczywiście wina Elektronika, który się upił na wychodnym w bazie na Dajmosie i dręczony kacem nieważkościowym nie dopilnował techników przysłanych dla okresowych reperacji ze stoczni marsjańskiej. Trzeba było na gwałt nowe obliczenia wykonać, już dla z góry tak nieszczęśliwie ustalonego wektora. Kapitan, Nawigator i Pierwszy Pilot ślęczeli nad nimi całą nocną wachtę. Wyczyszczony kalkulator dla odmiany się przegrzał; Elektronik własnymi rękoma okładał rozpalone lampy próżniowe maszynowego mózgu szmatami z suchym lodem, parząc się przy tym dotkliwie. Przyszedł do mnie z tymi poparzeniami. Dałem mu maść i obandażowałem dłonie. Teraz już będzie zupełnie do niczego nieprzydatnym.

Nazajutrz przyśpieszaliśmy kwadrans z 1 g i kilkakrotnie na mocniejszym ciągu w krótszych zrywach. Zostałem w łóżku, czytając prasę fachową podjętą z Dajmosa, dopóki mi ramię nie omdlało. Pod wieczór byliśmy już na nowym kursie, z powrotem w nieważkości. W mesie, półmrocznej od dymu papierosowego zasysanego niemrawo przez zdezelowane wentylatory, gadaliśmy przy kolacji o wieściach o wojnie. Związek Radziecki już zamknął swoje stacje i punkty przeładunkowe dla statków pod zachodnimi banderami; na Dajmosie mówiło się o ostrzegawczych laserunkach, a nawet o sabotażu jakichś składów tlenu pod Olympus Mons. Kto miałby je sabotować? Strony oskarżały się wzajemnie. Radiowiec twierdził, że potem nic już nowego nie poszło w eter, Luna Jeden przestała zresztą przekazywać biuletyny polityczne. Długo tłumaczył Drugiemu Pilotowi, dlaczego nasza kompania nie powinna się przejmować tymi perturbacjami. Na kolacji pojawił się także Pasażer, zazwyczaj proszący o dostarczenie mu posiłku do kabiny. Próbowałem wciągnąć go w rozmowę; odpowiadał półsłówkami. Może istotnie z nieśmiałości. Ma paszport z Zachodnich Niemiec i płaci gotówką. Pierwszy Pilot utrzymywał, że rozpoznaje u niego akcent Afrykanera. Na pewno wyróżniał się Pasażer cerą: smagły i w ostrych zmarszczkach od słońca – a my: blade robaki próżni. Radził sobie jednak z jedzeniem w zero gie wcale dobrze. Palił marlboro.

Kapitan wezwał mnie do sterowni, chciał obliczeń siły tego sztormu i oceny zagrożenia zdrowia załogi. Gdy przyszedłem, sterownia była akurat pusta. Na ekranach srebrzyły się gwiazdy, małe Słońce rozjaśniało boczny monitor rufowy, cienie pełzły smolnymi smugami od prawej ku lewej. Tysiące świateł migotały na panelach kontrolnych, nigdy nie udało mi się zapamiętać, o czym tu informuje która lampka, i pewnie właśnie dlatego tak mnie uspokaja ów widok, widok i cisza kabiny sterowniczej taktowana mechanicznym tętnem masywnych zegarów kalkulacyjnych. Ciszę mącił także furkot papierów z obliczeniami Nawigatora, przypiętych metalowym klipsem do obudowy mózgu elektronowego: trzy wiatrakowe wentylatory umocowano tam w miejscu zdjętej okrywy, ażeby chłodziły wnętrze maszyny myślącej. Prąd powietrzny biegnący od niej przez sterownię obrócił mnie powoli i pochwyciłem obraz sylwety małpiej skrytej w cieniu za szafami z kartami astrograficznymi i mapami fotogramometrycznymi: wielki chochoł żelazny, pałuba ludzka-nieludzka na nogach hydraulicznych. Ach, więc nie człowiek, lecz automat człekokształtny, ten Marabut megawatowy, którego Kapitan przejął był za niespłacone długi od spółki górniczej z Merkurego. Włączony? Wyłączony? Sądziłem, że trzymamy go gdzieś w górnych ładowniach wewnętrznych. Ogniste ślepie pulsowało w powolnym rytmie nad gębą lasera wyzierającą spod purpury chromowo-korundowej płyty piersiowej automatu – włączony zatem. Za plecami zaskrzypiały przekładnie zegara kursowego, obejrzałem się. Zawisły przy zegarze Kapitan kartkował tablice astrometryczne, zerkając co rusz w rachunki Nawigatora.

– Na co on tu, Kapitanie? – spytałem, wskazując Marabuta.

Kapitan tylko przyłożył palec do warg.

Dałem mu rachuby napromieniowania (bardzo pesymistyczne) i wróciłem do siebie, głowiąc się już i nad tym Marabutem, i nad zachowaniem Kapitana, i nad obecnym położeniem „Behemota”, które wtem, w owym krótkim rozbłysku aury tajemniczości, ukazało mi się dziwnym i bardziej jeszcze niepokojącym.

Statek zgrzytał, świszczał, huczał, szło to długim echem w jego metalowych kościach, jak zawsze po seriach przyśpieszeń – budziłem się z płytkiego snu wciąż i wciąż. W końcu zasnąć nie mogłem wcale. Naciągnąłem podwójne skarpety, zabrałem termos ceresowego samogonu i zapukałem do Radiowca.

Długo czyścił łatką irchy grube szkła okularów.

– Na straży?

– Więc skoro Kapitan ma takie powody...

Rozbieraliśmy to na czynniki pierwsze w żółtym świetle nagiej żarówki, ssąc przez słomki zimny alkohol, zapatrzeni w gwiazdy migoczące na czarno-białym ekranie-bulaju.

– Może Pasażera...

– Ale do asteroidów? Cóż tam, górnicy jacyś na kursie?

– Przez tę wojnę w takim razie.

– Mhm.

Radiowiec chwycił żeliwny teownik koi i podciągnął się pod sufit, do półki ze starymi almanachami i katalogami. Odnalazłszy wolumen, zawiesił go przed sobą w powietrzu i kartkował powoli, podwinąwszy pod się nogi.

– Aha. No tak. – Pokazał mi schematy układów naszego kalkulatora. Nic nie zrozumiałem. On kiwał głową, już trochę po pijacku. – Dałoby się. Chyba. Taką awarię-pomyłkę.

Dumaliśmy następnie aż do dna termosu, kto i po co miałby sabotować główny mózg pokładowy CSS „Behemota V”, aby sprowadzić frachtowiec z kursu na śmietnisko układowe. Sabotażysta musiałby wszak wpierw przewidzieć nadejście burzy słonecznej.

– Jakie niesiemy cargo?

– Głównie biomasa dla habitatów jupiterowych.

– Któż by się połasił?

Była to już godzina przed pierwszą wachtą. Radiowiec uśmiechał się sennie niczym lewitujący Budda, mnie krążenie zamierało w stopach, masowałem nogi, ziewając.

– Piraci! – chichotał Radiowiec, a kropelki śliny lub samogonu drżały mu na wąsach. – Kosmiczni piraci!

Zwątpiłem.

Następnego dnia po śniadaniu Kapitan zwołał załogę na odprawę. Czyli wszystkich prócz Pasażera; nie pojawili się jednak Nawigator ani Elektronik. Elektronik pewnie spał po pastylkach przeciwbólowych, ale usłyszałem, że i Nawigator wymówił się chorobą – o tej dolegliwości nie raczył mnie powiadomić. Zaraz potem udałem się do niego. Nie chciał otworzyć. Drzwi kabiny zaryglował od wewnątrz, nie odpowiadał na wywołania przez głośnik. Wszystko to było coraz bardziej dziwne.

Zaszedłem znów do Radiowca. Nie miał wiele do roboty, skoro huk Słońca zagłuszał już całą długodystansową komunikację; sortował stare radiogramy. Pracownię nasłuchową wyłożono grubą izolacją dźwiękową, nawet przeciągłe pojękiwania metalu kadłuba tu nie dochodzą. W ciasnym pomieszczeniu wisiała woń sparciałej gumy.

Radiowiec zamknął drzwi, wyłączył instalację foniczną.

– Myślałem o tym od rana – rzekł ściszonym głosem. – Bierzemy przecież te kontenery według manifestu frachtu, sami nie sprawdzamy zawartości, bo i jak? Burze słoneczne występują niezupełnie przypadkowo, ale jednak w pewnym kalendarzu probabilistycznym, są pory mniejszego i większego zagrożenia. A obecnie znajdujemy się w szczycie jedenastoletniego cyklu słonecznego. Już od dłuższego czasu na równiku Słońca grupują się wielkie plamy. Pierwszy wyrzut masy z korony nastąpił dwa tygodnie temu, postawiono wachty alarmowe w obserwatoriach astronomicznych. Teraz poszedł rozbłysk z wyrzutu o temperaturze pięćdziesięciu, sześćdziesięciu milionów kelwinów, po spektrum widzialnym, i po rentgenowskim oraz gamma. Na Ziemi podziwiają przepiękne zorze. Łączność radiowa kompletnie tam zagłuszona, podpalona jonosfera, pasy Van Allena zmiotło, połowa satelitów usmażona, byle żelastwo indukuje prąd. Więc odcięci. A w pasie asteroidów masz dziesiątki albo już i setki prywatnych habitatów, często po prostu zahermetyzowanych jaskiń, trudno o lepsze miejsce do przeładunku kontrabandy w kosmosie, słyszy się o tym w portach, w plotkach na falach.

– Ale nawet jeśli sprowadzi nas tak sprytnie do swojej kryjówki w planetoidach – jakżeby miał dokonać przeładunku bez naszej wiedzy? Jakżeby w ogóle miał go dokonać z nami na pokładzie?

– Toteż właśnie. – Tu Radiowiec nachylił się ku mnie, łamiąc pion. – Zjadłeś tę jajecznicę? Wyplułem wszystko! Herbatę gotuję u siebie na spirytusowej. Mam trochę sucharów i puszkowanej wołowiny.

Żachnąłem się.

– To już jest paranoja! – A podrapawszy się po krótko ostrzyżonej głowie: – Mhm. To kto dziś gotuje?

– Inżynier.

Zrobiliśmy niepoważne miny, po czym roześmialiśmy się wraz.

– Wiem, wiem. – Rozłożył ręce. – Po iluś tygodniach w trasie każdego to dopada, załoga „Kaliguli” ponoć badała sobie co godzina krew, przekonana, że wlazł w nich jakiś tajemniczy wirus, a ci na „Justynie XI” urządzali regularne przesłuchania i tortury; cholera wie, czy taki nie był też koniec „Santa Clary”.

– Trzeba jakoś rozładować napięcie. My z Kapitanem i Pierwszym Pilotem znamy się od lat, ale reszta...

– Tak, tak, brat przeciwko bratu i strachy rosnące w milczeniu na nocnych wachtach, konspiracje zapisane w gwiazdach na ekranie.

– Zaraz się tu podzielimy i zacznie się –

– Cicho!

– Co?

Radiowiec przechylił głowę, nasłuchując. Nastawiłem uszu – nic. Podpłynął do drzwi, obrócił koło śrubowe, pchnął –

Syrena alarmu ręcznego wyła przeciągle, zachłystując się co drugi skowyt. Alarm automatyczny oznaczałby dehermetyzację statku albo zagrażającą życiu awarię stosu; alarm ręczny mógł włączyć tylko dowódca, jego zastępca lub oficer wachtowy. Popędziliśmy zatem do sterowni, obijając się o ściany, kanty i nagie szczęki grodzi. Zachlapane starą farbą lampy alertowe błyskały czerwono i żółto, a gdzieś w trzewiach „Behemota”, w siłowni bądź na sprzęgach mocowników kontenerów, metal tarł brutalnie o metal, generując wizgi i piski, od których cielsko statku wzdrygało się histerycznie. W korytarzu dowódczym zderzyliśmy się z Elektronikiem – z rękoma obandażowanymi w bezużyteczne pecyny utknął w przewężeniu, ciśnięty w gródź nogami w przód niczym rażona prądem rozgwiazda. Radiowiec poholował go za szelki.

W sterowni zastaliśmy obu Pilotów, wpięci pasami przeciążeniowymi w wysokie fotele obserwowali obrazy rzucane na główne ekrany. Światła w kabinie były wyłączone, blask bił tylko od pulpitów rozrządczych i gwiazd z tych ekranów. Wpiąłem się po omacku w fotel po lewej. – Gdzie Kapitan? – Tam – odparł Pierwszy Pilot i wskazał fajką na górny ekran. Ktoś tymczasem wyłączył alarm i usłyszałem ich oddech ciężki, wyrzucany z płuc na znak wielkiej ulgi bądź wielkiego napięcia. Na ekranach widniała przysłoneczna powłoka „Behemota V” i odbywał się tam wyścig próżniowy człowieka i człowieka, i maszyny.

„Behemot V” jest frachtowcem klasy Pompeje, zbudowanym na szkielecie zeszłowiecznych masowców-pchaczy, co znaczy, iż główną partię towaru mieści nie w ładowniach wewnętrznych, lecz pcha przed sobą. Z uwagi na profil osłony przeciwmeteorowej oraz standard sprzęgów – które winny trzymać ładunek w kupie nawet pod wektorami przyśpieszeń 20 g, i to przykładanymi w najosobliwszych kierunkach – cała konstrukcja przypomina gruby nabój karabinowy lub ucięte w dwóch trzecich cygaro. Z obecnym ładunkiem „Behemot” miał 397 metrów długości, z czego ponad 300 liczyły same kontenery z cargo; za nimi, pod mocownikami i pierścieniami anten, krył się tułów właściwego „Behemota” (135 tysięcy ton metrycznych masy spoczynkowej) zakończony gotycką plątaniną rur, zbiorników, radiatorów i dysz. Osłony przeciwmeteorowe wieńczyły przeciwny koniec statku i zmieniano je każdorazowo przed opuszczeniem orbity portowej, w zależności od przewidywanej trasy podróży. Załogi zazwyczaj umieszczają na ich czarnych tarczach piktogramy charakterystyczne dla jednostki. My od czasu wypadków na Io malowaliśmy biały łeb jednookiego bałwana.

Od tego bałwana (niewidocznego) ku wygiętym elipsoidalnie dyszom (widocznym tylko częściowo), po pudłach kontenerowych i pasach regulacyjnych ciągników, trzy sylwety posuwały się w ciężkim, nienaturalnym rytmie magnetochodu. Plamy intensywnego cienia bluzgały za nimi ku sterburcie. Sylweta środkowa nie miała głowy i biegła najszybciej. Obserwowaliśmy pościg w milczeniu, nie było nic do zrobienia, nie było nic do powiedzenia. Drugi Pilot mógł tylko próbować podkręcać ostrość i zbliżenie obrazu branego z kamery na rufowym teletaktorze. Bliżej, dalej, bliżej, bliżej.

Czarno-białe kadry opowiadały historię bezdźwięcznego sprintu w smole. Uciekał Nawigator, za nim biegł Marabut, a za Marabutem – Kapitan. Pamiętam, że od razu tak pomyślałem: Nawigator ucieka. Choć przecież mogło być inaczej: wszyscy mogli uciekać przed czymś innym, niedostrzegalnym, lub wszyscy mogli coś ścigać. Ale ostatnie dni, ich atmosfera, rozmowy z Radiowcem i moje własne prowadzone po omacku domysły – już ustawiły mnie w podejrzeniach i strachach, że nie miałem wątpliwości: więc dlatego zamknął się był w kabinie!

Marabut dochodził Nawigatora nieubłaganie, dystans zmniejszał się z każdym susem automatu. Nawigator obejrzał się – co w ciężkim skafandrze próżniowym wymaga ruchu prawie całego tułowia – po czym wyłączył magnesy: następne stąpnięcie odbiło go od blachy w kosmos pod kątem trzydziestu stopni. Teraz też oczywistym stał się dla mnie absurd całego tego pościgu: dokądże można umknąć ze statku próżniowego w połowie rejsu między planetami oddalonymi o prawie miliard kilometrów? A gdyby Nawigator naprawdę chciał uciec ostatecznie, mógł wszak otworzyć hełm w każdej chwili. Więc co? Ma tu gdzieś ukryty własny jacht kieszonkowy? Wymieniliśmy z Radiowcem spojrzenia.

Nawigator oddalał się od „Behemota” ze stałą szybkością; tarczowy licznik radaru bocznego pokazywał 35, 38, 40, 43 metry. Gdy wskazówka dobiła do 55, wydarzyły się równocześnie dwie rzeczy: Nawigator zmienił gwałtownie kierunek wektora lotu, a Marabut wystartował ku niemu, ciągnąc za sobą linkę zabezpieczoną na żebrze hydrauliki. Nadal wszystko działo się w ciszy, czarno-biały kadr po kadrze.

Człowiek w jasnym skafandrze i ciemnoszara maszyna minęli się o kilka metrów. Marabut musiał ponownie odpalić z wewnętrznej dyszy, bo zaraz skręcił za Nawigatorem – i wpadł na niego z rozpostartymi szeroko łapami, bezgłowym torsem pancernym waląc w tors, zamykając zaraz ramiona i prawie miażdżąc człowieka między nimi. Linka się naprężyła. U jej drugiego końca stał na żebrze Kapitan.

Marabut odpalił po raz trzeci: zawrócił wraz z pochwyconym Nawigatorem ku „Behemotowi”. Kapitan powoli zwijał linkę na przedramieniu. Cały pośpiech i napięcie zniknęły bez śladu; było po wszystkim.

Czyli – po czym?

Drugi Pilot pokazywał coś na górnym ekranie wykresowym. Liczyły się tam skomplikowane trajektorie. Przypomniałem sobie ową nagłą zmianę wektora Nawigatora. Główna trajektoria szła od tej delty. Znając masę Nawigatora w skafandrze i jego późniejszy wektor pędu, można wykalkulować ruch masy odrzuconej – skoro jednak była ona na tyle mała, że nie zauważyliśmy jej w ogóle na ekranach, jak duża będzie jej składowa prędkości? Podpłynąłem bliżej ekranu.

Pierwszy Pilot przedmuchał głośno cybuch – cisza pękła.

– Palnął z pistoletu sygnałowego.

Za główną trajektorią naliczały się – co trzy sekundy od nowa – wiązki krzywych stycznych. Dotknąłem palcem monitora.

– Po co to?

Pierwszy Pilot machnął fajką w stronę Radiowca.

– Nawet jakby się teraz dostał do radia, to nic mu z tego, prawda?

Radiowiec potarł wąsa.

– Nabił boją radiową. Tak? Wiedział, że Kapitan po niego przyjdzie, i ustawił zegar na duży plus, dla pewności.

– Boją?

Radiowiec odmierzył palcami.

– Takie coś, nie większe. Nie pokazywałem ci? Wypuści welon solarny i zacznie nadawać. Pewnie szyfrem.

Zwróciłem się z powrotem ku głównym ekranom. Marabut z Nawigatorem wylądował już na powłoce statku; automat prowadził Nawigatora ku śluzie, oplątawszy mu korpus linką bezpieczeństwa. Kapitan postępował za nimi. „Behemot V” obrócił się tymczasem w osi wzdłużnej na tyle, że spod horyzontu statku wypłynęła – niczym oceaniczny przybój – fala absolutnej ciemności; cała trójka maszerowała w ten mrok. Gwiazdy nad nimi migotały ostrzegawczo.

– Nie przechwycimy – oświadczył Drugi Pilot i zagasły wszystkie rysunki trajektorii.

Obejrzałem się na łomot rytmiczny – to Elektronik tłukł obandażowanymi dłońmi w podgłówek fotela przed sobą. Miał twarz wykrzywioną w brzydką maskę wściekłości, nigdy wcześniej go takim nie widziałem. Nawigator zsabotował nasz kalkulator, a teraz wystrzelił sekretną wiadomość do wspólników. Znajdowaliśmy się w stanie wojny, samotni w pustce kosmosu, miliony kilometrów od jakiegokolwiek ratunku, odcięci od ludzkości, pod huraganowym rykiem Słońca, z wrogiem na pokładzie.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: