Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Orso - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
8,45 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Orso - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 153 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Osta­nie dni je­sie­ni są dla Ana­he­im, mia­stecz­ka po­ło­żo­ne­go w po­łu­dnio­wej Ka­li­for­nii, dnia­mi za­baw i uro­czy­sto­ści. Koń­czy się na­ów­czas wi­no­bra­nie, całe więc mia­sto roi się tłu­ma­mi lud­no­ści ro­bot­ni­czej. Nic bar­dziej ma­low­ni­cze­go nad wi­dok, jaki przed­sta­wia ta lud­ność zło­żo­na w mniej­szej czę­ści z Mek­sy­ka­nów, głów­nie zaś z In­dian Ca­hu­il­la, któ­rzy dla za­rob­ku przy­by­wa­ją aż z dzi­kich gór San Ber­nar­di­no, le­żą­cych w głę­bi kra­ju. Jak jed­ni, tak i dru­dzy roz­ta­so­wu­ją się na uli­cach i pla­cach do sprze­da­nia, czy­li tak zwa­nych lo­tach , na któ­rych sy­pia­ją pod na­mio­ta­mi albo wprost pod go­łym nie­bem, wiecz­nie w tej po­rze roku po­god­nym. Ślicz­ne to mia­sto, oto­czo­ne kę­pa­mi eu­ka­lip­tów, ry­cy­nu­sów i drzew pie­przo­wych, wre jak­by jar­mar­kiem gwar­nym i ha­ła­śli­wym, a sta­no­wią­cym dziw­ne prze­ci­wień­stwo głę­bo­ką i po­waż­ną ci­szą pu­sty­ni, po­ro­słej kak­tu­sa­mi, któ­ra za­czy­na się za­raz za po­la­mi wi­no­gra­du. Wie­czo­rem, gdy słoń­ce kry­je pro­mien­ny swój krąg w to­niach oce­anu, a na ró­żo­wym nie­bie wi­dać rów­nież ró­żo­wo oświe­co­ne klu­cze dzi­kich gęsi, ka­czek, pe­li­ka­nów, mew i żu­ra­wi, cią­gną­cych ty­sią­ca­mi z gór ku oce­ano­wi, w mie­ście za­pa­la­ją się ogni­ska i roz­po­czy­na się za­ba­wa. Min­stre­lo­wie mu­rzyń­scy kle­ko­cą w ka­sta­nie­ty, przy każ­dym ogni­sku sły­chać od­gło­sy bęb­nów i mru­kli­we tony "ban­dża"; Mek­sy­ka­nie tań­czą na roz­cią­gnię­tych pon­szach ulu­bio­ne swe bo­le­ro; In­dia­nie wtó­ru­ją im, trzy­ma­jąc w rę­kach dłu­gie bia­łe la­ski "kiot­te" lub rzu­ca­jąc okrzy­ki " Evi­va " ogni­ska, sy­co­ne czer­wo­nym drze­wem, li.iczą i strze­la­ją iskra­mi, a przy krwa­wych ich bla­gach wi­dać ska­czą­ce po­sta­cie, do­ko­ła zaś – miej­sco­wych osad­ni­ków pod rękę z pięk­ny­mi żo­na­mi i cór­ka­mi, przy­pa­tru­ją­cych się za­ba­wie. Dzień jed­nak, w któ­rym ostat­nie gro­no zo­sta­je wy­tło­czo­ne in­dyj­ski­mi no­ga­mi, jest jesz­cze uro­czyst­szy, zjeż­dża al­bo­wiem wów­czas z Los An­ge­les wę­drow­ny cyrk pana Hir­scha, Niem­ca, a za­ra­zem wla­ści­cie­la me­na­że­rii, zło­żo­nej z małp, ku­gu­arów, lwów afry­kań­skich, jed­ne­go sło­nia i kil­ku­na­stu zdzie­cin­nia­łych ze sta­ro­ści pa­pug: the Gre­atest At­trac­tion of the World ! Ja­koż Ca­hu­ilio­wie od­da­ją osta­nie pe­zos, któ­rych nie zdo­ła­li prze­pić, aby tyl­ko wi­dzieć nie tyle dzi­kie zwie­rzę­ta, bo tych w San Ber­nar­di­no nie brak, ile ar­tyst­ki, atle­tów, klow­nów i wszyst­kie cuda cyr­ko­we, któ­re wy­da­ją im się co naj­mniej "wiel­ką me­dy­cy­ną", to jest cza­ro­dziej­stwem, mo­żeb­nym do speł­nie­nia tyl­ko z po­mo­cą sił nad­przy­ro­dzo­nych.Ścią­gnął­by jed­nak na sie­bie słusz­ny, a Bóg wi­dzi, nie­bez­piecz­ny gniew pana Hir­scha, kto by my­ślał, że cyrk jego jest przy­nę­tą tyl­ko dla In­dian, Chiń­czy­ków lub Mu­rzy­nów. Prze­ciw­nie: przy­by­cie cyr­ku po­cią­ga za sobą zjazd nie tyl­ko oko­licz­nych osad­ni­ków, ale na­wet miesz­kań­ców są­sied­nich mniej­szych miast: West­min­ster, Oran­ge i Los Nie­tos. Uli­ca Po­ma­rańcz bywa wów­czas tak za­pcha­na wo­za­mi i po­wo­zi­ka­mi naj­roz­ma­it­szych kształ­tów, że nie­po­dob­na się prze­ci­snąć. Cały wiel­ki świat "set­ler­ski" sta­je jak je­den mąż. Mło­de, zgrab­niut­kie miss , z ja­sny­mi grzyw­ka­mi na oczach, po­wo­żąc z ko­złów, roz­jeż­dża­ją z wdzię­kiem lu­dzi po uli­cach, szcze­bio­czą i szcze­rzą ząb­ki; hisz­pań­skie se­nio­ri­tas z Los Nie­tos rzu­ca­ją dłu­gie, po­włó­czy­ste spoj­rze­nia spod tiu­lo­wych za­słon; za­męż­ne damy z oko­li­cy, ubra­ne we­dług ostat­niej mody, z dumą wspie­ra­ją się na ra­mio­nach ogo­rza­łych far­me­rów, któ­rym za cały strój słu­żą ob­dar­te ka­pe­lu­sze, ryp­so­we pan­ta­lo­ny i fla­ne­lo­we ko­szu­le, za­ścię­gnię­te w bra­ku kra­wa­tów na het­kę i pę­tel­kę.

Wszyst­ko to wita się, na­wo­łu­je, oglą­da bacz­nym okiem stro­je, o ile są very fa­shio­na­ble; i ob­ga­du­je po tro­chu.

Wśród po­wo­zi­ków, za­sy­pa­nych kwia­ta­mi i wy­glą­da­ją­cych jak wiel­kie bu­kie­ty, har­cu­ją na mu­stan­gach mło­dzi lu­dzie i prze­chy­la­jąc się z wy­so­kich kul­bak mek­sy­kań­skich, za­glą­da­ją ukrad­kiem pod ka­pe­lu­sze dzie­wi­cze. Pół­dzi­kie ko­nie, prze­ra­żo­ne hu­kiem i gwa­rem, to­czą krwa­wy­mi oczy­ma, wspi­na­ją się i kwi­czą, ale dziel­ni jeźdź­cy nie zda­ją się na­wet zwra­cać na to uwa­gi.

Wszy­scy roz­ma­wia­ją o the gre­atest at­trac­tion , czy­li o szcze­gó­łach przed­sta­wie­nia wie­czor­ne­go, któ­re świet­no­ścią ma przejść wszyst­ko, co do­tąd wi­dzia­no. Istot­nie, ol­brzy­mie afi­sze do­no­szą o cu­dach praw­dzi­wych. Sam dy­rek­tor Hirsch "ar­ty­sta na ba­cie", ma dać kon­cert z naj­sroż­szym ze zna­nych do­tąd lwem afry­kań­skim. Lew rzu­ca się we­dle pro­gra­mu na dy­rek­to­ra, któ­re­mu za całą obro­nę słu­ży tyl­ko bat. Ale zwy­kłe to na­rzę­dzie zmie­ni się w cu­dow­nych rę­kach (za­wsze we­dług pro­gra­mu) na ogni­sty miecz i tar­czę. Ko­niec owe­go bata ma ką­sać jak grze­chot­nik, mi­go­tać jak bły­ska­wi­ca, strze­lać jak pio­run i trzy­mać w cią­głym od­da­le­niu po­two­ra, któ­ry na próż­no mio­ta się i chce rzu­cić na ar­ty­stę. Nie na tym jed­nak ko­niec: szes­na­sto­let­ni Orso, "Her­ku­les ame­ry­kań­ski", zro­dzo­ny z ojca bia­łe­go a mat­ki In­dian­ki, ma dźwi­gać na so­bie sze­ściu lu­dzi, po trzech na każ­dym ra­mie­niu; prócz tego, dy­rek­cja ofia­ru­je sto do­la­rów każ­de­mu czło­wie­ko­wi, "bez wzglę­du na ko­lor skó­ry", któ­ry by ma­ło­let­nie­go atle­tę zmógł w ręcz­nej wal­ce. Głu­che wie­ści cho­dzą po Ana­he­im, że z gór San Ber­nar­di­no przy­był umyśl­nie dla pró­bo­wa­nia się z Or­sem Griz­zly-Kil­ler (za­bi­jacz niedź­wie­dzi), sław­ny z nie­ustra­szo­no­ści i siły wnicz­nik, któ­ry jak Ka­li­for­nia Ka­li­for­nią, pierw­szy z lu­dzi ośmie­lił się ude­rzać na sza­re­go niedź­wie­dzia z to­po­rem i no­żem.

Praw­do­po­dob­ne zwy­cię­stwo "za­bi­ja­cza niedź­wie­dzi" nad szes­na­sto­let­nim atle­tą cyr­ko­wym pod­nie­ca do naj­wyż­sze­go stop­nia umy­sły wszyst­kich mę­skich miesz­kań­ców Ana­he­imu; je­śli bo­wiem Orso, któ­ry do­tych­czas wszę­dzie mię­dzy Atlan­ty­kiem a Pa­cy­fi­kiem rzu­cał na zie­mię naj­sil­niej­szych Yan­kee , zo­sta­nie te­raz zwy­cię­żo­ny, nie­śmier­tel­na chwa­ła okry­je całą Ka­li­for­nię. Umy­sły ko­bie­ce nie­mniej pod­nie­ca znów na­stęp­ny nu­mer pro­gra­mu: oto ten­że sam po­tęż­ny Orso bę­dzie no­sił na trzy­dzie­sto­sto­po­wym masz­cie małą Jen­ny, "cud świa­ta", o któ­rej afisz mówi, że jest naj­pięk­niej­szą dziew­czy­ną, jaka żyła na zie­mi "za ery chrze­ści­jań­skiej". Dy­rek­tor, mimo iż Jen­ny li­czy do­pie­ro lat trzy­na­ście, ofia­ru­je rów­nież sto do­la­rów każ­dej dzie­wi­cy, "bez wzglę­du na ko­lor skó­ry", któ­ra by ośmie­li­ła się sta­nąć w za­wód pod wzglę­dem pięk­no­ści z "anio­łem po­wietrz­nym". Miss, mis­ski i mis­secz­ki z Ana­he­imu i oko­lic krzy­wią się w po­gar­dli­wy spo­sób, czy­ta­jąc ten punkt pro­gra­mu, i utrzy­mu­ją, że nie by­ło­by to lady like sta­wać do ta­kie­go współ­za­wod­nic­twa. Swo­ją dro­gą, każ­da z nich wo­la­ła­by od­dać na­wet swo­je krze­sło na bie­gu­nach, niż nie być na wie­czor­nym przed­sta­wie­niu i nie zo­ba­czyć tej dzie­cin­nej ry­wal­ki, w któ­rej pięk­ność zresz­tą w po­rów­na­niu na przy­kład z sio­stra­mi Bim­pa żad­na nie wie­rzy. Dwie sio­stry Bim­pa, star­sza Re­fu­gio i młod­sza Mer­ce­des, sie­dząc nie­dba­le w ślicz­nym bug­gy , czy­ta­ją wła­śnie afisz. Na cud­nych twa­rzach ich nie znać naj­mniej­sze­go wzru­sze­nia, choć czu­ją, że oczy Ana­he­imu zwra­ca­ją się na nie w tej chwi­li jak­by z proś­bą, by ra­to­wa­ły ho­nor ca­łe­go hrab­stwa, i za­ra­zem z pa­trio­tycz­ną dumą, ugrun­to­wa­ną na prze­ko­na­niu, że nad te dwa kwia­ty ka­li­for­nij­skie nie masz pięk­niej­szych we wszyst­kich gó­rach i ka­nio­nach świa­ta tego. Och! bo tez ślicz­ne są sio­stry Re­fu­gio i Mer­ce­des! W ży­łach ich nie na próż­no pły­nie czy­sta krew ka­styl­ska, o czym mat­ka ich mówi co chwi­la, wy­ra­ża­jąc za jed­ną dro­gą wy­so­ką swą po­gar­dę tak dla wszel­kie­go ro­dza­ju ko­lo­ro­wych, jak i dla lu­dzi po­sia­da­ją­cych ja­sne wło­sy, to jest dla Yan­kee .

Cia­ła dwóch sióstr są wy­smu­kłe, lek­kie, a peł­ne w ru­chach ja­kichś ta­jem­nic, niby ocię­ża­łe, a ta­kie roz­kosz­ne, że gdy kto z mło­dzie­ży zbli­ża się do nich, ser­ce mu mio­ta się w pier­si od nie­wy­zna­nej i nie­świa­do­mej sie­bie żą­dzy. Od don­ny Ro­fu­gio i Mer­ce­des bije czar, jak woń bije od ma­gno­lij i kie­li­chow­ców. Twa­rze ich de­li­kat­ne, płeć prze­zro­czy­sta, choć za­ru­mie­nio­na lek­ką ró­żo­wo­ścią, jak­by od­bla­skiem ju­trzen­ki; oczy po­włó­czy­ste i czar­ne, słod­kie a w spoj­rze­niu nie­win­ne i tkli­we. Ob­wi­nię­te w skrę­ty mu­śli­no­wych re­bo­zos w bug­gy za­rzu­co­nym kwia­ta­mi, sie­dzą oto prze­czy­ste, spo­koj­ne i tak pięk­ne, że same na­wet zda­ją się nie wie­dzieć o swej pięk­no­ści. Ana­he­im pa­trzy na nie, po­że­ra je oczy­ma, szczy­ci się nimi i ko­cha się w nich. Ja­każ więc musi być ta Jen­ny, je­śli i tu chce od­nieść zwy­cię­stwo? "Sa­tur­day We­ekly Re­view" pi­sał wpraw­dzie, że gdy mała Jen­ny we­drze się na szczyt masz­tu, wspar­te­go na po­tęż­nym ra­mie­niu Orsa, gdy na szczy­cie drą­ga za­wie­szo­na nad zie­mią, na­ra­żo­na na śmierć, po­cznie roz­kła­dać rącz­ki i mi­go­tać jak mo­tyl, w cyr­ku robi się ci­cho, i nie tyl­ko oczy, ale i ser­ca śle­dzą ze drże­niem każ­dy ruch cud­ne­go dziec­ka. "Kto ją raz wi­dział na masz­cie lub na ko­niu – koń­czy "Sa­tur­day Re­view" – ten jej nie za­po­mni nig­dy, bo naj­więk­szy ma­larz na zie­mi, na­wet mi­ster Ha­rvey z San Fran­ci­sco, któ­ry ma­lo­wał Pa­lą­ce Ho­tel, nie umiał­by wy­ma­lo­wać nic po­dob­ne­go."

Scep­tycz­na lub za­ko­cha­na w pan­nach Bim­pa mło­dzież ana­he­im­ska utrzy­mu­je, że jest w tym hum­bug, nie­mniej jed­nak roz­strzy­gnie się to osta­tecz­nie do… pie­ro wie­czo­rem. Tym­cza­sem ruch koło cyr­ku po­więk­sza się z każ­dą chwi­lą. Z po­środ­ka dłu­gich szop drew­nia­nych, ota­cza­ją­cych wła­ści­wy płó­cien­ny cyrk, do­cho­dzi ryk lwów i sło­nia; pa­pu­gi, po­przy­cze­pia­ne do kół, za­wie­szo­nych przy szo­pach, wrzesz­czą wnie­bo­gło­sy, mał­py huś­ta­ją się na wła­snych ogo­nach lub prze­drzeź­nia­ją się pu­blicz­no­ści trzy­ma­nej w od­da­le­niu sznu­ra­mi, roz­cią­gnię­ty­mi wko­ło bu­dyn­ków. Na­resz­cie z głów­nej szo­py wy­jeż­dża pro­ce­sja, któ­rej ce­lem za­cie­ka­wić do tego już stop­nia pu­blicz­ność, żeby aż ska­mie­nia­ła. Czo­ło pro­ce­sji sta­no­wi ogrom­ny wóz, za­przę­gnię­ty w sześć koni z pió­ra­mi na gło­wach. Woź­ni­ce w ko­stiu­mach pocz­ty­lio­nów fran­cu­skich po­wo­żą z sio­dła. Na wo­zach sto­ją klat­ki ze lwa­mi, w każ­dej zaś klat­ce sie­dzi lady, z różdż­ką oliw­ną. Za wo­zem po­stę­pu­je słoń, po­kry­ty ko­bier­cem, z wie­żą na grzbie­cie i łucz­ni­ka­mi w wie­ży. Trą­by gra­ją, bęb­ny biją, lwy ry­czą, bi­cze kla­ska­ją, sło­wem, cała ka­ra­wa­na, jak go­mon, po­su­wa się na­przód z ha­ła­sem i wrza­wą. Nie do­syć na tym: za sło­niem to­czy się ma­szy­na z ko­mi­nem jak u lo­ko­mo­ty­wy, po­dob­na do or­ga­nów, na któ­rej para gra, a ra­czej kwi­czy i wy­świ­stu­je naj­pie­kiel­niej na­ro­do­we Yan­kee Do­odle . Chwi­la­mi para dłu­żej za­trzy­mu­je się w du­dzie, a wte­dy z dudy wy­cho­dzi zwy­czaj­ny świst, co jed­nak nie zmniej­sza en­tu­zja­zmu tłu­mów, któ­re słu­cha­jąc tej pie­śni kwi­czą­co-pa­ro­wej nie po­sia­da­ją się z ra­do­ści. Ame­ry­ka­nie krzy­czą: "Hura!", Niem­cy: " Hoch! ", Mek­sy­ka­nie: " Evi­va! ", Ca­hu­il­lo­wie zaś wyją z za­do­wo­le­nia jak dzi­kie zwie­rzę­ta, któ­re po­ką­sał giez.

Tłu­my cią­gną za wo­za­mi, miej­sce na­okół cyr­ku wy­lud­nia się, pa­pu­gi prze­sta­ją wrzesz­czeć, mał­py prze­wra­cać ko­zioł­ki. The gre­atest at­trac­tion nie bie­rze jed­nak udzia­łu w pro­ce­sji. Na wo­zach nie ma ani "nie­zrów­na­ne­go na ba­cie" dy­rek­to­ra, ani "nie­zwy­cię­żo­ne­go Orsa" ani "anio­ła po­wietrz­ne­go, Jen­ny". To wszyst­ko cho­wa się do­pie­ro na wie­czór, aby tym więk­sze wy­wo­łać wra­że­nie. Dy­rek­tor sie­dzi gdzieś w szo­pie lub za­glą­da do kas, w któ­rych jego Mu­rzy­ni wy­szcze­rza­ją bia­łe zęby do pu­blicz­no­ści – za­glą­da i zło­ści się qu­and meme , Orso zaś i Jen­ny mają wła­śnie pró­bę w cyr­ku. Pod płó­cien­nym jego da­chem pa­nu­je jed­nak ci­sza i mrok. Głąb, w któ­rej pię­trzą się co­raz wy­żej ław­ki, pra­wie zu­peł­nie jest ciem­na, naj­więk­sza na­to­miast ilość świa­tła wpa­da przez płó­cien­ny dach na wy­sy­pa­ną pia­skiem i otrę­ba­mi are­nę. Przy owych sza­rych, prze­ce­dzo­nych przez płót­no bla­skach, wi­dać sto­ją­ce­go przy pa­ra­pe­cie ko­nia, we­dle któ­re­go nie ma ni­ko­go. Gru­bo­pła­ski koń nu­dzi się wi­docz­nie, opę­dza się ogo­nem od much i kiwa, o ile może, łbem przy­wią­za­nym na bia­łym lej­cu i pod­gię­tym ku pier­siom. Po­wo­li oko od­kry­wa i inne przed­mio­ty, jak oto: le­żą­cy na pia­sku drąg, na któ­rym Orso nosi zwy­kle Jen­ny, i kil­ka ob­rę­czy, za­kle­jo­nych bi­bu­łą, przez któ­re Jen­ny ma ska­kać – ale wszyst­ko to leży nie­dba­le po­rzu­co­ne, cała zaś pół­oświe­co­na are­na i mrocz­ny zu­peł­nie cyrk ro­bią wra­że­nie pust­ko­wia z po­za­bi­ja­ny­mi od daw­na okna­mi. Sze­re­gi spię­trzo­nych ła­wek, w nie­któ­rych tyl­ko miej­scach ob­rzu­co­ne bla­skiem, wy­glą­da­ją jak ru­mo­wi­ska; sto­ją­cy ze spusz­czo­nym łbem koń nie oży­wia ob­ra­zu .

Gdzież są Orso i Jen­ny? Jed­no z pasm wkra­da­ją­ce­go się przez szpa­ry świa­tła, w któ­rym krę­ci się i wi­ru­je kurz, pada jak zło­ta pla­ma na za­głę­bie­nie dal­szych ła­wek. Pla­ma ta po­su­wa się zgod­nie z ru­chem słoń­ca na dwo­rze, a w koń­cu oświe­tla gru­pę zło­żo­ną z Orsa i Jen­ny.

Orso sie­dzi na wierz­chu ław­ki, przy nim zaś Jen­ny. Jej ślicz­na dzie­cin­na twa­rzycz­ka przy­tu­lo­na jest do ra­mie­nia atle­ty, a ręka ota­cza jego kark i zwie­sza się na dru­gim ra­mie­niu. Oczy dziew­czyn­ki wznie­sio­ne są do góry, jak­by słu­cha­ła uważ­nie słów to­wa­rzy­sza, któ­ry po­chy­lo­ny nad nią, po­ru­sza od cza­su do cza­su gło­wą, niby tłu­ma­cząc coś i prze­kła­da­jąc. Tak przy­tu­lo­nych do sie­bie moż­na by wziąć za parę za­ko­cha­ną, gdy­by nie to, że odzia­ne w bla­do­ró­żo­we try­ko­ty nóż­ki Jen­ny, nie do­sta­jąc do zie­mia ki­wa­ją się w tył i na­przód ru­chem zu­peł­nie dzie­cin­nym, któ­ry na­zy­wa się tak­że ro­bie­niem garn­ków, a jej wznie­sio­ne oczy wy­ra­ża­ją ra­czej za­słu­cha­nie się i moc­ne na­tę­że­nie my­śli niż inne ja­kie ro­man­tycz­ne uczu­cie. Przy tym kształ­ty jej przy­bie­ra­ją do­pie­ro pierw­sze za­ry­sy kształ­tów ko­bie­cych. W ogó­le Jen­ny jest jesz­cze dziec­kiem, ale tak uro­czym, że nie ubli­ża­jąc panu Ha­rvey z San Fran­ci­sco, któ­ry ma­lo­wał Pa­lą­ce Ho­tel, trud­no by mu było wy­ma­rzyć coś po­dob­ne­go. Jej drob­na twa­rzycz­ka jest po pro­stu aniel­ska; ogrom­ne, smut­ne, nie­bie­skie oczy mają wy­raz głę­bo­ki, słod­ki, ufny; ciem­ne brwi ry­su­ją się z nie­po­rów­na­ną czy­sto­ścią na czo­le bia­łym i jak­by za­my­ślo­nym, na któ­re pło­wa, je­dwa­bi­sta, tro­chę bez­ład­na czu­pry­na rzu­ca cień, ja­kie­go by się nie tyl­ko mistrz Ha­rvey, ale i pe­wien inny ma­larz, na­zwi­skiem Rem­brandt, nie po­wsty­dził. Dziew­czyn­ka przy­po­mi­na za­ra­zem Kop­ciusz­ka i Gret­chen, a przy­tu­lo­ną po­sta­wą, jaką przy­bra­ła, zdra­dza uspo­so­bie­nie bo­jaź­li­we i po­trze­bu­ją­ce opie­ki.

Od tej po­sta­ci w ro­dza­ju Greu­ze'a dziw­nie od­bi­ja strój cyr­ko­wy, zło­żo­ny z krót­kiej ga­zo­wej spód­nicz­ki, na­szy­wa­nej srebr­ny­mi blasz­ka­mi, tak krót­kiej, że nie okry­wa jej ko­lan, i z ró­żo­wych try­ko­tów. Sie­dząc w pa­śmie zło­te­go świa­tła, na tle głę­bo­kim i ciem­nym, wy­glą­da jak ja­kie zja­wi­sko sło­necz­ne i prze­zro­czy­ste, a przy tym kształ­ty jej wy­smu­kłe two­rzą pro­ste prze­ci­wień­stwo z kwa­dra­to­wą po­sta­cią chło­pa­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: