Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Opowieść o siedmiu powieszonych - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowieść o siedmiu powieszonych - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 238 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I O PIERW­SZEJ W PO­ŁU­DNIE, WA­SZA EKS­CE­LEN­CJO

Po­nie­waż mi­ni­ster był czło­wie­kiem bar­dzo oty­łym, skłon­nym do apo­plek­sji, więc ze wszel­ki­mi ostroż­no­ścia­mi, jak naj­de­li­kat­niej uprze­dzo­no go, że przy­go­to­wu­je się na nie­go bar­dzo po­waż­ny za­mach. Mi­ni­ster przy­jął wia­do­mość spo­koj­nie, a na­wet z uśmie­chem, wo­bec tego za­ko­mu­ni­ko­wa­no mu rów­nież szcze­gó­ły, że za­mach ma być wy­ko­na­ny na­stęp­ne­go dnia z rana, gdy mi­ni­ster wy­je­dzie z ra­por­tem; kil­ku ter­ro­ry­stów, już wy­da­nych przez pro­wo­ka­to­ra i znaj­du­ją­cych się te­raz pod sta­łą ob­ser­wa­cją agen­tów, ma z bom­ba­mi i re­wol­we­ra­mi ze­brać się o pierw­szej w po­łu­dnie przy pod­jeź­dzie i cze­kać na uka­za­nie się mi­ni­stra, tam też ich zła­pią.

– Chwi­lecz­kę – zdzi­wił się mi­ni­ster – skąd­że oni wie­dzą, że ja po­ja­dę o pierw­szej w po­łu­dnie z ra­por­tem, kie­dy sam do­wie­dzia­łem się o tym oneg­daj?

Na­czel­nik biu­ra śled­cze­go wy­ko­nał nie­okre­ślo­ny ruch ręką.

– A jed­nak o pierw­szej w po­łu­dnie, wa­sza eks­ce­len­cjo.

Czy to dzi­wiąc się, czy też po­chwa­la­jąc dzia­łal­ność po­li­cji, któ­ra tak szczę­śli­wie wszyst­kie­mu za­po­bie­gła, mi­ni­ster po­ki­wał gło­wą i po­nu­ro uśmiech­nął się gru­by­mi, ciem­ny­mi war­ga­mi; i z tym sa­mym uśmie­chem, skrom­nie, nie chcąc prze­szka­dzać po­li­cji w jej dal­szych za­rzą­dze­niach, za­brał się szyb­ko i wy­je­chał na noc­leg do ja­kie­goś ob­ce­go, go­ścin­ne­go pa­ła­cu. Z za­gro­żo­ne­go domu, koło któ­re­go mie­li ze­brać się ju­tro za­ma­chow­cy, wy­wie­zio­no rów­nież jego żonę i dwo­je dzie­ci.

Do­pó­ki, w ob­cym pa­ła­cu pa­li­ły się świa­tła i uprzej­me, zna­jo­me oso­by kła­nia­ły się, uśmie­cha­ły i obu­rza­ły, dy­gni­tarz od­czu­wał tyl­ko przy­jem­ne pod­nie­ce­nie – jak­by już do­stał albo za­raz miał do­stać wiel­ką, nie­ocze­ki­wa­ną na­gro­dę. Ale lu­dzie się roz­je­cha­li, świa­tła po­ga­sły i przez lu­strza­ne szy­by na su­fit i ścia­ny le­gło ko­ron­ko­we i fan­ta­stycz­ne świa­tło la­tar­ni elek­trycz­nych; obcy dom, z jego ob­ra­za­mi, sta­tu­ami i ci­szą wcho­dzą­cą z uli­cy, sam ci­chy i nie­okre­ślo­ny, bu­dził trwoż­ną myśl o nie­do­sko­na­ło­ści za­mknięć, ochro­ny i ścian. I wów­czas w nocy, w ci­szy i sa­mot­no­ści cu­dzej sy­pial­ni, dy­gni­ta­rza ogar­nął nie­zno­śny lęk.

Mi­ni­ster cho­ro­wał na ner­ki, i przy każ­dym sil­niej­szym wzru­sze­niu na­peł­nia­ły mu:się wodą i pu­chły twarz, nogi i ręce, i od tego sta­wał się jak­by jesz­cze tłust­szy, jesz­cze więk­szy i ma­syw­niej­szy. I te­raz, górą wzdę­te­go mię­sa wzno­sząc się nad przy­gnie­cio­ny­mi sprę­ży­na­mi łóż­ka, z udrę­ką czło­wie­ka cho­re­go wy­czu­wał swo­ją spuch­nię­tą, jak gdy­by cu­dzą twarz i z przy­kro­ścią my­ślał o okrut­nym lo­sie, jaki mu przy­go­to­wy­wa­li lu­dzie. Przy­po­mniał so­bie ko­lej­no wszyst­kie nie­daw­ne, okrop­ne wy­pad­ki, kie­dy w lu­dzi jego, dy­gni­tar­skie­go, a na­wet jesz­cze wyż­sze­go sta­nu rzu­ca­no bom­by, i bom­by rwa­ły na ka­wał­ki cia­ło, roz­pry­ski­wa­ły mózg po brud­nych, ce­gla­nych ścia­nach, wy­ry­wa­ły zęby z dzią­seł. I na sku­tek tych wspo­mnień wła­sne tłu­ste, cho­re cia­ło, roz­ło­żo­ne na łóż­ku, wy­da­wa­ło mu się już cu­dzym, już do­świad­cza­ją­cym siły ognio­wej wy­bu­chu; i ma­ja­czy­ło mu się, że ręce w ra­mie­niu od­dzie­la­ją się od tu­ło­wia, zęby wy­pa­da­ją, mózg roz­pry­sku­je się na cząst­ki, nogi drę­twie­ją i leżą bez­wład­nie, pal­ca­mi do góry, jak u nie­bosz­czy­ka. Umyśl­nie po­ru­szał się, gło­śno od­dy­chał, kasz­lał, żeby w ni­czym nie być po­dob­nym do nie­bosz­czy­ka, ota­czał się ży­wym ha­ła­sem dźwię­czą­cych sprę­żyn, sze­lesz­czą­cej koł­dry; i żeby do­wieść, że jest cał­kiem żywy, że ani tro­chę nie umarł i jest da­le­ki od śmier­ci jak każ­dy inny czło­wiek, gło­śno i krót­ko ba­so­wał w ci­szy i sa­mot­no­ści sy­pial­ni:

– Zu­chy! Zu­chy! Zu­chy!

Po­chwa­lał tak agen­tów, po­li­cję i żoł­nie­rzy, wszyst­kich tych, któ­rzy strze­gli jego ży­cia i tak w porę, tak zręcz­nie za­po­bie­gli za­bój­stwu. Lecz po­ru­sza­jąc się, lecz po­chwa­la­jąc, lecz uśmie­cha­jąc się wy­mu­szo­nym, krzy­wym uśmie­chem, żeby wy­ra­zić swe szy­der­stwo głu­pim„ nie­for­tun­nym ter­ro­ry­stom – wciąż jesz­cze nie wie­rzył w swe oca­le­nie, w to, że ży­cie na­gle, nie­spo­dzia­nie nie odej­dzie od nie­go. Śmierć, któ­rą lu­dzie dla nie­go upla­no­wa­li i któ­ra ist­nia­ła tyl­ko w ich my­ślach, w ich za­mia­rach, jak gdy­by już tu sta­ła, i bę­dzie stać, i nie odej­dzie, do­pó­ki tam­tych nie zła­pią, nie od­bio­rą im. bomb i nie wsa­dzą ich do moc­ne­go wię­zie­nia. W tym… oto ką­cie stoi i nie od­cho­dzi – nie może odejść, jak kar­ny żoł­nierz, czy­jąś wolą i roz­ka­zem po­sta­wio­ny na war­cie.

– O pierw­szej w po­łu­dnie, wa­sza eks­ce­len­cjo! – dźwię­cza­ło wy­gło­szo­ne zda­nie, przy­bie­ra­ło wszyst­kie od­cie­nie; to we­so­ły i szy­der­czy, to gniew­ny, to upar­ty i tępy. Jak gdy­by w sy­pial­ni po­sta­wio­no sto na­krę­co­nych gra­mo­fo­nów i wszyst­kie one, je­den po dru­gim, z idio­tycz­ną gor­li­wo­ścią ma­szy­ny wy­krzy­ki­wa­ły na­ka­za­ne im sło­wa:

– O pierw­szej w po­łu­dnie, wa­sza eks­ce­len­cjo!

I ta ju­trzej­sza „pierw­sza w po­łu­dnie”, któ­ra jesz­cze tak nie­daw­no ni­czym się nie róż­ni­ła od in­nych go­dzin, była tyl­ko spo­koj­nym ru­chem wska­zów­ki na cy­fer­bla­cie zło­te­go ze­gar­ka, na­gle na­bra­ła zło­wiesz­czej wy­ra­zi­sto­ści, wy­sko­czy­ła z cy­fer­bla­tu, za­czę­ła żyć swym wła­snym ży­ciem, wy­cią­gnę­ła się, jak ogrom­ny czar­ny słup, prze­ci­na­ją­cy na dwo­je całe ży­cie. Jak gdy­by ani przed nią, ani po niej nie ist­nia­ły żad­ne inne go­dzi­ny, i tyl­ko ona jed­na, bez­czel­na i za­ro­zu­mia­ła, mia­ła pra­wo do ja­kiejś szcze­gól­nej eg­zy­sten­cji.

– No? Co chcesz? – przez zęby, gniew­nie, za­py­tał mi­ni­ster.

Gra­mo­fo­ny ry­cza­ły:

– O pierw­szej w po­łu­dnie, wa­sza eks­ce­len­cjo! – i czar­ny słup uśmie­chał się i kła­mał. Zgrzyt­nąw­szy zę­ba­mi, mi­ni­ster pod­niósł się na po­sła­niu i usiadł oparł­szy się twa­rzą na ręce – sta­now­czo nie mógł za­snąć w tę wstręt­ną noc.

I z prze­ra­ża­ją­cą wy­ra­zi­sto­ścią, za­ci­ska­jąc twarz pulch­ny­mi, uper­fu­mo­wa­ny­mi dłoń­mi, wy­obra­ził so­bie, jak­by to ju­tro rano wsta­wał, nie wie­dząc o ni­czym, po­tem ubie­rał­by się w przed­po­ko­ju. I ani on, ani szwaj­car po­da­ją­cy fu­tro, ani lo­kaj po­da­ją­cy kawę – nie wie­dzie­li­by, że nie ma naj­mniej­sze­go sen­su pić kawę, kłaść fu­tro, sko­ro za kil­ka chwil wszyst­ko to: i fu­tro, i jego cia­ło, i kawa, któ­ra się w nim znaj­du­je, będą zni­we­czo­ne przez wy­buch, za­bra­ne przez śmierć. Oto szwaj­car otwie­ra oszklo­ne drzwi… I to on, miły, do­bry, uprzej­my szwaj­car, z błę­kit­ny­mi, żoł­nier­ski­mi ocza­mi i or­de­ra­mi przez całą pierś, sam, wła­sny­mi rę­ka­mi, otwie­ra strasz­ne drzwi – otwie­ra, bo o ni­czym nie wie. Wszy­scy się uśmie­cha­ją, bo o ni­czym nie wie­dzą.

– Oho! – rzekł gło­śno i po­wo­li od­jął dło­nie od twa­rzy. I, spo­glą­da­jąc w ciem­ność, da­le­ko przed sie­bie, nie­ru­cho­mym, wy­tę­żo­nym spoj­rze­niem, tak samo po­wo­li wy­cią­gnął rękę, na­ma­cał kon­takt i za­pa­lił świa­tło. Po­tem wstał i, nie kła­dąc pan­to­fli, bo­sy­mi no­ga­mi stą­pa­jac po dy­wa­nie, ob­szedł cu­dzą, nie­zna­ną sy­pial­nię, zna­lazł jesz­cze je­den kon­takt od ścien­nej lam­py i za­pa­lił. Zro­bi­ło się ja­sno i miło i tyl­ko roz­rzu­co­na po­ściel z zrzu­co­ną na pod­ło­gę koł­drą mó­wi­ła o ja­kimś nie­zu­peł­nie jesz­cze mi­nio­nym prze­ra­że­niu.

W noc­nej bie­liź­nie, z roz­wi­chrzo­ną na sku­tek nie­spo­koj­nych ru­chów bro­dą, z gniew­ny­mi ocza­mi, dy­gni­tarz był po­dob­ny do każ­de­go in­ne­go roz­gnie­wa­ne­go star­ca, któ­ry cier­pi na bez­sen­ność i cięż­ką ast­mę. Jak gdy­by , go ob­na­ży­ła śmierć, któ­rą lu­dzie dla nie­go przy­go­to­wy­wa­li, jak gdy­by go ode­rwa­ła od prze­py­chu i im­po­nu­ją­cej wspa­nia­ło­ści, jaka go ota­cza­ła – i trud­no było uwie­rzyć, że to wła­śnie on ma tak wiel­ką wła­dzę, że to jego cia­ło, ta­kie zwy­czaj­ne, pro­ste, ludz­kie cia­ło, mia­ło strasz­li­wie zgi­nąć w ogniu i huku po­twor­ne­go wy­bu­chu. Nie ubie­ra­jąc się i nie czu­jąc zim­na, usiadł na pierw­szym krze­śle, ja­kie mu się na­wi­nę­ło, pod­parł ręką zwi­chrzo­ną bro­dę i ze sku­pie­niem, w głę­bo­kim i spo­koj­nym za­my­śle­niu utkwił oczy w gip­so­wej sztu­ka­te­rii na nie­zna­jo­mym su­fi­cie.

A więc o to cho­dzi­ło! A więc dla­te­go tak się lę­kał i nie­po­ko­ił! Więc dla­te­go ona tam stoi w ką­cie i nie od­cho­dzi, nie może odejść!

– Głup­cy! – po­wie­dział po­gar­dli­wie i do­bit­nie.

– Głup­cy! – po­wtó­rzył gło­śniej i z lek­ka od­wró­cił gło­wę ku drzwiom, żeby sły­sze­li ci, do któ­rych się to od­no­si. A od­no­si­ło się to do tych, któ­rych nie­daw­no na­zy­wał zu­cha­mi i któ­rzy przez zby­tek gor­li­wo­ści opo­wie­dzie­li mu szcze­gó­ło­wo o go­tu­ją­cym się za­ma­chu.

„No, na­tu­ral­nie – my­ślał głę­bo­ko, na­gle wzmoc­nio­ną i lot­ną my­ślą – prze­cież do­pie­ro te­raz, kie­dy mi to opo­wie­dzie­li, wiem o tym i lę­kam się, a gdy­by nie to, nic bym nie wie­dział i spo­koj­nie pił­bym kawę. No, a po­tem, na­tu­ral­nie, ta śmierć – ale czyż ja się tak śmier­ci boję? Oto bolą mnie ner­ki i prze­cież kie­dyś umrę, a nie boję się, bo nie wiem. A ci głup­cy po­wie­dzie­li: o pierw­szej w po­łu­dnie, wa­sza eks­ce­len­cjo. I my­śle­li, głup­cy, że się będę cie­szyć, a za­miast tego ona sta­nę­ła w ką­cie i nie od­cho­dzi. Nie od­cho­dzi dla­te­go, że to moja wła­sna myśl. I nie śmierć jest strasz­na, ale świa­do­mość śmier­ci, i cał­kiem nie moż­na by było żyć, gdy­by czło­wiek mógł zu­peł­nie ści­śle i na pew­no znać dzień i go­dzi­nę śmier­ci. A ci głup­cy uprze­dza­ją: o pierw­szej w po­łu­dnie, wa­sza eks­ce­len­cjo!”

Zro­bi­ło mu się tak lek­ko i przy­jem­nie, jak gdy­by mu ktoś po­wie­dział, że jest nie­śmier­tel­ny i nig­dy nie umrze. I czu­jąc się zno­wu sil­nym i ro­zum­nym po­śród tego sta­da głup­ców, któ­rzy tak bez­myśl­nie i bru­tal­nie wdzie­ra­ją się w ta­jem­ni­ce przy­szło­ści, za­my­ślił się nad szczę­ściem nie­świa­do­mo­ści cięż­ki­mi my­śla­mi sta­re­go, cho­re­go czło­wie­ka, któ­ry wie­le do­świad­czył. Żad­ne żywe stwo­rze­nie, ani czło­wiek, ani zwie­rzę, nie może znać dnia ani go­dzi­ny swej śmier­ci. Oto nie­daw­no był cho­ry i le­ka­rze po­wie­dzie­li mu, że umrze, że na­le­ży wy­dać ostat­nie za­rzą­dze­nia, – a on im nie uwie­rzył i istot­nie po­zo­stał przy ży­ciu. A za cza­sów mło­do­ści było tak: za­plą­tał się w ży­ciu i po­sta­no­wił ze sobą skoń­czyć; i re­wol­wer przy­go­to­wał, i li­sty po­wy­pi­sy­wał, i na­wet go­dzi­nę sa­mo­bój­stwa wy­zna­czył, a w koń­cu na­gle się roz­my­ślił. I za­wsze, w naj­ostat­niej­szej chwi­li może się coś zmie­nić, może zajść ja­kaś nie­ocze­ki­wa­na oko­licz­ność i dla­te­go' nikt nie może po­wie­dzieć, kie­dy umrze.

„O pierw­szej w po­łu­dnie, wa­sza eks­ce­len­cjo!” – po­wie­dzia­ły mu te uprzej­me osły i cho­ciaż po­wie­dzia­ły tyl­ko dla­te­go, że śmier­ci za­po­bie­gnię­to, jed­nak sama świa­do­mość jej moż­li­wej go­dzi­ny na­peł­ni­ła go prze­ra­że­niem. Cał­kiem moż­li­we, że go na­wet za­bi­ją, ale ju­tro to się nie sta­nie – ju­tro to się nie sta­nie – może więc spać spo­koj­nie, jak nie­śmier­tel­ny. Głup­cy, oni nie wie­dzie­li, jak wiel­kie pra­wo po­ru­szy­li z miej­sca, jaką dziu­rę otwo­rzy­li, kie­dy z tą swo­ją idio­tycz­ną grzecz­no­ścią po­wie­dzie­li mu: „O pierw­szej w po­łu­dnie, wa­sza eks­ce­len­cjo!”

– Nie, nie o pierw­szej po po­łu­dniu, wa­sza eks­ce­len­cjo, tyl­ko nie wia­do­mo kie­dy. Nie wia­do­mo kie­dy, co?

– Nie – od­po­wie­dzia­ła ci­sza. – Nie.

– Nie, ty coś mó­wisz.

– To nic, to głup­stwo. Mó­wię: ju­tro o pierw­szej w po­łu­dnie.

I z nie­spo­dzia­nym ostrym bó­lem w ser­cu zro­zu­miał „ że nie za­zna ani snu, ani spo­ko­ju, ani ra­do­ści, do­pó­ki nie mi­nie ta prze­klę­ta, czar­na, wy­ję­ta z cy­fer­bla­tu go­dzi­na. A jed­nak cień świa­do­mo­ści tego, o czym nie po­win­na wie­dzieć żad­na żywa isto­ta, stał tam w ką­cie i jego obec­ność wy­star­cza­ła, żeby za­ćmić świa­tło i oto­czyć czło­wie­ka nie­prze­nik­nio­nym mro­kiem prze­ra­że­nia. Raz wy­wo­ła­ny strach śmier­ci roz­pły­wał się po cie­le i wni­kał w ko­ści, wy­chy­lał bla­dą gło­wę ze wszyst­kich po­rów cia­ła.

Nie lę­kał się już ju­trzej­szych za­bój­ców – ci zni­kli, zo­sta­li za­po­mnia­ni, zmie­sza­li się z tłu­mem wro­gich osób i zja­wisk ota­cza­ją­cych jego ludz­kie ży­cie, lecz lę­kał się cze­goś nie­spo­dzia­ne­go i nie­unik­nio­ne­go: ata­ku apo­plek­tycz­ne­go, pęk­nię­cia ser­ca, ja­kiejś cie­niut­kiej, głu­piej aor­ty, któ­ra na­gle nie wy­trzy­ma na­po­ru krwi i pęk­nie jak cia­sno na­cią­gnię­ta rę­ka­wicz­ka na pulch­nych pal­cach.

I strasz­ną wy­da­wa­ła mu się krót­ka, tłu­sta szy­ja i nie­zno­śnie było pa­trzeć na roz­la­ne, krót­kie pal­ce, czuć, ja­kie są krót­kie, jak peł­ne śmier­tel­nej wil­go­ci. I je­że­li przed­tem w ciem­no­ści mu­siał się po­ru­szać, żeby nie być po­dob­nym do tru­pa, to te­raz w tym ja­snym, chłod­no-wro­gim, strasz­nym świe­tle wy­da­wał mu się strasz­li­wym, nie­moż­li­wym ruch, by się­gnąć po pa­pie­ro­sa – żeby na ko­goś za­dzwo­nić: ner­wy na­prę­ży­ły się. I każ­dy nerw wy­da­wał się po­dob­ny do na­je­żo­ne­go, wy­gię­te­go dru­tu, na któ­re­go wierz­chu była ma­leń­ka głów­ka z wy­trzesz­czo­ny­mi z prze­ra­że­nia ocza­mi, z otwar­ty­mi kon­wul­syj­nie, zdu­szo­ny­mi, nie­my­mi usta­mi. Brak tchu.

I na­gle w ciem­no­ści, po­śród ku­rzu i pa­ję­czy­ny, gdzieś pod su­fi­tem ożył dzwo­nek elek­trycz­ny. Ma­leń­ki, me­ta­lo­wy ję­zy­czek drgaw­ko­we, z prze­ra­że­niem ude­rzał o brzeg dźwię­czą­cej mi­secz­ki, milkł – i zno­wu drżał w bez­u­stan­nym prze­ra­że­niu i ha­ła­sie. To jego eks­ce­len­cja dzwo­nił ze swe­go po­ko­ju.

Wsz­czął się ruch. Tu i tam, w ży­ran­do­lu i na ścia­nie, za­pło­nę­ły po­je­dyn­cze lamp­ki – było ich za mało dla peł­ne­go świa­tła, lecz wy­star­cza­ły, żeby po­ja­wi­ły się cie­nie. Po­ja­wi­ły się wszę­dzie: sta­nę­ły w ką­tach, wy­cią­gnę­ły się na su­fi­cie, z drże­niem cze­pia­jąc się każ­dej wy­pu­kło­ści, przy­lgnę­ły do ścian; i trud­no było zro­zu­mieć, gdzie się przed­tem znaj­do­wa­ły wszyst­kie te nie­zli­czo­ne, po­twor­ne, mil­czą­ce cie­nie, nie­me du­sze nie­mych rze­czy.

Gło­śno coś mó­wił gru­by, drżą­cy głos. Po­tem te­le­fo­nicz­nie we­zwa­no dok­to­ra: dy­gni­ta­rzo­wi było nie­do­brze. Za­we­zwa­no żonę jego eks­ce­len­cji.II NA SMIERĆ PRZEZ PO­WIE­SZE­NIE

Tak się sta­ło, jak prze­wi­dy­wa­ła po­li­cja. Czwo­ro ter­ro­ry­stów, trzech męż­czyzn i jed­ną ko­bie­tę, uzbro­jo­nych w bom­by, ma­szy­ny pie­kiel­ne i re­wol­we­ry, schwy­ta­no przy sa­mym pod­jeź­dzie, pią­tą – zna­le­zio­no i aresz­to­wa­no w kon­spi­ra­cyj­nym miesz­ka­niu, któ­re­go była go­spo­dy­nią. Za­bra­no przy tym dużo dy­na­mi­tu, na pół na­ła­do­wa­nych bomb i bro­ni. Wszy­scy aresz­to­wa­ni byli bar­dzo mło­dzi: naj­star­szy męż­czy­zna miał dwa­dzie­ścia osiem lat, naj­młod­sza ko­bie­ta za­le­d­wie dzie­więt­na­ście. Są­dzo­no ich w tej sa­mej twier­dzy, w "któ­rej ich za­mknię­to po aresz­to­wa­niu, są­dzo­no szyb­ko i głu­cho, jak to było we zwy­cza­ju w tych bez­li­to­snych cza­sach.

Na są­dzie wszy­scy pię­cio­ro byli spo­koj­ni, lecz bar­dzo po­waż­ni i bar­dzo za­my­śle­ni: tak wiel­ką była ich po­gar­da dla sę­dziów, że ni­ko­mu nie chcia­ło się pod­kre­ślić swej śmia­ło­ści uśmie­chem ani sztucz­nym wy­ra­zem we­so­ło­ści. Byli spo­koj­ni aku­rat na tyle, ile było po­trze­ba, żeby od­gro­dzić swą du­szę i jej wiel­kie przed­śmiert­ne spoj­rze­nie od ob­ce­go, złe­go i wro­gie­go spoj­rze­nia. Nie­kie­dy od­ma­wia­li od­po­wie­dzi na py­ta­nia, nie­kie­dy od­po­wia­da­li – krót­ko, pro­sto i szcze­rze, jak gdy­by nie od­po­wia­da­li sę­dziom, lecz sta­ty­sty­kom, w celu wy­peł­nie­nia ja­kichś szcze­gól­nych ta­blic. Tro­je, jed­na ko­bie­ta i dwóch męż­czyzn, po­da­ło swe praw­dzi­we na­zwi­ska. Dwo­je od­mó­wi­ło po­da­nia ich, i tak już po­zo­sta­li dla sę­dziów nie zna­ny­mi. I dla wszyst­kie­go, co się dzia­ło na są­dzie, oka­zy­wa­li tyl­ko sła­be, jak przez mgłę, za­cie­ka­wie­nie, wła­ści­we lu­dziom albo cięż­ko cho­rym, albo też opa­no­wa­nym przez jed­ną, ogrom­ną, po­chła­nia­ją­cą wszyst­ko myśl. Szyb­ko od­wra­ca­li się, chwy­ta­li w lot ja­kieś sło­wo, bar­dziej in­te­re­su­ją­ce niż inne – i zno­wu za­czy­na­li my­śleć od tego sa­me­go punk­tu, na któ­rym się za­trzy­ma­li.

Pierw­szy od stro­ny sę­dziów sie­dział je­den z tych, któ­rzy wy­mie­ni­li swe na­zwi­sko, Ser­giusz Go­ło­win, syn dy­mi­sjo­no­wa­ne­go puł­kow­ni­ka i sam były ofi­cer. Był to jesz­cze bar­dzo mło­dy, ja­sno­wło­sy, bar­czy­sty czło­wiek, tak zdro­wy, że ani wię­zie­nie, ani ocze­ki­wa­nie nie­unik­nio­nej śmier­ci nie mo­gło ze­trzeć ru­mień­ca z jego po­licz­ków i wy­ra­zu mło­dzień­czej, szczę­śli­wej na­iw­no­ści z jego błę­kit­nych oczu. Przez cały czas ener­gicz­nie po­sku­by­wał swą ja­sną bród­kę, do któ­rej jesz­cze się nie przy­zwy­cza­ił, i bez ustan­ku, mru­żąc oczy i mru­ga­jąc nimi, pa­trzył w okno.

Dzia­ło się to pod ko­niec zimy, kie­dy wśród śnież­nych za­mie­ci i ciem­nych, mroź­nych dni nie­da­le­ka wio­sna zsy­ła­ła, jako za­po­wiedź, ja­sny, cie­pły, sło­necz­ny dzień albo na­wet tyl­ko jed­ną go­dzi­nę, ale tak wio­sen­ną, tak za­chłan­nie mło­dą i świe­tla­ną, że wró­ble na uli­cy wa­rio­wa­ły z ra­do­ści, a lu­dzie jak gdy­by byli pi­ja­ni. I te­raz przez gór­ne, za­ku­rzo­ne od ze­szłe­go lata i nie­prze­cie­ra­ne okno wi­dać było bar­dzo dziw­ne i ład­ne nie­bo: na pierw­szy rzut oka wy­da­wa­ło się mlecz­no­sza­re, za­mglo­ne, ale kie­dy pa­trzy­ło się dłu­żej – za­czy­nał się prze­bi­jać przez nie błę­kit, za­czy­na­ło błę­kit­nieć co­raz in­ten­syw­niej – co­raz ja­śniej, co­raz bez­gra­nicz­niej. I to, że nie otwie­ra­ło się od razu, lecz dzie­wi­czo kry­ło się za mgieł­ką przej­rzy­stych ob­ło­ków, czy­ni­ło je tak mi­łym jak dziew­czę, któ­re ko­chasz; i Ser­giusz Go­ło­win spo­glą­dał w nie­bo, po­sku­by­wał bród­kę, przy­mru­żał to jed­no, to dru­gie oko z dłu­gi­mi, po­włó­czy­sty­mi rzę­sa­mi i z na­tę­że­niem o czymś my­ślał. Raz na­wet szyb­ko po­ru­szył pal­ca­mi i na­iw­nie się skrzy­wił na sku­tek ja­kie­goś roz­ra­do­wa­nia – lecz spoj­rzał wo­ko­ło i zgasł jak iskra, któ­rą przy­dep­ta­no nogą. Ra­dość jed­nak z ży­cia i wio­sny była sil­niej­sza – i po upły­wie kil­ku chwil ta sama mło­da, na­iw­na twarz zwra­ca­ła się ku wio­sen­ne­mu nie­bu.

W tę samą stro­nę, w nie­bo, pa­trzy­ła mło­da, bla­da dziew­czy­na, nie­zna­na, prze­zwi­skiem Mu­sia. Była młod­sza od Go­ło­wi­na, ale wy­da­wa­ła się star­sza, dzię­ki swej po­wa­dze i czar­no­ści swych szcze­rych i dum­nych oczu. Tyl­ko bar­dzo cien­ka, de­li­kat­na szy­ja, i tak samo cien­kie, dziew­czę­ce ręce wska­zy­wa­ły na jej wiek; i jesz­cze coś nie­uchwyt­ne­go, co jest samą mło­do­ścią, i co dźwię­cza­ło tak ja­sno w jej gło­sie czy­stym, har­mo­nij­nym, na­stro­jo­nym bez za­rzu­tu jak dro­gi in­stru­ment, w każ­dym pro­stym sło­wie, w każ­dym okrzy­ku, od­kry­wa­ją­cym swą mu­zycz­ną treść. Była bar­dzo bla­da, lecz nie tru­pią bla­do­ścią, tyl­ko tą szcze­gól­ną go­rą­cą bie­lą, kie­dy we­wnątrz czło­wie­ka jak­by był za­pa­lo­ny wiel­ki, moc­ny ogień, i cia­ło prze­świe­ca prze­zro­czy­ście, jak cien­ka sewr­ska por­ce­la­na. Sie­dzia­ła pra­wie nie ru­sza­jąc się i tyl­ko z rzad­ka, nie­do­strze­gal­nym ru­chem pal­ców do­ty­ka­ła okrą­głe­go wgłę­bie­nia na środ­ko­wym pal­cu pra­wej ręki, śla­du ja­kie­goś nie­daw­no zdję­te­go pier­ścion­ka. I na nie­bo pa­trzy­ła bez piesz­czo­ty i ra­do­snych wspo­mnień, dla­te­go tyl­ko, że w ca­łej brud­nej sali ten błę­kit­ny ka­wa­łek nie­ba był naj­ład­niej­szy, naj­czyst­szy i naj­szczer­szy – i nic nie wy­czy­ty­wał jej z oczu.

Ser­giu­sza Go­ło­wi­na sę­dzio­wie ża­ło­wa­li, jej zaś nie­na­wi­dzi­li.

Rów­nież nie po­ru­sza­jąc się, w nie­co prze­sad­nej po­zie, zło­żyw­szy ręce mię­dzy ko­la­na­mi, sie­dział jej są­siad, nie­zna­ny, pod przy­bra­nym na­zwi­skiem Wer­ner. Je­że­li twarz moż­na za­mknąć jak głu­che drzwi, to ten nie­zna­ny za­nik­nął swą twarz jak drzwi że­la­zne i po­wie­sił na nich że­la­zną kłód­kę. Pa­trzył nie­ru­cho­mo w dół, na brud­ną pod­ło­gę z de­sek, i nie moż­na było orzec: czy jest spo­koj­ny, czy też nie­po­koi się strasz­li­wie, czy my­śli o czymś, czy też słu­cha ze­znań agen­tów. Był nie­wy­so­kie­go wzro­stu; rysy twa­rzy miał sub­tel­ne, szla­chet­ne. De­li­kat­ny i pięk­ny do tego stop­nia, że przy­po­mi­nał noc księ­ży­co­wą, gdzieś na po­łu­dniu, na brze­gu mo­rza, gdzie są cy­pry­sy i czar­ne ich cie­nie, rów­no­cze­śnie spra­wiał wra­że­nie ogrom­nej, spo­koj­nej siły, nie­zwal­czo­ne­go har­tu, chłod­ne­go i zu­chwa­łe­go mę­stwa. Na­wet grzecz­ność, z jaką da­wał krót­kie i do­kład­ne od­po­wie­dzi, zda­wa­ła się nie­bez­piecz­na w jego ustach, w jego pół­u­kło­nie; i je­że­li na wszyst­kich in­nych ka­ftan aresz­tanc­ki wy­da­wał się ja­kimś głu­pim bła­zeń­stwem, na nim wca­le go nie było wi­dać – tak ten ubiór był mu obcy i cho­ciaż przy in­nych ter­ro­ry­stach zna­le­zio­no bom­by i ma­szy­ny pie­kiel­ne, a przy Wer­ne­rze tyl­ko czar­ny re­wol­wer, sę­dzio­wie dla ja­kichś po­wo­dów uwa­ża­li go za przy­wód­cę i zwra­ca­li się do nie­go z pew­ne­go ro­dza­ju sza­cun­kiem, krót­ko i rze­czo­wo.

Na­stę­pu­ją­cy po nim, Wa­syl Ka­szy­rin, cały się skła­dał z jed­ne­go nie­zno­śne­go stra­chu śmier­ci i roz­pacz­li­wej chę­ci opa­no­wa­nia tego stra­chu i nie oka­za­nia go sę­dziom. Od sa­me­go rana, jak tyl­ko za­pro­wa­dzi­li ich na sąd, za­czął tra­cić od­dech od przy­śpie­szo­ne­go bi­cia ser­ca; na czo­le wciąż kro­pel­ka­mi wy­stę­po­wał mu pot, rów­nież spo­co­ne i zim­ne miał ręce, a zim­na, prze­po­co­na ko­szu­la przy­le­pia­ła się do cia­ła, ha­mu­jąc mu ru­chy. Nad­na­tu­ral­nym wy­sił­kiem woli po­wstrzy­my­wał drże­nie pal­ców, zmu­szał głos, żeby był twar­dy i wy­raź­ny, oczy, żeby były spo­koj­ne. Wko­ło sie­bie nic nie wi­dział, gło­sy do­bie­ga­ły do nie­go jak zza mgły i w tę mgłę skie­ro­wy­wał swe roz­pacz­li­we wy­sił­ki – żeby od­po­wia­dać twar­do, od­po­wia­dać gło­śno. ALe od­po­wie­dziaw­szy, na­tych­miast za­po­mi­nał, za­rów­no py­ta­nie, jak i swą od­po­wiedź i znów w mil­cze­niu strasz­li­wie się zma­gał. I tak wy­raź­nie było w nim wi­dać śmierć, że sę­dzio­wie uni­ka­li spoj­rzeń w jego stro­nę; i trud­no było okre­ślić jego wiek, tak samo jak trud­no jest okre­ślić wiek tru­pa, któ­ry za­czął się już roz­kła­dać. We­dług pasz­por­tu miał do­pie­ro dwa­dzie­ścia trzy lata. Raz czy dwa razy Wer­ner ukrad­kiem do­tknął ręką jego ko­la­na i za każ­dym ra­zem otrzy­my­wał tę samą od­po­wiedź – To nic.

Naj­strasz­niej­sze były dla nie­go te chwi­le, kie­dy od­czu­wał na­gle nie­zno­śną chęć krzy­ku – chciał krzy­czeć bez słów, zwie­rzę­cym, roz­pacz­li­wym krzy­kiem. Wów­czas do­ty­kał ukrad­kiem Wer­ne­ra, a ten, nie pod­no­sząc oczu, od­po­wia­dał mu ci­cho:

– To nic, Wa­sia. Nie­dłu­go się skoń­czy.

I ogar­nia­jąc wszyst­kich ma­cie­rzyń­skim, tro­skli­wym spoj­rze­niem, drża­ła z lęku pią­ta ter­ro­ryst­ka Ta­nia Ko­wal­czuk. Nig­dy nie mia­ła dzie­ci, była jesz­cze bar­dzo mło­da i tak samo ró­żo­wa, jak Ser­giusz Go­ło­win, a jed­nak wy­da­wa­ła się mat­ką ich wszyst­kich; tak tro­skli­we, tak nie­skoń­cze­nie ko­cha­ją­ce były jej spoj­rze­nia, uśmiech, oba­wy. Na sąd nie zwra­ca­ła naj­mniej­szej uwa­gi, jako na coś po­stron­ne­go, i tyl­ko słu­cha­ła, jak od­po­wia­da­ją inni: czy nie drży któ­re­muś głos, czy nie boi się, czy nie po­dać mu wody.

Na Wa­się nie mo­gła pa­trzeć z udrę­ki i tyl­ko skry­cie ła­ma­ła swe pulch­ne pal­ce; na Mu­się i na Wer­ne­ra pa­trzy­ła z dumą i z sza­cun­kiem i, pa­trząc na nich, przy­bie­ra­ła po­waż­ny i sku­pio­ny wy­raz twa­rzy, a Ser­giu­szo­wi Go­ło­wi­no­wi wciąż sta­ra­ła się prze­słać uśmiech.

„Miły, na nie­bo pa­trzy. Po­patrz so­bie, po­patrz, ko­cha­nie” – my­śla­ła o Go­ło­wi­nie.

„A Wa­sia? Co to, mój Boże, mój Boże… Co mam z nim. po­cząć? Po­wie­dzieć coś – może być jesz­cze go­rzej: a nuż na­gle za­pła­cze?”

I jak ci­chy staw o świ­cie, od­bi­ja­ją­cy każ­dy lot­ny ob­łok, od­bi­ja­ła na swej pulch­nej, mi­łej, do­brej twa­rzy każ­de chwi­lo­we uczu­cie, każ­dą myśl tych czwor­ga. O tym, że ją rów­nież są­dzą i rów­nież po­wie­szą, nie my­śla­ła zu­peł­nie – była głę­bo­ko obo­jęt­na. To u niej w miesz­ka­niu zna­le­zio­no skład bomb i dy­na­mi­tu; choć to się wyda dziw­nym – to ona przy­wi­ta­ła po­li­cję strza­ła­mi i zra­ni­ła jed­ne­go agen­ta w gło­wę.

Roz­pra­wa skoń­czy­ła się o ósmej, kie­dy już ściem­nia­ło się. Stop­nio­wo ga­sło przed ocza­mi Musi i Ser­giu­sza Go­ło­wi­na nie­bie­ska­we nie­bo, lecz nie po­ró­żo­wia­ło, nie uśmiech­nę­ło się ci­cho, jak w let­nie wie­czo­ry, tyl­ko zmęt­nia­ło, po­sza­rza­ło, sta­ło się na­gle chłod­ne i zi­mo­we. Go­ło­win wes­tchnął, prze­cią­gnął się, jesz­cze dwa razy spoj­rzał w okno, lecz tam był już zim­ny, noc­ny mrok; i w dal­szym cią­gu po­sku­bu­jąc bród­kę, za­czął z dzie­cin­ną cie­ka­wo­ścią przy­glą­dać się sę­dziom, uzbro­jo­nym żoł­nie­rzom, uśmiech­nął się do Tani Ko­wal­czuk. A Mu­sia, gdy nie­bo już za­ga­sło, spo­koj­nie, nie opusz­cza­jąc oczu w dół, skie­ro­wa­ła je w kąt, gdzie lek­ko ko­ły­sa­ła się pa­ję­czyn­ka, pod nie­do­strze­gal­nym na­po­rem ogrza­ne­go od­de­cha­mi po­wie­trza; i tak po­zo­sta­ła aż do ogło­sze­nia wy­ro­ku.

Po wy­ro­ku, po­że­gnaw­szy się z obroń­ca­mi we fra­kach i uni­ka­jąc ich bez­rad­nych, ża­ło­snych i po­czu­wa­ją­cych się do winy oczu, pod­sąd­ni ze­tknę­li się na chwi­lę we drzwiach i za­mie­ni­li kil­ka krót­kich zdań.

– To nic, Wa­sia. Nie­dłu­go wszyst­ko się skoń­czy – po­wie­dział Wer­ner.

– Kie­dy ja nic, bra­cie – gło­śno, spo­koj­nie, a na­wet jak­by we­so­ło od­po­wie­dział Ka­szy­rin. I rze­czy­wi­ście, twarz mu z lek­ka po­ró­żo­wia­ła i już nie była po­dob­na do twa­rzy roz­kła­da­ją­ce­go się tru­pa.

– Bo­daj ich dia­bli wzię­li, po­wie­si­li jed­nak – na­iw­nie za­klął Go­ło­win.

– Tego wła­śnie na­le­ża­ło się spo­dzie­wać – spo­koj­nie od­rzekł Wer­ner.

– Ju­tro zo­sta­nie ogło­szo­ny wy­rok w osta­tecz­nej for­mie i po­sa­dzą nas ra­zem – po­wie­dzia­ła Ko­wal­czuk po­cie­sza­jąc. – Aż do eg­ze­ku­cji bę­dzie­my sie­dzie­li ra­zem.

Mu­sia mil­cza­ła. Po­tem ener­gicz­nie po­szła na­przód.III MNIE NIE TRZE­BA WIE­SZAĆ

Na dwa ty­go­dnie przed są­dem nad ter­ro­ry­sta­mi ten sam sąd wo­jen­no-okrę­go­wy, tyl­ko w in­nym skła­dzie, są­dził i ska­zał na śmierć przez po­wie­sze­nie chło­pa Jana Jan­so­na.

Ów Jan Jan­son był pa­rob­kiem u za­moż­ne­go ko­lo­ni­sty i ni­czym szcze­gól­nym nie od­róż­niał się od in­nych, ta­kich sa­mych ro­bot­ni­ków na­jem­nych. Po­cho­dził z Es­to­nii, z We­sen­ber­gu, i stop­nio­wo, w cią­gu kil­ku lat, prze­no­sząc się z jed­nej ko­lo­nii na dru­gą, zbli­żył się do sa­mej sto­li­cy. Po ro­syj­sku mó­wił bar­dzo kiep­sko, a po­nie­waż jego go­spo­darz był Ro­sja­ni­nem, na­zwi­skiem

Ła­za­riew, i Es­toń­czy­ków nie było w po­bli­żu, więc Jan­son pra­wie całe dwa lata mil­czał. Wi­docz­nie w ogó­le nie był roz­mow­ny i mil­czał nie tyl­ko z ludź­mi, ale i ze zwie­rzę­ta­mi: w mil­cze­niu poił ko­nia, w mil­cze­niu go za­przę­gał i le­ni­wie po­ru­szał się wo­ko­ło nie­go ma­ły­mi, nie­pew­ny­mi krocz­ka­mi, a kie­dy koń, nie­za­do­wo­lo­ny z mil­cze­nia, za­czy­nał się na­ro­wić i pso­cić, w mil­cze­niu bił go ba­tem. Bił go okrut­nie, z zim­ną i złą za­wzię­to­ścią, a je­śli to się zda­rza­ło wte­dy, gdy się znaj­do­wał w cięż­kim sta­nie nie­trzeź­wo­ści, do­cho­dził do za­pa­mię­ta­nia się. W ta­kich ra­zach aż do domu do­la­ty­wał świst bata i wy­stra­szo­ny, drob­ny, pe­łen bólu stuk ko­pyt o drew­nia­ną pod­ło­gę staj­ni. Za to, że Jan­son bił ko­nia, go­spo­darz bił jego sa­me­go, ale nie mógł go po­pra­wić i dał spo­kój.

Raz albo dwa razy na mie­siąc Jan­son się upi­jał, i zda­rza­ło się to zwy­kle wte­dy, gdy od­wo­ził go­spo­da­rza na dużą sta­cję ko­le­jo­wą, gdzie był bu­fet. Wy­sa­dziw­szy go­spo­da­rza, od­jeż­dżał o pół wior­sty od sta­cji i tam, za­trzy­maw­szy w śnie­gu, w bok od dro­gi, sa­nie i ko­nie, cze­kał na od­jazd po­cią­gu. Sa­nie sta­ły bo­kiem, omal że nie le­ża­ły, koń po brzuch bro­dził roz­kra­czo­ny­mi no­ga­mi w za­spie i od cza­su do cza­su wy­cią­gał pysk, żeby po­li­zać mięk­ki, pu­szy­sty śnieg, a Jan­son na pół le­żał na sa­niach w nie­wy­god­nej po­zie i jak­by drze­mał. Roz­wią­za­ne na­usz­ni­ki jego ob­la­złej, fu­trza­nej czap­ki bez­sil­nie zwi­sa­ły w dół, jak uszy wy­żła, a z ma­łe­go, czer­wo­na­we­go no­ska są­czy­ła się wil­goć.

Po­tem Jan­son wra­cał na sta­cję i szyb­ko się upi­jał.

Z po­wro­tem do ko­lo­nii, całe dzie­sięć wiorst, pę­dził ga­lo­pem. Zbi­ty, prze­ra­żo­ny ko­nik jak opa­rzo­ny wy­cią­gał wszyst­kie czte­ry nogi, sa­nie chwia­ły się, po­chy­la­ły, ude­rza­ły o słu­py, a Jan­son, pu­ściw­szy lej­ce, co chwi­la pra­wie wy­la­tu­jąc z sań, na pół śpie­wał, na pół wy­krzy­ki­wał coś po es­toń­sku ode­rwa­ny­mi, śle­py­mi zda­nia­mi. A naj­czę­ściej na­wet nie śpie­wał, tyl­ko w mil­cze­niu, moc­no za­ci­snąw­szy zęby, skut­kiem na­pły­wu nie­okre­ślo­nej wście­kło­ści, cier­pień i za­chwy­tu, pę­dził na­przód i był jak śle­py: nie wi­dział lu­dzi na dro­dze, nie ostrze­gał, nie zwal­niał wście­kłe­go pędu ani na za­krę­tach, ani na spa­dzi­sto­ściach. W jaki spo­sób ni­ko­go nie prze­je­chał, w jaki spo­sób sam się nie roz­bił na śmierć pod­czas jed­nej z ta­kich dzi­kich jazd, po­zo­sta­wa­ło nie­po­ję­te.

Na­le­ża­ło­by go już daw­no wy­pę­dzić, jak wy­pę­dzo­no go i z in­nych miejsc, ale był tani, i inni ro­bot­ni­cy by­wa­li nie lep­si, więc sie­dział już dwa lata. W ży­ciu Jan­so­na nie było żad­nych nie­zwy­kłych zda­rzeń. Raz otrzy­mał list po es­toń­sku, ale po­nie­waż sam był nie­pi­śmien­ny, a inni nie umie­li po es­toń­sku, prze­to list po­zo­stał nie od­czy­ta­ny; i z ja­kąś dzi­ką, za­bo­bon­ną obo­jęt­no­ścią, jak­by nie ro­zu­mie­jąc, że list przy­no­si wie­ści z oj­czy­zny, Jan­son rzu­cił go do gno­ju. Jan­son spró­bo­wał jesz­cze za­le­cać się do ku­char­ki, wi­docz­nie po­żą­da­jąc ko­bie­ty, ale nie miał po­wo­dze­nia i zo­stał bru­tal­nie ode­pchnię­ty i wy­śmia­ny: był ni­skie­go wzro­stu, szczu­pły, twarz miał w pie­gach, ni­kłą, i sen­ne oczki bu­tel­ko­we­go ko­lo­ru.

Nie­po­wo­dze­nie swe Jan­son przy­jął obo­jęt­nie i wię­cej nie za­cze­piał ku­char­ki.

Lecz, mało mó­wiąc, Jan­son wciąż się cze­muś przy­słu­chi­wał. Przy­słu­chi­wał się i po­nu­re­mu śnież­ne­mu polu z kup­ka­mi za­mar­z­łe­go gno­ju, po­dob­ne­mu do sze­re­gu ma­łych, za­sy­pa­nych śnie­giem mo­gił, i si­nej dali, i dud­nią­cym słu­pom te­le­gra­ficz­nym – i ludz­kim roz­mo­wom. Co mó­wi­ło mu pole i dud­nią­ce słu­py te­le­gra­ficz­ne, to wie­dział tyl­ko on je­den, a roz­mo­wy ludz­kie były trwoż­ne, peł­ne wie­ści o za­bój­stwach, o ra­bun­kach, o pod­pa­le­niach. I sły­chać było pew­ne­go razu w nocy, jak w są­sied­niej ko­lo­nii cie­niut­ko i bez­rad­nie dzwo­nił mały dzwon ko­ścio­ła ewan­ge­lic­kie­go, i jak trza­skał ogień po­ża­ru: to ja­cyś przy­jezd­ni zra­bo­wa­li bo­ga­tą ko­lo­nię, go­spo­da­rza i jego żonę za­bi­li, a dom pod­pa­li­li., Ich ko­lo­nia też żyła w cią­głej oba­wie; nie tyl­ko w nocy, ale i w dzień spusz­cza­no psy, i go­spo­darz w nocy kładł obok sie­bie fu­zję. Taką samą fu­zję, tyl­ko jed­no­rur­kę i sta­rą, chciał dać Jan­so­no­wi, ale ten po­krę­cił nią w ręku, po­ki­wał gło­wą i z ja­kie­goś po­wo­du nie chciał wziąć. Go­spo­darz nie mógł zro­zu­mieć przy­czy­ny od­mo­wy i zwy­my­ślał Jan­so­na, a przy­czy­na tkwi­ła w tym, że Jan­son bar­dziej wie­rzył w siłę swe­go fiń­skie­go noża, niż w ten sta­ry, za­rdze­wia­ły grat.

– Ona mnie sa­me­go za­bi­je – po­wie­dział Jan­son, sen­nie pa­trząc na go­spo­da­rza szkla­ny­mi oczka­mi. I go­spo­darz z re­zy­gna­cją mach­nął ręką:

– Głu­piś, Ja­nie. No i żyj tu z ta­ki­mi ro­bot­ni­ka­mi!

I oto ten sam Jan Jan­son, nie do­wie­rza­ją­cy fu­zji, pew­ne­go zi­mo­we­go wie­czo­ru, kie­dy dru­gie­go ro­bot­ni­ka wy­sia­no na sta­cję, za­mie­rzył po­peł­nić bar­dzo skom­pli­ko­wa­ną zbrod­nię: na­pad zbroj­ny, mor­der­stwo i zgwał­ce­nie ko­bie­ty. Zro­bił to ja­koś za­dzi­wia­ją­co zwy­czaj­nie: ku­char­kę za­mknął w kuch­ni, le­ni­wie, z wy­glą­dem czło­wie­ka, któ­re­mu śmier­tel­nie chce się spać, pod­szedł z tyłu do go­spo­da­rza i szyb­ko, raz po ra­zie, ude­rzył go w ple­cy no­żem. Go­spo­darz upadł nie­przy­tom­ny, go­spo­dy­ni pod­nio­sła gwałt i krzyk, a Jan­son, wy­szcze­rza­jąc zęby, wy­ma­chu­jąc no­żem, za­czął roz­bi­jać ku­fer­ki, ko­mo­dy. Zna­lazł pie­nią­dze, a po­tem, jak­by po raz pierw­szy zo­ba­czył go­spo­dy­nię, nie­spo­dzia­nie dla sa­me­go sie­bie rzu­cił się ku niej, żeby ją zgwał­cić. Ale po­nie­waż upu­ścił przy tym nóż, prze­to go­spo­dy­ni oka­za­ła się sil­niej­szą od nie­go i nie tyl­ko, że nie po­zwo­li­ła się zgwał­cić, ale omal że go nie udu­si­ła. Jed­no­cze­śnie go­spo­darz po­ru­szył się na pod­ło­dze, ku­char­ka za­czę­ła wa­lić że­la­zny­mi klesz­cza­mi, wy­bi­ja­jąc drzwi od kuch­ni, i Jan­son uciekł w pole. Zła­pa­no go po go­dzi­nie, gdy, sie­dząc w kuc­ki za ro­giem sto­do­ły i za­pa­la­jąc jed­ną po dru­giej ga­sną­ce za­pał­ki, usi­ło­wał wznie­cić po­żar.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: