Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Okruchy szczęścia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Okruchy szczęścia - ebook

Kolejna intrygująca powieść autorki wychwalanej przez José Saramago i Rosę Montero oraz zagraniczną krytykę, i uwielbianą przez rzesze czytelników na całym świecie.

Mary Lohan, Marilé Lauría lub María Elena Pujon – trzy różne tożsamości, trzy wcielenia tej samej kobiety – wraca na przedmieścia Buenos Aires, gdzie kiedyś założyła rodzinę i mieszkała, póki rodzinna tragedia nie zmusiła jej do ucieczki. Wraca odmieniona: wygląda inaczej, ma inny głos, zmieniła również imię i nazwisko. Czy jej dawni znajomi zdołają ją rozpoznać? A przede wszystkim, czy rozpozna ją on?

Kobieta jeszcze nie rozumie, dlaczego zdecydowała się na powrót do przeszłości, o której obiecała sobie zapomnieć na zawsze. Po kilku oczekiwanych spotkaniach i zupełnie nieoczekiwanych odkryciach zaczyna pojmować, że życiem nie rządzi wcale ani przeznaczenie, ani przypadek, a decyzja o powrocie okazuje się tytułowym małym szczęściem.

Claudia Piñero zaskakuje i uwodzi tą wzruszającą, przenikliwą historią. Po raz kolejny, przetykając nitki intymności i realizmu, sprawia, że czytelnik zostaje złapany w sieć opowieści.

„Okruchy szczęścia jest historią, która uwodzi czytelnika od początku. Autorce udaje się sprawić, że opisane w niej wydarzenia wstrząsają nami do głębi i myślimy o nich jeszcze długo po zakończeniu lektury”. Javier Pintor, Que Leer

"Dramatyczne i niespodziewane załamanie, jakie przeżywa bohaterka, to najbardziej fascynujące fragmenty tej powieści". Nicolás Miñambres, Filandon

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-988-0
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

To ostry ból. Z czasem przerodzi się w przewlekły. Przewlekły – to znaczy, że może będzie stały, ale nie bezustanny. Może również znaczyć, że się od niego nie umrze. Nie będzie się można od niego uwolnić, ale się od niego nie umrze. Nie będzie się go czuło w każdej minucie, ale niewiele będzie dni wolnych od niego. Z czasem opanuje się kilka sztuczek, aby go stłumić czy przegnać, starając się nie zniszczyć tego, co się kosztem bólu zyskało.

ALICE MUNRO Dzieci zostają,
przeł. Agnieszka PokojskaPowinnam była powiedzieć nie, to niemożliwe, w żadnym wypadku nie mogę jechać. Wymyślić cokolwiek. Ale tego nie zrobiłam. Potem tłumaczyłam sobie tysiąc razy, dlaczego zamiast powiedzieć nie, ostatecznie się zgodziłam. Przepaść przyciąga. Czasem przyciąga, choć nie jesteśmy tego świadomi. Niektórych przyciąga jak magnes. Ci potrafią stanąć na krawędzi, spojrzeć w dół i skoczyć. Ja jestem jedną z nich. Mogę skoczyć w przepaść, spaść, by – w końcu – poczuć się wolna. Chociaż to wolność bezużyteczna, wolność, która nie ma przyszłości. Trwa jedynie tyle, ile trwa spadanie.

Z tego powodu być może wcale nie zgodziłam się tylko dlatego, że nie potrafiłam odmówić, niewykluczone, że powiedziałam tak, bo naprawdę tego chciałam. Pragnął tego jakiś odległy, mroczny zakątek mnie, do którego nie dociera świadomość. Możliwe nawet, że czekałam na to przez cały ten czas. Na moją własną przepaść. Dziewiętnaście lat. Więcej, prawie dwadzieścia. Czekanie na coś lub na kogoś, na siłę, której nie zdołam się przeciwstawić, na nieuchronne i bezwzględne okoliczności zmuszające mnie do powrotu. Przeznaczenie, przypadek, nie ja. Wracam. Wracam nie tylko do mojego kraju – Argentyny, nie tylko do miasta, gdzie wcześniej mieszkałam – Temperley, ale też do szkoły Saint Peter.

Mój powrót jest jak matrioszka, która kończy się w tym właśnie mikroświecie: angielskiej szkole na południowych peryferiach miasta, którą równie mocno kochałam, jak znienawidziłam.

Szkoła Saint Peter. Do tej pory mam problem z wypowiedzeniem tej nazwy, trudno mi nawet o niej myśleć. Wiem, że ważnych dla mnie osób już tam nie ma. Ale być może spotkam kogoś, kogo znam, kogoś, kto zna mnie. I jego. Zna naszą historię z czasów, kiedy jeszcze mieszkałam w tej dzielnicy. Chociaż fizycznie zmieniłam się na tyle, że chyba mogę spać spokojnie. Jestem przekonana, że nikt nie zwróci na mnie uwagi. Kilka lat temu spotkałam Carlę Zabalę – jedną ze znajomych matek, należącą do grupy najbliższych koleżanek w tamtych czasach i miejscu, do którego jestem zmuszona powrócić – i nie poznała mnie. Działo się to w jednym z tych wielkich domów towarowych, czekałyśmy w kolejce do kasy, jedna za drugą. Spojrzała na mnie i łamaną angielszczyzną zapytała o cenę jakiejś bluzki. Zamurowało mnie, nie mogłam wydusić z siebie słowa. Carla zaczekała kilka sekund, ale widząc, że nie odpowiadam, zadała to samo pytanie osobie stojącej za mną. Wówczas przekonałam się, że intuicja podpowiadała mi prawdę: osoba, którą kiedyś byłam, już nie istnieje, kobieta stojąca do kasy w bostońskim sklepie w życiu nie była w Temperley, nie znała szkoły Saint Peter, nie mogła zostać zdemaskowana przez Carlę Zabalę ani nikogo innego, po prostu dlatego, że stała się kimś innym.

Sama nie poznaję siebie na zdjęciach z tamtego okresu. Zachowałam jedynie trzy fotografie, wszystkie trzy z nim, każda upamiętnia inny moment. Na żadnej z nich nie ma Mariano. Już ich nie oglądam, żeby się wyleczyć. Robert prosił mnie o to, i miał rację. Przez jakiś czas nie mogłam się powstrzymać, robiłam to po kryjomu. Ale pewnej nocy, kładąc się spać, uświadomiłam sobie, że nie spojrzałam na nie przez cały dzień. Potem upłynęły kolejne dni, a ja nie sięgnęłam po zdjęcia. I tak przez cały tydzień. Przez miesiąc. Dłużej. Aż w końcu przestałam w ogóle je oglądać. A jednak ich nie wyrzuciłam. Dzisiaj, teraz, w samolocie, którym powrócę tam, skąd wyjechałam, mam przy sobie cztery fotografie: tamte trzy i jedną z Robertem, przed naszym domem. Ale i teraz nie patrzę na nie. Zabrałam je ze sobą, choć sama dokładnie nie wiem po co.

Już nie jestem blondynką, jak większość kobiet posyłających swoje dzieci do Saint Peter. Od dawna mam włosy kasztanowe, niemal rude. Schudłam dziesięć kilo, może nawet więcej. Nigdy nie byłam gruba, ale od czasu mojego wyjazdu – a właściwie, nazwijmy rzecz po imieniu, mojej ucieczki – zrobiłam się mizerna, prawie przezroczysta i nigdy nie wróciłam do dawnej wagi. Nie ubieram się jak tamte kobiety, jak ubierałyśmy się kiedyś wszystkie; jestem – teraz, w dniu swojego powrotu – Amerykanką, mieszkanką Bostonu. W chłodniejsze dni noszę kapelusz, rzecz w Temperley nie do pomyślenia. Mój głos, mój dawny głos, ginie pod naleciałościami drugiego języka, które w razie niebezpieczeństwa postaram się umyślnie wyolbrzymić. No i ta chrypka, która pojawiła się tego samego dnia, kiedy wyjechałam z kraju. „Dysfonia wywołana stresem traumatycznym”, taką diagnozę postawił lekarz badający mnie w Bostonie kilka tygodni później. Z czasem ta dolegliwość w wyniku zbytniego przeciążenia strun głosowych długimi godzinami lekcji zmieniła się w dysfonię chroniczną. Nawet moje oczy już nie są takie same. I nie tylko dlatego, że zdążyły się napatrzeć na inne rzeczy, inne światy. I również nie dlatego, że nie patrzyły na to miejsce, do którego dzisiaj powracam. Gdyby chodziło jedynie o to, zmiana byłaby niezauważalna. Dostrzegłabym ją ja, może Robert: odrobina smutku, mniej blasku, spojrzenie chwilę dłużej zatrzymujące się na rzeczach. Podejrzewam, że wśród tych zmian należałoby wymienić to bardzo osobiste miejsce, w które każdy z nas się wpatruje, gdy nagle zabraknie mu słów. Moje oczy sięgają w sufit, unoszę spojrzenie powoli i zawieszam je na nim, póki poszukiwane słowo się nie pojawi. Robert szukał ich, patrząc przed siebie, tam je znajdował, zawsze pod ręką; moja matka – wiem o tym dopiero teraz – przymykając powieki. Gdzie spoglądały tamte oczy – jego oczy? Nie mogę sobie przypomnieć. Nie mam wszakże na myśli żadnej z tych subtelnych, intymnych zmian, możliwych do zaobserwowania tylko dla osoby bacznie obserwującej spojrzenie kogoś bliskiego. Mówię o zmianach bardziej oczywistych, radykalnych, na które można się dziś zdecydować, jeśli ktoś naprawdę tego pragnie. Kiedy okulista zaproponował mi kolorowe szkła kontaktowe, ochoczo się zgodziłam. Robert przeraził się na mój widok. Ale Robert nie potrafił sprzeciwić mi się w niczym, prócz rzeczy sprawiających mi ból. Więc jeśli chciałam mieć brązowe oczy, proszę bardzo. To, że spotkałam Roberta, mogłam liczyć na jego wsparcie, gdy przeprowadziłam się do Bostonu, tak jak mogłam się przeprowadzić w jakiekolwiek miejsce na świecie, było dla mnie ostatnią deską ratunku właśnie w chwili, kiedy postanowiłam rzucić się w wir fal i przypływów, odejść w nieznane.

W Bostonie uczę hiszpańskiego. Udzielam lekcji uczniom anglojęzycznym. Lepiej pisać w pierwszej czy w trzeciej osobie? Dlaczego wybieramy taki, a nie inny głos? To niektóre z wielu pytań, jakie zadają mi moi uczniowie, kiedy pokonają już pierwsze trudności i chcą „pisać”. I będą mi je znowu zadawać, gdy wrócę. A także nowi uczniowie, których poznam w kolejnym semestrze. To pytania techniczne, i tak staram się na nie odpowiadać – na moich lekcjach nie udzielam odpowiedzi literackich, lecz gramatycznych – a jednak zapadły mi głęboko w pamięć, jakby domagały się ode mnie gruntowniejszego namysłu. Uczniowie przychodzą na lekcje, żeby nauczyć się języka, ale raczej nie będą pisać w nim opowiadań ani powieści. Do tego mają swój język ojczysty, należy pisać w języku, w którym się myśli, w którym się śni. A także milczy. I chociaż wiem, czego oczekuje się ode mnie na tych zajęciach, czasem czuję, że odpowiedź, jakiej udzielam uczniom, jest zbyt teoretyczna: „Osoba (pierwsza, druga, trzecia) to podstawowa kategoria gramatyczna wyrażona zaimkami osobowymi. Tę cechę reguluje konkretna forma deiktyczna, konieczna, by rozróżnić role pełnione przez mówiącego, słuchającego i innego uczestnika wypowiedzi w akcie predykacji”. „Deiktyczna, uczestnik wypowiedzi, predykacja. Bullshit”, powiedziałby Robert. Podaję definicję z pamięci, oni uczą się jej na pamięć. By heart, mówi się po angielsku. Pamięć versus serce. Czasem szkoda mi moich uczniów, więc sięgam po bardziej przyjazną odpowiedź: „Pierwsza osoba to ta, która zwykle mówi: ja, my. Druga osoba to ta, z którą rozmawiamy albo która nas słucha: ty, wy. Trzecia osoba to ta, o której opowiadamy: on, ona, oni, one”. I ja teraz, kiedy czekam w kolejce na pokład samolotu mającego zabrać mnie z powrotem do Argentyny, też zastanawiam się, pochylona nad pustą kartką, czy łatwiej będzie opowiedzieć mi tę historię w pierwszej czy trzeciej osobie liczby pojedynczej. „Ja” czy „ona”. Próbuję tego i tego. Trzecia osoba zapewnia oddalenie, bezpieczny dystans. Pierwsza prowadzi na skraj przepaści, zachęca do skoku. Trzecia pozwala mi się schować, stanąć dwa kroki dalej, nie spoglądać w przepaść, nawet gdy o niej opowiadam. A jednak wiem, że do tej pory próbowałam właśnie tego: schować się, nie potrafiłam napisać ani słowa o tamtym dniu ani o wszystkich tych dniach, które nastąpiły po nim, o wszystkich tych latach, które od niego upłynęły. Z tego powodu mówię sobie, przekonuję siebie samą, może nawet zmuszam, by ten tekst – coś w rodzaju dziennika pokładowego mojej podróży powrotnej – napisać w pierwszej osobie. Bo o bólu można opowiedzieć tylko w ten sposób. O bólu, rozpaczy, ucieczce, rozpadaniu się na tysiąc kawałków, nigdy niemających znów złożyć się w całość, spojrzeniu z oddali, porzuceniu, poddawaniu się, bliznach można opowiedzieć jedynie w pierwszej osobie.

Dlatego ja tutaj, na nowojorskim lotnisku (dzięki Robertowi przełamałam się i nauczyłam od nowa jeździć pociągiem i napawać się wspaniałymi widokami podczas podróży z Bostonu do Nowego Jorku, kiedy z mojego miasta nie ma bezpośrednich lotów: „po takiej podróży wsiadasz do samolotu w stanie ekstazy”), czekam, aż zawołają nas na pokład, nadawszy na bagaż niewielką walizkę z tym, co niezbędne, by spędzić krótki czas poza domem. Tydzień, najwyżej dwa. I czekając, piszę w pierwszej osobie. Piszę dla siebie w pierwszej osobie. Piszę do siebie. Na pierwszej stronie kreślę tytuł. Dziennik pokładowy. Nie Pamiętnik. Żeby pisać pamiętnik, trzeba mieć pewność, której mi brakuje, że opowiadanie o swoim życiu czemuś służy. Pewność, że moje życie, nieważne, jak trudne było czy jest, warte jest zapisywania dzień po dniu, scena po scenie, z autorytarnego punktu widzenia osoby piszącej. Ja takiej pewności nie mam.

Zdjęcia wzięłam ze sobą do kabiny. Na wierzchu, przykrywając trzy starsze, leży fotografia Roberta, na wypadek gdybym podczas podróży miała wyjąć coś z plecaka, poszukać czegoś i niechcący musiała na nie spojrzeć. Wówczas wolałabym trafić najpierw na zdjęcie Roberta, nawet teraz, kiedy on nie żyje i nie może ochronić mnie przed moimi upiorami, jak robił to przez wszystkie te lata. Najpierw na Roberta, dopiero później na niego. W tym samym plecaku, który zabrałam jako bagaż podręczny, podróżują papiery z Garlic Institute, szacownej amerykańskiej szkoły, gdzie dziś pracuję. Tam, dzięki Robertowi, zaczęłam uczyć hiszpańskiego. Tam – kojąc swój ból – spędziłam kolejne lata mojego życia. Ta właśnie szkoła wysyła mnie dziś klasą biznes do innej szkoły, Saint Peter.

Z powrotem do mojej przeszłości.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: