Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Olga i osty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Olga i osty - ebook

Kogo odnajdziesz po drugiej stronie lustra?

Olga Pańkowska to nieśmiała marzycielka, której niezbyt się wiedzie w życiu. Pewnego dnia ratując bezpańskiego kota, trafia do baśniowego świata i zostaje gospodynią w domu czarodzieja. Jednak tak naprawdę ta historia zaczyna się znacznie wcześniej – w dzieciństwie Olgi, zanim jej rodzice się rozwiedli… Okazuje się, że magiczna rzeczywistość to tylko początek podróży, dzięki której Olga upora się z przeszłością i stanie się gotowa na pasjonujące, dorosłe życie.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3222-4
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Piotr

Sen wewnątrz snu

Stary dom stoi na obrzeżach miasta. Wybite okna zasłonięte dyktą, rozwalające się ogrodzenie z siatki, na podwórzu chaszcze po pas. Zdaje się, że jest przeznaczony do rozbiórki, ale obecnie nikt się nim nie interesuje. Bezdomni wolą koczować na działkach. Nikt tutaj nie przychodzi, nawet dzieciaki omijają to miejsce z daleka. I bardzo dobrze.

Odkąd wiedźma zmarła, żyję tu sam. Jakoś sobie radzę, choć jest ciężko, a gdy przyjdzie zima, będzie jeszcze ciężej. Ale na razie nie ma sensu myśleć o zimie. Nie sądzę, bym jej doczekał, bo szarych przybywa z każdym dniem i tylko patrzeć, kiedy się zorientują, że jestem ich wrogiem.

Na razie jednak nikt mnie tu nie niepokoi.

Może sprawiły to zaklęcia, które wiedźma szeptała po nocach; słowa w siedmiu językach, sypiące się jak piasek z rozbitej klepsydry. A może styczniowy talizman, który noszę na szyi.

Pamiętam, do czego służy, choć nie potrafię powiedzieć, kim jestem. Wiem na pewno, że tak naprawdę nie nazywam się Piotr. W Zaświecie znałem kogoś o podobnym imieniu, a mój styczniowy talizman należał wcześniej do niego. Wiem też, że w Zaświecie byłem kimś innym, podobnie jak moja towarzyszka, lecz wygnano nas tutaj, a przechodząc przez granicę, utraciliśmy pamięć. I nic więcej.

To wiedźma zawsze zwracała się do mnie „Piotrze”. Przypuszczam, że miała po temu jakiś powód, choć nigdy go nie poznałem. Nie mam jednak nic przeciwko, żeby być Piotrem. Imię dobre jak każde inne.

Styczniowy talizman też dostałem od wiedźmy.

Żyję tu jak rozbitek na wyspie, całkiem sam, nie licząc szczurów, a nawet one nie naprzykrzają mi się zanadto. W okolicy mają wystarczająco dużo pokarmu. Wzdłuż ścieżki rowerowej co kilkanaście kroków stoją śmietniki, a wędkarze zostawiają nad rzeką resztki przynęty, puszki po piwie i papierki po kanapkach.

Staram się wychodzić i wracać o takiej porze, żeby nikt nie zauważył, że stary dom ma lokatora. Ostrożności nigdy za wiele.

Wodę noszę z rzeki. Na parterze, w pomieszczeniu, które kiedyś było kuchnią, stoi żelazny piecyk typu koza. Palę w nim tym, co uda mi się zebrać w ciągu dnia – połamanymi suchymi gałęziami, kawałkami starych mebli, czasem makulaturą. Dni są coraz krótsze, chaszcze już żółkną, zbrązowiała nawłoć sieje siwym puchem. Nocami zimno wpełza do mojego legowiska, wślizgując się przez najmniejsze szpary niczym łasica.

Po wiedźmie nie zostało wiele. Trochę złachmanionych ubrań, wyszczerbiony kubek i stary koc, szyty z wielu różnobarwnych kwadratów zrobionych ręcznie na drutach. Różowe, zielone, niebieskie, fioletowe. Jeden róg koca jest nadpalony. Choć pytałem, staruszka nie potrafiła mi powiedzieć, jak do tego doszło; jąkała się i trzęsła, słowa grzęzły jej w gardle, daremnie gestykulowała chudymi rękami.

Teraz wieczorami przy świeczce pruję jej koc, a z uzyskanej w ten sposób włóczki splatam bransoletki. Amulety.

Dni spędzam w mieście. Chodzę ulicami i oferuję przechodniom moje kolorowe dzieła. Amuletu nie wolno oddać za darmo – żeby działał, musi zostać kupiony za pieniądze.

Kiedy mówię to ludziom, zwykle uśmiechają się dziwnie – z litością, zakłopotaniem? Czasem sięgają do portfela, żeby wygrzebać drobne, a gdy wręczam im amulet, dziękują z przylepionym uśmiechem, sztucznym do bólu. Inni tylko odwracają wzrok, zaciskają usta i przyśpieszają kroku.

Czasem ktoś spyta, czy mi czegoś nie kupić. Może bułkę, kanapkę? Gorącą kawę? Ale zdarza się to coraz rzadziej.

Do ludzi, w których siedzą szare, nawet się nie zbliżam, rzecz jasna. Na szczęście można ich łatwo rozpoznać. Twarze mają pozbawione wyrazu, bez rumieńców, oczy bezbarwne, spojrzenie otępiałe. Chodzą zgarbieni, w wymiętych ubraniach, a na widok moich bransoletek syczą nienawistnie. Nie ważą się uczynić nic więcej. Na razie jeszcze się boją, boją się styczniowego talizmanu. Ale to długo nie potrwa, bo szarych przybywa, a ja z każdym dniem jestem słabszy. Gdy wędruję ulicami, czuję, jak zimne myśli szarych krążą wokół mnie i tną, tną, tną jak komary, a przez te malutkie ranki pomalutku wycieka ze mnie całe ciepło, wyciekają barwy, smutek i śmiech; wycieka to, co Piotra czyni Piotrem.

Szary zapuszcza w człowieku korzenie i ssie jak pasożyt, jak kanianka albo jemioła. Wysysa uczucia, myśli, pragnienia i rośnie, rośnie, aż w końcu nie ma już człowieka, tylko skorupa pełna szarego dymu. Ciało nadal oddycha, je i wydala, oczy widzą, usta mówią – ale to już nie jest człowiek.

Gdy wędruję ulicami i coraz częściej widzę wokół siebie blade, nieruchome twarze o tępych spojrzeniach, gdy czuję chłód, który wionie od tych ożywionych kukieł, łapię się na myśli, że nic nie zatrzyma epidemii, że z moimi bransoletkami z kolorowej włóczki jestem równie śmieszny jak handlarze sprzedający podczas zarazy bukieciki kwiatów, których woń, jak wierzono, chroniła przed morowym powietrzem. Ale wiedźma powtarzała, że muszę pleść i sprzedawać amulety, dopóki starczy mi sił. Więc plotę i sprzedaję, tłumacząc, do czego służą, choć widzę, że ludzie mnie nie słuchają. Chowają bransoletki do kieszeni, a niejeden pewnie wyrzuca je za rogiem do najbliższego kosza na śmieci, jakby to były ulotki z reklamą kursu językowego czy nowego baru sushi.

To, co uda mi się zarobić, w całości wydaję na jedzenie. Chleb, kluski, margaryna, cebula, kefiry, najtańszy żółty ser. Teraz już tylko dla siebie, do niedawna – dla siebie i wiedźmy. Dopóki wiedźma żyła, przędła dla mnie nici. Jej drżące palce, zniekształcone artretyzmem, wciąż jeszcze umiały sprawnie posługiwać się wrzecionem. Nie wiem, skąd brała przędzę. Wieczorem, tuż po zachodzie słońca, zawsze wychodziła na dwór, a gdy wracała, niosła w podołku mieniący się barwami puch, lżejszy niż ten, który osypuje się z dmuchawców i nawłoci. Nie umiałbym skręcić czegoś takiego w nić, ale ona umiała. Potem nocami, przy świeczce, nuciła piosenki o słońcu i ścieżkach przez las, o malinach i ostach, i przędła dla mnie nici. Niebieskie, fioletowe, zielone i różowe.

A teraz mogę już tylko pruć jej koc.

Każdy dzień jest podobny do poprzednich. Każdego ranka budzę się trochę słabszy. Oczy mi ropieją; przy posłaniu zawsze trzymam butelkę z przegotowaną wodą i paczkę chusteczek, żeby je przemyć po obudzeniu, bo często nie mogę rozkleić powiek.

Woda z rzeki, nawet długo gotowana, zachowuje nieprzyjemny rzeczny zapach, ale piję ją od miesięcy i żyję. Szkoda mi drobnych na butelkowaną.

Nie mam wszy i staram się nie śmierdzieć, choć oznacza to mycie się w rzece, po ciemku, i pranie w niej ubrań. Sprzedaję nieco więcej amuletów, odkąd noszę porządniejsze ubrania – te, które dał mi ojciec Daniel, dominikanin. Tak się przedstawił: „Ojciec Daniel jestem, dominikanin”. Wdał się ze mną w rozmowę jeszcze w czerwcu. To był gorący, słoneczny dzień. Przysiadłem w cieniu pod furtą kościoła Dominikanów na deptaku, żeby odpocząć, a po chwili ze środka wyszedł siwowłosy mężczyzna w habicie. Najpierw zapytał, czy dobrze się czuję i czy nie chcę wody. Potem, czy jestem głodny i czy mam gdzie mieszkać. W końcu kazał mi chwilę zaczekać, po czym wrócił lekko zdyszany, z triumfalnym uśmiechem, i wręczył mi siatkę używanych ubrań. Zabrałem je, bo niegrzecznie byłoby odmówić.

Kiedy wróciłem do domu i opowiedziałem, co się stało, wiedźma się skrzywiła, ale pozwoliła mi obejrzeć zawartość siatki. W środku znajdowały się przyduże dżinsy, dwie bluzy, dwa T-shirty, skarpety i bielizna. Jeszcze ręcznik tam był, butelka szamponu familijnego i Pismo Święte, starannie zawinięte w cienką reklamówkę.

Wiedźma powiedziała, że mogę zatrzymać ubrania, ale Biblię kazała wyrzucić, więc wieczorem poszedłem nad rzekę i zakopałem ją pod drzewem. Po kilku dniach wróciłem w to miejsce i z ciekawości rozkopałem dół. Już nie było tam Biblii, tylko wijące się, tłuste, białe robaki, takie same jak te, których wędkarze chętnie używają jako przynęty.

Przez całe lato staruszka czuła się dobrze. Podkradałem dla niej na działkach owoce – wiśnie, śliwki, małe kwaśne jabłka, drobne twarde gruszki, których nikt nie zbiera, bo po co, skoro w sklepie można dostać słodkie i soczyste. Gryzła je pożółkłymi, ale mocnymi zębami, podobnymi do mysich, i uśmiechała się do mnie.

– Dobry chłopak – mówiła z błyskiem w ciemnych oczach, po czym mrugała porozumiewawczo, jakby w tych słowach krył się żart zrozumiały wyłącznie dla niej.

A potem zachorowała. Przez szare, jak sądzę, choć nigdy nie widziałem żadnego w pobliżu naszego domu. Pewnego ranka zbudziłem się i zobaczyłem, że staruszka nie krząta się jak zwykle wokół piecyka (codziennie rano piła tanią sypaną kawę z dwiema łyżeczkami cukru – drobna słabość, na którą mogliśmy sobie pozwolić), tylko leży skulona pod przykryciem, drżąc na całym ciele.

– Zimno mi – poskarżyła się, szczękając zębami.

Położyłem rękę na jej czole – było rozpalone.

– Kim ty jesteś? – spytała, mrużąc oczy, wyraźnie zdezorientowana. – Gdzie Aroldo?

Nie wiedziałem, o kim mówi. Na szczęście po chwili staruszka już sama nie pamiętała, o co pytała. Napaliłem w piecyku, zaparzyłem herbaty, lecz wiedźma mimo namawiania nie chciała pić.

Wkrótce zaczęła bredzić. Mamrotała o szarych, ostach i bagnach, i o dwóch siostrach, z których jedna żyje nad ziemią, a druga pod. Gdy słuchałem tego wszystkiego, po plecach pełzały mi ciarki. Wiedziałem, że nie są to zwykłe majaki, że gorączka – niczym nurt rzeki – przynosi do niej z powrotem strzępy przeszłości, strzępy tego, co pozostawiliśmy za sobą, gdy wygnano nas z Zaświatu. Ale ja zapomniałem więcej niż ona, zapomniałem prawie wszystko. Osty, które rosły na podwórzu wokół naszego schronienia, były dla mnie ostami i niczym więcej.

Potem wiedźma zamilkła. Leżała bez ruchu, bezgłośnie mamlając wargami, i patrzyła na krople spływające po brudnej szybie. Godziny mijały.

Wtem – stało się to tak nagle, że aż się wzdrygnąłem – na zewnętrzny parapet okna wskoczył kot. Zbliżył pyszczek do szyby, przypatrując się nam. Mógłbym przysiąc, że nie miał jednego ucha. Z jakiegoś powodu ten widok mnie zmroził. Ale jeszcze bardziej przeraził wiedźmę.

W jednej chwili zerwała się z posłania. Próbowałem jej zastąpić drogę, ale odtrąciła mnie i wybiegła z domu tak, jak stała, w deszcz, w kocu narzuconym na ramiona i boso, w starej koszuli nocnej, spod której wystawały pokryte żylakami nogi.

– Felicita! – zaczęła krzyczeć. – Olga! Olga! Felicita!

Pobiegłem za nią, daremnie usiłowałem tłumaczyć, że nie znam żadnej Olgi ani Felicity i żeby się uspokoiła. Krzyczała, póki nie zabrakło jej tchu i nie zachrypła; wtedy padła na kolana w mokrą trawę i zaczęła płakać. Stałem bezradnie, trzymając nad nią zepsutą, ale dającą się jeszcze od biedy rozłożyć parasolkę, a deszcz szumiał. W końcu wiedźma ochłonęła na tyle, żeby pozwolić, bym ją zaprowadził z powrotem pod dach. W domu wytarłem ją i pomogłem się przebrać w suche rzeczy, myśląc ponuro, że teraz już na pewno dostanie zapalenia płuc.

Kot oczywiście zniknął. Wcale nie byłem już pewien, czyśmy go naprawdę widzieli.

Ten wieczór sączył się jak deszczówka z dziurek w przerdzewiałej beczce stojącej na podwórzu. Wiedźma leżała na swoim nędznym posłaniu, otulona starą kołdrą bez poszewki oraz nadpalonym kocem z kolorowych kwadratów. Mamrotała bez ładu i składu, powtarzając imiona, które nic mi nie mówiły, a ja grzałem wodę i parzyłem jej herbatę, bo nie wiedziałem, co innego mógłbym zrobić. Miałem trochę drobnych, bałem się jednak zostawić staruszkę samą, żeby iść do apteki po aspirynę. Zawiesiłem jej na szyi styczniowy talizman, ale niewiele to dało. Tymczasem deszcz szumiał bez ustanku, pluskał miarowo, ciurkał z zepsutych rynien i kapał do środka przez przeciekający dach.

Nad ranem staruszka uspokoiła się i zapadła w sen. Oddychała chrapliwie, przy każdym wdechu świszczało jej w płucach. Siedziałem przy niej, oczy kleiły mi się coraz bardziej, deszcz szumiał, aż w końcu zorientowałem się, że idę ścieżyną przez ciemny las, woda kapie z gałęzi, a zarośla chwytają mnie za ubranie. Usłyszałem hukanie sowy, podniosłem wzrok i wtedy ją zobaczyłem.

Wiedźma siedziała na konarze starego drzewa. Jej ciało i rozczochrane włosy były teraz zupełnie białe, białe jak śnieg, oczy też miała białe i ślepe, a w ręku trzymała pęk kolorowych bransoletek.

– Pleć amulety – wychrypiała – chroń miasto przed szarymi… A moje kości zakop pod progiem…

Krzyknąłem i zacząłem uciekać, lecz potknąłem się o korzeń i runąłem w bagienną wodę, która zamknęła się nad moją głową.

A gdy się ocknąłem, staruszki już nie było. Na posłaniu leżały suche patyki, trochę ciemnego proszku oraz kilka kości, zmurszałych i zzieleniałych, pokrytych warstewką pleśni.

Zakopałem szczątki wiedźmy pod progiem, tak jak prosiła. Posłuszny jej ostatniemu życzeniu, wytrwale plotę amulety i sprzedaję je przechodniom, choć wiem, że to nic nie da, bo szare krążą po mieście i wciąż ich przybywa. Nocami, gdy wokół starego domu panuje cisza, słyszę dolatujące z oddali echa ich zimnych, zimnych myśli.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: