Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ornat z krwi - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ornat z krwi - ebook

Archeolożka Ewa Rimmel oraz dziennikarz Tomasz Horn nagle znajdują się w centrum wyjątkowo niebezpiecznych wydarzeń. Ktoś, wyraźnie czegoś szukając w kościołach, brutalnie i bez skrupułów zabija księży, a także wkracza na tereny prowadzonych wykopalisk. Ewa i Tomasz, chroniąc życie swoje i przyjaciół, zaczynają śledztwo, którego finał okaże się totalnym zaskoczeniem dla wszystkich.

„Czy doczekaliśmy się polskiego Dana Browna? Zdecydowanie tak!” Zbrodnia w Bibliotece

Krzysztof Beśka – pisarz i dziennikarz. Autor powieści, opowiadań i słuchowisk. Ostatnio opublikował kryminał „Trzeci brzeg Styksu”.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62465-99-6
Rozmiar pliku: 996 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CONFITEOR

Królewo k. Malborka, nazajutrz po dniu Wniebowzięcia NMP

Stuknęła odsuwana przesłona okienka. Popołudniowe światło, przefiltrowane przez witraże kościoła i drewnianą kratkę umieszczoną z boku konfesjonału, rozsypało się na jego tylnej, ciemnej ścianie i twarzy siedzącego w środku człowieka.

Ksiądz Henryk, proboszcz kościoła, przymrużył oczy. Penitent siedzący po drugiej stronie drewnianej ścianki, jakby w odpowiedzi, poruszył się niespokojnie. Jego oddech był nierówny, głośny, odrobinę świszczący.

– Na wieki wieków, amen – przywitał się kapłan. – Bóg niech będzie w twoim sercu, abyś skruszony w duchu wyznał swoje grzechy – wypowiedział zwyczajową formułę. Następnie uczynił znak krzyża nad kratką, zniekształcającą twarz wiernego i chroniącą jego imię, podparł brodę i policzek na zwiniętych palcach prawej dłoni, jak robił zawsze dla wygody, i jeszcze bardziej zbliżył ucho do okienka.

Odpowiedziało mu milczenie. Spowiednik tylko westchnął głęboko.

– No, nie trzeba się bać, nie trzeba... – rzekł najłagodniej, jak tylko potrafił.

Z oddalonej części świątyni doszedł jego uszu stukot obcasów.

Staruszki na sumę – skatalogował duchowny, odwróciwszy na chwilę wzrok od kratki. W tym samym momencie na przywierającym niemal do drewna policzku poczuł chłodny powiew. Oddalający się szybko odgłos kroków bardziej jednak księdza Henryka zasmucił i zdziwił, niż zaniepokoił.

– Pan odpuścił tobie grzechy. Idź w pokoju – szepnął mimo wszystko, uczynił ponownie znak krzyża, po czym rozsunął fioletową zasłonę i wstał z miejsca.

Chwilę potem przyklęknął przed ołtarzem, na dłużej zatrzymując na nim swój wzrok: lampka oliwna paliła się jak zwykle, w stojących po bokach wazonach kobiety umieściły świeże kwiaty. Nie, niczego nie brakowało. A przecież kilka dni temu ktoś włamał się w nocy do świątyni w niedalekiej miejscowości. Łupem złodziei, którzy weszli do środka przez okno, padły elementy tamtejszego ołtarza – cztery szesnastowieczne, polichromowane płaskorzeźby z bocznego Tryptyku Świętej Agnieszki. I tylko ją zostawili, bo pewnie była za duża...

Ludzie mówili, a policja potwierdzała, że była to kradzież na zamówienie, gdyż oprócz rzeźb z tamtejszego kościoła nie zginęło nic więcej. Nic też nie zdemolowano, nie licząc drzwi, bo komu by się chciało męczyć wychodzeniem przez okno. A potem to już droga wolna, na Zachód, gdzie na cenną przesyłkę czekał jakiś kolekcjoner lub pośrednik.

Proboszcz jeszcze raz ogarnął wzrokiem cały ołtarz, po czym wstał i niezbyt szybkim krokiem ruszył w stronę zakrystii.

Czuł się źle. I wyglądać też musiał nie za dobrze, bo gospodyni imieniem Waleria, ujrzawszy go, tylko pokręciła głową.

– Może ziółek księdzu zaparzę? – zapytała. – Na problemy z żołądkiem najlepsze...

Duchowny pokręcił głową, a ponieważ zawsze odczuwał potrzebę podzielenia się z kimś wszystkim, co go niepokoiło, opowiedział swojej gospodyni o dziwnym penitencie.

– Pewnie wariat jakiś – spekulowała Waleria. – Puszczają ich coraz częściej samopas.

W istocie: w okolicy znajdował się dom pomocy społecznej, w którym mieszkali również ludzie chorzy umysłowo. Często spotykało się ich także w kościele. Najgłośniej było swego czasu o jednym takim, który wielkim jak głowa człowieka kamieniem zamierzył się na ołtarz. I to podczas mszy! Już się kilku parafian z pierwszych rzędów rzuciło, by powstrzymać szaleńca, ten jednak tylko położył kamień przed tabernakulum i wybiegł z kościoła.

– Albo turysta – dorzuciła, wycierając mokre dłonie w ścierkę. – Nazjeżdża się tego, zdjęcia robią, a jak przyjdzie co do czego, to ani be, ani me. Aż czasami ręce bolą gadać z takimi!

Ksiądz zwykle słuchał, czasami potakiwał głową, ale nic nie mówił. Tak było i tym razem.

***

Gdańsk, w tym samym czasie

Gabinet wyglądał jak jedna wielka graciarnia: półki uginające się pod ciężarem książek, segregatorów i powciskanych luzem starych czasopism, gdzieniegdzie poustawiane archeologiczne trofea, pośród których uwagę zwracał wykonany z brązu, niewielki, bo ledwo trzydziestocentymetrowej wysokości, posążek wojownika w czubatym hełmie z włócznią w prawej ręce i okrągłą tarczą w lewej.

Na ścianach, które od dawna nie widziały świeżej farby, wisiały mapy Egiptu, starożytnej Palestyny, tudzież patera z brązu, a także kalendarz, o dziwo, aktualny, przedstawiający stare pałace Prus Wschodnich; sierpień zachęcał do wyprawy do Kamieńca Suskiego, gdzie przebywali swego czasu sam Napoleon Bonaparte i Maria Walewska.

– Błogosławiona Dorota z Mątowów – rzekł profesor Zbigniew Krasiński uroczyście, jakby w ręku trzymał kopertę z nazwiskiem zdobywczyni Oskara.

Czteroosobowe towarzystwo siedzące na rozchybotanych krzesełkach i starej kanapie (którą można było bardzo łatwo pomylić z archeologicznym eksponatem) popatrzyło na siebie bez słowa.

– Jednak – bąknął niewyraźnie doktor Kazimierz Reich, oglądając sobie z zainteresowaniem paznokcie.

– Wszystko według harmonogramu, moi panowie. – Profesor wzruszył ramionami.

– I panie – dorzuciła wyraźnym głosem, choć bez złości, Ewa Rimmel, jedyna kobieta w zespole archeologów.

– Oczywiście. I panie – zreflektował się Krasiński, posyłając uśmiech swojej najładniejszej podwładnej.

– Jakżeby nie! – Odchrząknął, poprawiając przy tym krawat, trzeci z panów, doktor Andrzej Kozłowski. – W końcu będziemy szukać kobiety...

Ewa nic na to nie odpowiedziała. Nie tylko jako jedyna nosiła w tym towarzystwie spódnicę, ale była też najmłodsza stażem w zespole profesora Krasińskiego, co nadal było przyczyną nieporozumień: choćby w tak banalnych sprawach, jak zakwaterowanie podczas wykopalisk czy też kwestia porannej i wieczornej toalety. To znaczy ona wielkiego kłopotu nigdy w tym nie widziała; to raczej panowie archeolodzy mieli z tym jakiś problem.

Tak, była jedyną kobietą w grupie archeologów, co często było przyczyną żartów i docinków, choć żaden z nich nie był nigdy nieprzyzwoity czy złośliwy.

Ta dwudziestosiedmioletnia ładna brunetka od zawsze wiedziała, że zostanie archeologiem. Gdyby zapytać ją, co spowodowało taki, a nie inny wybór, miałaby problem z odpowiedzią. Nie pamiętała tego pierwszego impulsu. Czy było to zielone szkiełko, które podczas zabawy zasypywało się w piasku, by za chwilę odsłonić tajemnicze oko? A może widok czerwonych cegieł fundamentów starych kamienic, odsłoniętych podczas remontu ulicy albo sieci ciepłowniczej?

W Warszawie skończyła studia, o których każdy spotkany znajomy czy nieznajomy mówił, że to tylko fanaberia i chleba z tego nie będzie. Zaliczyła kilka studenckich wyjazdów na wykopaliska, zdała egzaminy, napisała pracę magisterską. Potem wróciła do rodzinnego Gdańska, gdzie wkrótce nawiązała kontakt z profesorem Zbigniewem Krasińskim.

Wszystkie jej rówieśniczki zaczynały robić kariery w zachodnich korporacjach, czemu potrafiły poświęcić nawet swój wyuczony zawód i większe ambicje. Absolwentka dwóch filologii zostawała sekretarką, zdolna lekarka handlowała plastrami na odciski. Ewentualnie rozglądały się za bogatym mężem.

Ewa Rimmel, mimo że nie była ani brzydka, ani głupia, znów postanowiła iść pod prąd. I pod górkę. Na początku była to góra Synaj – jej pierwszy i ostatni wyjazd zagraniczny.

– Wracając do tematu, moi państwo... – Szef zespołu archeologów zaszeleścił papierami rozrzuconymi na biurku.

– No właśnie, błogosławiona czy święta? – dopytywał się Reich.

– W Polsce błogosławiona, w Niemczech święta – wyjaśnił rzeczowo profesor, nie podnosząc wzroku znad papierów.

– Cóż, tam zawsze lepiej płacą – zaśmiał się Kozłowski.

Przez następną, dłuższą chwilę nikt nic nie mówił. Cała ekipa zamarła w niemym wyczekiwaniu, spoglądając na swojego szefa, zastygłego jak posąg nad górą dokumentów.

– Dobrze. – Krasiński zatarł ręce i sapnął. – Jak wiemy, nasza błogosławiona czy też, jak chcą niektórzy, święta Dorota została pochowana w tym samym miejscu, gdzie spędziła ostatnie lata życia. A jej życie było tyleż niezwykłe, co bardzo, przynajmniej na dzisiejszą miarę, nieszczęśliwe. Urodziła się we wsi Mątowy Wielkie, niedaleko Malborka, jako Dorota Schwarze. Jej ojcem był holenderski osadnik, jeden z wielu, którzy w owym czasie wybrali Żuławy Wiślane na swój nowy dom. Dość wcześnie Dorota została wydana za mąż za gdańskiego rzemieślnika, płatnerza Slichtinga...

Profesor zamilkł, znów sprawdził coś w dokumentach. Kilka z nich zsunęło się z blatu i upadło na podłogę, jednak nikt z obecnych nie schylił się, by je podnieść. Widać w tym szaleństwie była jakaś metoda.

– ...za gdańskiego rzemieślnika, płatnerza Slichtinga – powtórzył profesor nieco ciszej, jakby dziwił się wypowiedzianym przez siebie słowom.

Kazimierz Reich i Andrzej Kozłowski niemal jednocześnie spojrzeli na zegarki. W tej samej chwili przez szparę w otwartym oknie, poprzez szum miasta, przedarł się dźwięk karylionu kościoła św. Katarzyny.

Świetna ilustracja wykładu, przeszło przez myśl Ewie, która bardzo lubiła swojego szefa.

– Slichting nie był dobrym mężem, ponieważ wszczynał częste awantury i bił żonę – ciągnął po chwili Krasiński, wybudziwszy się z letargu. – Małżonkowie doczekali się dziewięciorga dzieci, z których jednak po urodzeniu bądź w dzieciństwie, w wyniku epidemii, zmarło ośmioro. Wkrótce w Gdańsku na Dorotę zaczęto patrzeć jak na osobę niespełna rozumu...

– Dlaczego? – zainteresował się Reich.

– Mówiło się, że zbierała do słojów ropiejące wrzody trędowatych. Albo dosypywała do jedzenia popiół ze spalonych, spróchniałych trumien.

– No, nie przed obiadem, na Boga... – skrzywił się Kozłowski.

Krasiński puścił tę uwagę mimo uszu. Po chwili dowiedzieli się, że dziwne zachowanie Doroty ściągnęło na jej głowę uwagę ówczesnych władz kościelnych. Nigdy jednak nie udowodniono jej praktyk czarnoksięskich. Po śmierci męża, w 1390 roku, Dorota wyjechała do Kwidzyna, gdzie jej spowiednikiem został Johannes Marienwerder, były dziekan wydziału teologicznego uniwersytetu praskiego.

– To właśnie on dostrzegł w tej kobiecie mistyczkę, podobną do świętej Brygidy. Zezwolił jej na częstą komunię świętą, wkrótce też Dorota została, na własną prośbę, co jednak nie pozostawało bez znaczenia dla polityki zakonu krzyżackiego, zamurowana żywcem w celi przylegającej do prezbiterium kościoła w Kwidzynie.

Krasiński znów przerwał, by po sekundzie zaprezentować obecnym jakiś plan.

– Oto rzut celi, w której zamieszkiwała Dorota – powiedział. – Pomieszczenie przylegało do prezbiterium i miało dwa niewielkie okienka: zewnętrze i wewnętrzne, przez które rekluza otrzymywała komunię i skromne posiłki. Tam też zmarła 25 czerwca

1394 roku. Na ołtarze wyniósł Dorotę papież Paweł VI w 1976 roku. Na terenie diecezji elbląskiej jest patronką kobiet – zakończył profesor.

– Ot co! – dorzucił Reich, mrugając znacząco w stronę Ewy.

Tym razem to ona spojrzała wymownie na zegarek i głośno westchnęła.

– To w zasadzie wszystko, moi państwo – podsumował profesor Krasiński, kładąc obie dłonie na papierach, jakby chciał je uchronić przed nagłym powiewem. – Zabieramy georadar, łopaty, pędzelki, a przede wszystkim dużo cierpliwości. Jutro punktualnie o ósmej rano wyjeżdżamy do Kwidzyna.

***

Królewo k. Malborka, wieczór tego samego dnia

Ostatnia msza odbyła się zgodnie z planem. Dwie godziny po jej zakończeniu proboszcz z Królewa siedział za biurkiem w kancelarii i przewracał strony ksiąg. Bardzo lubił te chwile samotności i ciszy, której nie zakłócało podzwanianie naczyń w kuchni ani hałasy, które powodowali ministranci.

Nagle jego uszu dobiegł niepokojący dźwięk: coś stuknęło, a raczej zadzwoniło...

Zatrzymał wzrok na górze strony, na której jego poprzednicy skrzętnie zapisywali narodziny parafian w roku 1965, po czym uniósł spojrzenie. Powoli wstał z fotela i podszedł do drzwi.

– Waleria! – zawołał. – To ty?!

Czegoś zapomniała? – pomyślał, choć od wyjścia gospodyni minęło już ponad pół godziny.

Choć chrobotanie nie powtórzyło się, kapłan, wiedziony złym przeczuciem, w niedopiętej sutannie ruszył w stronę kościoła. Chciał sprawdzić, czy nic złego się nie dzieje. Drogę znał na pamięć; wiele razy zdarzało się, że wstawał w środku nocy i nie zapalając świateł, szedł się modlić.

W ciemności dostrzegł tylko światełko oliwnej lampki na ołtarzu. Promienie ulicznych latarni z trudnością przedzierały się przez szkiełka okiennych witraży.

– Jest tu kto? – rzucił w półmrok i chłód. – Halo! Jest tu kto?!

W pewnej chwili ujrzał przed sobą... drugie światełko oliwnej lampki. Prócz bicia własnego serca wyraźnie słyszał teraz świszczący oddech intruza; dźwięk ów zdawał się współgrać ze światełkiem, które rytmicznie pulsowało. Zapach dymu z papierosa rozwikłał wreszcie tę tajemnicę.

– Kim jesteś? – zapytał znów ksiądz nie swoim głosem.

Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, na które przed chwilą zdążył narzucić sutannę. Wytężał wzrok, jednak nic więcej i nikogo nie zdołał dostrzec.

Nagle ogieniek papierosa zniknął. Ksiądz odruchowo zaczął się cofać.

– Przyniosłem pozdrowienia od Wiktora – rzekł intruz głosem, jakby sztucznie zniekształconym, takim, jakie często słyszy się w telewizji.

– Co takiego? – jęknął duchowny ledwo słyszalnie, robiąc kolejny krok do tyłu.

Nagłe potężne uderzenie w sam środek klatki piersiowej pozbawiło go tchu. Zamachał rękami w powietrzu, ale nie upadł. Tępy ból ścisnął płuca.

– Wiktor cię pozdrawia – powtórzył nieznajomy.

– Nie znam żadnego Wiktora – sapnął proboszcz, by zaraz dodać: – Nie mam pieniędzy!

– Nie chcę twoich pieniędzy.

– To czego chcesz? Zbezcześcić i nasz ołtarz? Nigdzie nie sprzedasz ani jednej rzeźby...

– Nie interesuje mnie twój ołtarz. Chcę tylko informacji.

Na szyi księdza zacisnęła się miękka obręcz, ale nie były to dłonie intruza. Te Henryk poczuł na swoim przedramieniu. Po chwili usta napastnika zbliżyły się do ucha proboszcza.

– Nigdy! – odpowiedział po chwili ksiądz, a w jego głosie obudziła się moc i hardość.

W tej samej chwili poczuł krótkie ukłucie w bok. Boleśnie precyzyjne. Po nim następne, już nieco wyżej. Jego ciało wyprężyło się, by zaraz zwiotczeć. Zgiął kolana i opuścił głowę.

– Mów – syknął napastnik.

Odpowiedziały mu już tylko słowa wypowiedziane szeptem, po grecku tuż nad marmurową posadzką.

– Kyrie eleison... – zdołał jeszcze wydobyć z siebie ksiądz Henryk, ale nikt chyba nie zrozumiałby z tego nic prócz nieartykułowanego, rozpaczliwego charkotu.

– Mów! – Zabójca nie odpuszczał, choć jemu właśnie odpuszczono najcięższą z win.

W ostatniej chwili świadomości uszy umierającego pochwyciły odgłos miętego papieru.

***

Krynica Morska, dwa tygodnie później

Wiatr huknął o płachtę namiotu w pomarańczowo-niebieskie pasy. Niesiony przez bryzę piasek z cichym szmerem rozsypał się po kartach książki.

Tomasz otworzył oczy, uniósł głowę i zdmuchnął drobiny.

– Gotowana kukurydza! – zawołał ktoś całkiem blisko; hasło to, dobrze już znane, było wykrzykiwane głośno (wszak trzeba było przekrzyczeć kilka setek plażowiczów i morskie fale) i ze specyficzną, kapralską manierą, polegającą na podkręceniu ostatniej sylaby. – Kukurydza przysmak boski! Nawet łysym rosną włoski! Moja babcia chorowała, kolbę zjadła, wyzdrowiała!

Chudy mężczyzna, dźwigający dwa plastikowe pojemniki, przeciskał się między kolorowymi parawanami, parasolami i plażowymi namiocikami. Przystanął, pojemniki postawił na piasku. Podeszło do niego kilkoro dzieci.

Ledwo sprzedawca kukurydzy poszedł dalej, pojawili się inni, nie mniej głośni.

– Orzeszki w karmelu!

– Zimne lody dla ochłody!

– Zdjęcia z wężem!

Tomasz uniósł głowę. Chyba się przesłyszał. Wiejący od kilku dni silny wiatr nie tylko nie pozwalał na kąpiel pod okiem ratownika (czerwona flaga), porywał parasole i wyrywał z piasku szpilki plażowych, chińskich namiocików. Teraz jeszcze robił sobie żarty!

Owszem, można było sobie zafundować odpłatnie fotografię z Myszką Miki, Kaczorem Donaldem albo Shrekiem; przebrani za postacie z bajek ludzie, pewnie z braku lepszego pomysłu na zarabianie na życie, snuli się po plaży w kosmatych kostiumach nawet w największe upały.

Nikt jednak nie paradował w stroju węża.

– Zdjęcia z wężem! – zachęcał ktoś za pomocą szczekaczki.

Tomasz Horn, dziennikarz ogólnopolskiej gazety, dobiegający powoli czterdziestki blondyn, dzieckiem – choć często słyszał co innego – przestał być już dawno. Nie potrafił jednak odmówić sobie przyjemności osobistego sprawdzenia, w jaki to nowy sposób można wyciągnąć pieniądze od i tak otumanionych już słońcem, łupionych na każdym kroku plażowiczów.

Pośród gęstniejącej ciżby stał mężczyzna w kowbojskim kapeluszu, a u jego stóp identyczny jak u sprzedawców gotowanej kukurydzy, plastikowy pojemnik z pokrywką. I już po chwili było jasne, że wszystkie te wyświechtane substytuty bajkowych bohaterów mogły się schować przy takiej atrakcji.

Człowiek w kapeluszu trzymał bowiem w rękach ogromnych rozmiarów węża.

Czy był prawdziwy? Chyba tak. Jego wilgotna skóra lśniła w słońcu; opiekun zapewniał mu w plastikowym pojemniku odpowiednie warunki do pracy i podróżowania. Z początku nie było co prawda za bardzo wiadomo, gdzie atrakcja owa ma koniec, a gdzie przód, sprawa jednak szybko wyjaśniła się, gdy zwierzę znalazło się na szyi i rozłożonych ramionach pierwszego śmiałka.

– Spokojnie, spokojnie – mówił właściciel węża do nastolatka, bo ten miał minę, jakby stał przed tablicą w szkole, nie zaś na plaży, w beztroski czas kanikuły.

Na szczęście zdjęcia szybko zostały zrobione, a opłata zainkasowana. Wąż zniknął na powrót w plastikowym pojemniku, a facet w kapeluszu już objaśniał kolejnemu chętnemu, jak fachowo trzymać jego pupila, żeby dobrze wyjść na fotografii. No i przeżyć...

Horn skrył się w cieniu namiotu, leniwym ruchem sięgnął po książkę, przeczytał kilka akapitów, jednak szybko go to znużyło. Nie tylko zresztą to. Tak naprawdę tęsknił już bowiem za swoją pracą. Za biurkiem, komputerem, codziennym redakcyjnym szumem. Być może nie potrafił po prostu wypoczywać, być może też, aby zregenerować organizm, potrzebował mniej czasu niż inni. Może gdyby miał rodzinę, dzieci, czas spędzony nad morzem wyglądałby zupełnie inaczej... Problem w tym, że wszystkie te marzenia właśnie bardzo się oddaliły. Jakiś czas temu żona Horna wyprowadziła się z domu, z czym on nie potrafił i nie chciał się pogodzić. Tygodniowy urlop nad Bałtykiem miał przynieść ukojenie nerwom.

Horn roztarł na lewym ramieniu nierozprowadzoną należycie resztkę kremu z filtrem, po czym znów wstał i rozejrzał się po plaży.

– Czas wracać – mruknął sam do siebie.

Naraz jakaś zabłąkana kolorowa piłka miękko uderzyła go w nogę. Odwrócił się i zobaczył kilkuletniego chłopca, który zbliżał się do niego po piasku, omijając koce, namiociki i parawany, by odzyskać zgubę. Horn kopnął piłkę, chcąc ułatwić życie dziecku, ale zrobił to na tyle nieumiejętnie, że poleciała w zupełnie innym kierunku... Nawet tego nie potrafisz, zganił sam siebie w myślach.

W tej samej chwili kilkanaście metrów dalej rozległo się kilka trzaśnięć migawki aparatu fotograficznego. Na serii zdjęć nie uwieczniono jednak ani żadnego śmiałka z wężem, ani Myszki Miki, Kaczora Donalda czy Shreka.

Uwieczniono samotnego mężczyznę stojącego na tle plażowego namiotu w pomarańczowo-niebieskie pasy...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: