Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Osioł na ósmym piętrze - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Osioł na ósmym piętrze - ebook

Ludwik Wiewurka, wiedeński inkasent firmy ciepłowniczej, z zamiłowania melancholik, jest rodowitym Polakiem. Zgodnie z życzeniem swojej obrotnej matki ma jednak zostać w końcu obywatelem Austrii – cel, od którego usilnie stara się go odwieść zdrowy rozsądek. Na wolę matki nie ma rady, Ludwik oczywiście to wie, niemiej jednak potrafi popchnąć swój los we właściwym kierunku.

Przewrotna opowieść o znawcach natury ludzkiej i koneserach kobiecych wdzięków, o Otisie Reddingu i sprytnych wiedeńczykach, o spojrzeniu w dal i znaczeniu rozgwieżdżonego nieba. Nawiązując do wspaniałej tradycji wschodnioeuropejskich prozaików, Radek Knapp opisuje przygody obiboka i poszukiwacza sensu życia, który ma nadzieję, że cierpliwość i przychylny los przyniosą mu kiedyś upragnione szczęście.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-149-3
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Próżno by szukać takiej chwili tego lata, w której to mógłbym o sobie powiedzieć, że jestem człowiekiem zadowolonym. Trąciło to mieszczaństwem, konformizmem i czymś jeszcze, o czym wolałem nie myśleć. Ale gdy przemyślałem wszystkie za i przeciw, na to jednak wychodziło. Wreszcie wynajmowałem niewielkie mieszkanie, którego okna po raz pierwszy nie wychodziły na autostradę, tylko na plac zabaw dla dzieci, nad którym górowała ogromna drewniana biedronka, roztaczając wokół kojące bezpieczeństwo. Moi sąsiedzi nie ćwiczyli do nocy na instrumentach klasycznych, co w Wiedniu równe było wygranej w totolotka. I nawet moje prywatne zawirowania ucichły na tyle, że poczułem się, jakbym zawinął do spokojnego portu. Największym plusem jednak była moja nowa praca. Ostatnimi czasy nieszczególnie mi się na tym polu wiodło. W samym zeszłym roku parę razy porządnie się sparzyłem. Najpierw pracowałem w saunie, potem opiekowałem się pawianami w schönbruńskim zoo, a w końcu jako anioł stróż rozdawałem na ulicy cukierki marcepanowe w postaci złotych trąbek.

Praca inkasenta też z początku nie zapowiadała się najciekawiej. Uzbrojony w małe srebrne obcążki chodziłem po wiedeńskich mieszkaniach i sprawdzałem zużycie ciepła, które narosło podczas zimowych miesięcy. Na dodatek nie były to żadne wille czy eleganckie kamienice, które nawiedzałbym w swoim niebieskim mundurku, lecz zwykłe mieszkania komunalne, które trzeba było najpierw odnaleźć na mapie. Pluszakowo, jak my, inkasenci, nazywaliśmy Wiedeń, miało strukturę tortu. W środku znajdowało się smakowite i pachnące centrum, które podzielili między siebie nowobogaccy i turyści. Dalej rozciągała się owa niejednorodna warstwa złożona z lokali studenckich, mieszkań współlokatorskich i szemranych klubów. Na samym skraju leżał zeschnięty brzeg ciasta z tysiącami domów komunalnych, w których klasa robotnicza dzień w dzień kładła się na nocny spoczynek. Tam właśnie miliony liczników czekały na odczyt i ponowne zaplombowanie.

Z początku załatwiałem te mieszkania najszybciej, jak się dało, będąc przy tym uprzejmy, ale niezbyt rozmowny. Pilnowałem zwłaszcza, by nie odnieść tam trwałego uszczerbku na ciele i duszy.

Moja klientela składała się z ciężko pracującego i znerwicowanego proletariatu, przy czym zapomniano mnie też ostrzec, że w tych czynszówkach zamieszkuje więcej egzotycznych zwierząt niż w dżungli Amazonii. Z moich ust padały albo polecenia, by otworzono mi natychmiast drzwi, albo komplementy typu: „Pański legwan ma najbardziej prostokątne łuski z całej klatki schodowej”. Pierwszy tydzień udało mi się przeżyć tylko dlatego, że wykazałem się wystarczającą trzeźwością umysłu, by unieszkodliwić atakującego mnie w łazience mastifa za pomocą strumienia gorącego powietrza z suszarki do włosów, którą skierowałem mu prosto w pysk.

Dość szybko, bo już po kilku tygodniach, zdałem sobie sprawę, że mimo tych przeciwności trafiłem na żyłę złota. Dostawałem o dziwo sporo napiwków, wykształciłem sobie doskonale mięśnie nóg i mimochodem poszerzałem swoją wiedzę o ludzkości, co niegdyś miałem nadzieję osiągnąć poprzez studia uniwersyteckie, a co niestety nigdy nie doszło do skutku. Tak oto dowiedziałem się na przykład, że ciężko pracujący fizycznie człowiek bardzo niechętnie wypowiada się na swój temat po zapadnięciu zmroku i że w co trzecim mieszkaniu wisi reprodukcja obrazu nagiej pary, która unosi się na monstrualnej wielkości łabędziu w kierunku zachodzącego słońca i nie myśli o niczym innym jak o sobie samej. Ponadto osiągnąłem po dwudziestu dwóch latach taki w końcu stopień integracji z mieszkańcami Wiednia, o jakim zawsze marzyłem. Nikt już nie chował komputera, gdy usłyszał mój polski akcent, nikt nie pytał, dlaczego Polacy tak żywiołowo reagują na mercedesa jak pacjenci z depresją na pigułki antydepresyjne. Zamiast tego częstowano mnie piwem, a w co trzecim mieszkaniu czekał na mnie gorący obiad, bo „przez to ganianie po schodach strasznie zmizerniałem”. Pojawiające się niekiedy pytania „jak zdzielić licznik, żeby zaczął się kręcić do tyłu” czy „ile plomb wolno mi dziennie zgubić”, kończyły się czasami korzystną transakcją finansową. I tak powoli zaczynałem nabierać rozpędu. A mój wewnętrzny trybik, który przez te wszystkie lata stał bezczynnie, ruszył znowu z miejsca i mój humor poprawiał się tak, jak poprawia się humor człowieka, którego życie znowu ruszyło z miejsca. Zacząłem nawet lepiej sypiać i jak za dawnych lat robić sobie na śniadanie jajecznicę z rozmarynem. A gdy po robocie wracałem tramwajem do domu, odnosiłem wrażenie, że między rękami wyłania mi się jakby znikąd kierownica, która jest mi całkiem posłuszna. I wtedy przypominało mi się nagle powiedzenie mojego dziadka: „Ciesz się i o nic nie pytaj. Bo jak masz kierownicę, to i droga się znajdzie”.2

Mój dziadek był szewcem i tak naprawdę wierzył w tylko dwie rzeczy: w przeznaczenie i dobry klej do butów. Był święcie przekonany, że los manifestuje się jakimś znakiem albo wydarzeniem. Gdy sam był młody, pojawił mu się we śnie człowiek, który był bardzo podobny do Hitlera i maszerował przez miasto z dziurawym workiem ryżu, gubiąc niepostrzeżenie jego zawartość. Kiedy dotarł do domu, worek był pusty, i człowiek ten umarł z głodu. Wkrótce potem wybuchła druga wojna światowa i dziadek jako jedyny zgromadził duży zapas jedzenia, który pozwolił mu przetrwać przez cały rok.

Jeśli o mnie chodziło, to los widocznie zdawał sobie sprawę, że nie byłem w stanie zapamiętać snu, nie mówiąc już o odgadnięciu jego znaczenia. Wysłał mi więc posłańca, by mi zakomunikować, że niebawem i u mnie nastąpią spore zmiany i że powinienem się na to jakoś przygotować.

Stało się to podczas pracy, i to na dodatek jeszcze na osiedlu Grossfeld, które słynęło z dwóch rzeczy: z ludzi w średnim wieku, którzy posiadali dar przekształcania zasiłku dla bezrobotnych w rentę inwalidzką, która potem płynnie przechodziła w emeryturę, oraz z niewyżytych nastolatków, którzy realizowali swój popęd seksualny wszędzie, tylko nie we własnej sypialni. Kończył się już dzień mojej pracy, gdy zapukałem do drzwi będących w nietypowo bardzo dobrym stanie. Odkąd byłem inkasentem, potrafiłem z samych drzwi odczytać tyle, ile Cyganka z ręki zakochanego alkoholika. Te drzwi były podejrzanie czyste i niepozorne, coś więc musiało być na rzeczy. Gdy się otworzyły, ujrzałem mężczyznę, który nie pasował do reszty mieszkańców tego osiedla. Był normalnie ubrany i miał sympatyczną twarz. Wskazując przyjaznym gestem na wnętrze swojego mieszkania, powiedział: „Czekamy już na pana. Proszę brać się do dzieła”. Nie rozwijając kwestii, kto miałby się zaliczać do owych „my”, wszedłem do mieszkania. Gdy tylko przekroczyłem próg, poczułem od razu, że coś tu nie grało. Mieszkanie było przytulne i skromnie urządzone, ale mój instynkt inkasenta wyczuwał jeszcze jakąś inną obecność. W powietrzu unosiła się osobliwa woń, która nie była typowa dla tutejszych mieszkań. Pachniało wsią i czymś jeszcze, czego nie byłem w stanie ustalić. Jak zwykle zacząłem od kuchennego kaloryfera, kierując się do salonu, gdzie zawsze kończyłem odczyt. Pod żadnym pozorem nie należało nigdy kończyć pracy w łazience, lecz zawsze w salonie. Z niewytłumaczalnego powodu ludzie znajdujący się akurat w pomieszczeniach wyłożonych kafelkami są nad wyraz skąpi. W każdym razie nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek w łazience dostał napiwek.

Zmierzając do celu, rozglądałem się po mieszkaniu. Jak okiem sięgnąć nie było nigdzie żadnych ekranów, ani nawet telewizora. Zamiast tego wszędzie stały stare meble i przeszklone regały, w których spoczywała stara zastawa stołowa.

Nagle zwróciłem uwagę na uchylone drzwi. To zza nich wydobywał się ów zagadkowy zapach, który czuć było w całym mieszkaniu. Gospodarz był właśnie w kuchni, więc nie namyślając się wiele, zakradłem się i zajrzałem do środka. Zatkało mnie. Pod oknem, obok regału pełnego porcelany stał żywy osioł. Był mniej więcej wielkości kucyka i miał rudoczarną grzywę. Kopyta miał z jakiegoś powodu owinięte szmatami.

Natknąłem się już na wiele zwierząt w mieszkaniach i były wśród nich o wiele bardziej niebezpieczne niż osioł. Ale ten osioł tutaj był totalnie nie na miejscu, wyglądał, jakby się urwał się z kosmosu. Na dodatek odwrócił się w moją stronę i spojrzał na mnie w taki sposób, jakby od dawna na mnie czekał. Ruszył ku mnie, a szmaty na nogach tłumiły stukot kopyt o parkiet. Zatrzymał się przede mną i zaczął ostrożnie obwąchiwać lewy rękaw mojego uniformu. Dokładnie w tym miejscu, gdzie parę dni temu oblałem się sokiem pomarańczowym. Dotknąłem jego boku. Miał zaskakująco delikatną sierść, zupełnie jakby była z jedwabiu. Staliśmy tak przez chwilę, obydwaj zaskoczeni, i nagle osioł odwrócił głowę do okna, jakby chciał mi coś ważnego pokazać. Podążyłem za jego wzrokiem, ale za oknem były tylko bloki i supermarket, gdzie rano kupiłem wodę mineralną. Osioł wykonał dziwny ruch głową, tak jakby chciał mnie skłonić, żebym spojrzał jeszcze raz dokładniej. I wtedy zdałem sobie sprawę, że on nie patrzył na przeciwległy blok ani też na leżące w dali miasto. Jego wzrok przenikał mury, wybiegał poza miasto i przyległe wsie, jakby dostrzegał jakieś wydarzenie, które w niedalekiej przyszłości na mnie czekało.

Poczułem, jak przechodzi mi po plecach dreszcz, bo dorastałem w otoczeniu zwierząt i traktowałem coś takiego bardzo poważnie. „Co chcesz mi powiedzieć?” – szepnąłem. – „Co tam jest?”

Ale osioł spojrzał na mnie jak ktoś, kto dostarczył już wiadomość i wykonał swoje zadanie. Pogłaskałem go po grzywie, a on chętnie poddał się tej pieszczocie.

W tym momencie do pokoiku wszedł gospodarz i stanął jak wryty. Wyraźnie się przestraszył, widząc mnie przy ośle.

– Wszystko w porządku? – zapytał nerwowo. – Naprawdę bardzo mi przykro. Powinienem był panu powiedzieć, że trzymam zwierzę w mieszkaniu.

– Nic się nie stało – powiedziałem uspokajająco. – Ja takie rzeczy widzę każdego dnia.

– Naprawdę? – zapytał i spojrzał na osła. Odciągnął go od okna i zaczął się tłumaczyć: – Mieszkamy na wsi i musieliśmy przyjechać na weekend do miasta ze względu na odczyt liczników. Nie mogłem zostawić go na tak długo bez opieki.

– To znaczy, że on znalazł się tu z mojego powodu?

– Można tak powiedzieć.

Mężczyzna pogłaskał osła po boku i przemówił do niego jak do człowieka:

– No widzisz! Sprawa z panem inkasentem już załatwiona, prawda? Zaraz pojedziemy do domu. Cieszysz się?

Osioł zmrużył oczy, jakby przyjemność sprawiały mu nie tylko pieszczoty jego pana, lecz także dźwięki ludzkiej mowy.

– Czas na mnie – powiedziałem. – Odprowadzi mnie pan do drzwi?

Rzuciłem ostatnie spojrzenie na osła i wyszedłem z pokoju. Gdy podpisywaliśmy stan liczników i gdy byłem już jedną nogą za progiem, gospodarz zatrzymał mnie jeszcze na chwilę.

– Mam nadzieję, że nie powie pan o tym sąsiadom. Pan wie, jacy są ludzie. W tym kraju nie trzeba wiele, by dali znać na policję.

– Proszę się nie obawiać, nic nikomu nie powiem. Poza tym i tak nikt by mi nie uwierzył. Do widzenia.

– Do widzenia.

Gdy drzwi się zamknęły, podszedłem do dużego okna na korytarzu. Stałem tam przez chwilę i patrzyłem przed siebie. Nagle mój wzrok odpłynął w przeszłość. Zobaczyłem raptem dziadka, jak kieruje palec ku górze i poucza mnie tymi słowami: „Zobaczyć konia w locie oznacza otrzymać ważną wiadomość. Przyniesie ją ślepy listonosz”.

Najpóźniej w tej chwili powinno mi się zapalić światełko, że los gotuje mi jakąś niespodziankę. A co ja zrobiłem? Potrząsnąłem głową, jakbym nigdy nie słyszał większej bujdy, i zapukałem do kolejnych drzwi.3

Właściwie mogłem się domyślić, że tym ślepym listonoszem będzie moja matka. Przynoszenie ważnych wiadomości było jej specjalnością. Pierwsza polegała na tym, że zaraz po tym, jak mnie urodziła, podrzuciła mnie na parę lat dziadkom. Pojawiła się znowu, gdy miałem dwanaście lat, i zabrała mnie do Wiednia, by, jak się wtedy wyraziła, zapewnić mi lepsze życie oraz nowego ojca. Miała tu na myśli faceta o wyglądzie goryla, z którym zamierzała spędzić resztę swoich dni. Na szczęście dla wszystkich zainteresowanych, ulotnił się on po roku, co nie zniechęciło mojej matki do poszukiwania kolejnych ojców zastępczych, których mi z dużą częstotliwością przedstawiała.

Mieszkaliśmy wtedy w małym mieszkaniu, obok którego przejeżdżały chyba wszystkie samochody, jakie istniały w Wiedniu. Pewnego dnia wśród tego hałasu i po kolejnym ojczymie zaświtała mi w głowie myśl, że powinienem jak najszybciej stanąć na własnych nogach, jeśli nie chcę odnieść trwałych szkód na psychice albo, co gorsze, zostać jednym z tych maminsynków, którzy przez całe życie lgną do starszych i niezrównoważonych psychicznie kobiet. Tak naprawdę moja matka nie była oczywiście niezrównoważona. Jej problem polegał na tym, że w wieku dwudziestu lat zlitowała się nad nieszczęśliwym studentem architektury i tak intensywnie go pocieszała, że dziewięć miesięcy później przyszedłem na świat. Ten student pojawiał się potem w naszym życiu niestety tylko sporadycznie, co utwierdziło matkę w przekonaniu, że wszyscy mężczyźni to świnie i egoiści. Z tego powodu uważała mnie również za potencjalnego egoistę, którego należało zawczasu spacyfikować. Dopiero gdy się wyprowadziłem i powstał między nami fizyczny dystans, ułożyliśmy sobie wreszcie normalne stosunki matka–syn, cokolwiek by w tym wypadku słowo „normalne” miało znaczyć. Polegały one na banalnych rozmowach przez telefon, wpadaniu raz w tygodniu na porcję naleśników, które smażyła na moich oczach, oraz na skrupulatnym omijaniu tematów związanych z przeszłością.

Tydzień po zdarzeniu z osłem zaszedłem jak zwykle do matki i zasiadłem w kuchni. Stała przy kuchence, a obok niej na kredensie piętrzył się stos naleśników. Pod tym względem moja matka była na wskroś słowiańską kobietą, czyli taką, która w kuchni nie tylko gotowała, ale też oglądała telewizję, dyskutowała o sprawach natury egzystencjalnej i pewnego dnia pewnie też tam umrze. Gdy przełknąłem kilka naleśników, zaczęła mnie wypytywać o pracę. Nie była nią tak zachwycona jak ja, ale mimo to za każdym razem ciekawiło ją, czy nie przytrafiło mi się coś oryginalnego. Przede wszystkim interesowały ją zwierzęta. Uwielbiała filmy przyrodnicze, zwłaszcza te o Afryce, którą uważała za najbardziej interesujący kontynent. Tego dnia opowiadała mi więc wyczerpująco o pewnym gatunku antylop z Afryki Równikowej, który był w stanie wywęszyć wodopój z odległości stu kilometrów. Gdy już myślałem, że na naleśnikach i antylopach się skończy, nieoczekiwanie zmieniła temat.

– Wiesz co, właściwie nigdy cię nie pytałam, czy ty się dobrze czujesz we własnej skórze – powiedziała, kładąc mi naleśnik na talerz. Takie pytanie nie było w jej stylu, nie mówiąc już o doborze tak patetycznych słów.

– W swojej skórze? Co mama ma na myśli? – Zawsze zwracałem się do matki w trzeciej osobie. Od dziecka tak do niej mówiłem.

– Jak to co? Wiesz przecież, co to jest własna skóra, nie? No więc jak się w niej czujesz, Ludek?

Ludek to było zdrobnienie od mojego właściwego imienia Ludwik.

– Czuję się nie najgorzej – odpowiedziałem.

Jednak poczucie to słabło z minuty na minutę.

– Nie mam na myśli konkretnie, jak się czujesz jako człowiek – ciągnęła – ale jako obywatel państwa, o którym w gazetach pisze się tylko jako o kraju pełnym złodziei samochodów i kryminalistów.

Odetchnąłem z ulgą. Był to tylko wstęp do jej drugiego ulubionego tematu: zła opinia o naszych rodakach w Wiedniu. Dziwiłem się jedynie, dlaczego wspomniała o tym właśnie teraz. W końcu znała moje zdanie i wiedziała, że odbiegało od jej własnego. Pewnie znowu coś przeczytała na ten temat w gazecie.

Zacząłem więc tłumaczyć po raz kolejny:

– Jak mama wie, nie cierpię z tego powodu aż tak bardzo, jak może powinienem. Co prawda znalazłem się w Wiedniu wbrew swojej woli, ale poza tym upłynęło już za dużo czasu, żebym czuł się jeszcze emigrantem. Moja emigracja już się przedawniła.

– Nikt tego nie neguje. No ale musisz przyznać, że to właśnie my, starzy emigranci, musimy świecić oczami za to, co ta żulia z Radomia i innych dziur tu wyrabia. Jak jadę metrem i mam rozmawiać po polsku, to zaczynam szeptać. Ty oczywiście tego nie rozumiesz, bo ty wszędzie jeździsz rowerem.

– Może i tak. Ale ta „żulia” robi to, bo jest biedna – powtórzyłem po raz setny. – Jeśli Zachód nie chce jechać do Radomia, żeby mu pomóc, to Radom przyjeżdża tu i sam sobie pomaga. Jeśli więc ktoś tu ma się wstydzić, to właśnie Zachód.

– Powiedz to tutejszym brukowcom. One nie są aż tak filozoficznie nastawione jak ty. Słyszałeś, co te nasze ćwoki ostatnio nawyprawiały? Chciały się dobrać do witryny z biżuterią za pomocą piły tarczowej. W pewnym momencie skończył im się prąd i zapytali jubilera, którego chcieli obrabować, czyby im nie pozwolił naładować akumulatora. Nie jesteśmy tylko przestępcami, jesteśmy też głupi jak but z lewej nogi. Nawet Serbowie są mądrzejsi. Oni przynajmniej wjeżdżają w witrynę ciężarówką na pełnym gazie!

– Może i tak. Ale z drugiej strony elektryczna piła tarczowa to ochrona środowiska. Mamy na pewno plus u Greenpeace’u.

– Bardzo śmieszne, Ludek. Naprawdę zastanawiam się czasami, dlaczego nie przyszliśmy na ten świat jako Francuzi, Włosi czy chociażby Amerykanie.

– Amerykanie? No nie wiem.

Rozsmarowałem marmoladę na naleśniku i przeszedłem do konkretów:

– Może mama mi wreszcie powie, o co jej chodzi? Już po raz piąty przymierzam się do tego samego naleśnika.

Matka odsunęła ode mnie talerz i przemówiła uroczystym tonem:

– No więc co byś powiedział na to, gdybym znalazła sposób, żebyś nie musiał się więcej wstydzić? Żebyś nagle poczuł się dobrze w swojej skórze? A wręcz żebyś poczuł się jak Austriak?

– Powiedziałbym, że mama jest jakąś czarodziejką. Po pierwsze musiałoby to zlikwidować mój akcent, którego nie mogę się pozbyć od dwudziestu lat. A po drugie jakoś całkiem mi dobrze we własnej skórze.

– Bo jesteś jeszcze młody, chociaż to sprawa dyskusyjna, czy trzydziestoczterolatek jest jeszcze naprawdę młody. Poza tym nie możesz wiecznie jeździć rowerem. Każdy przesiada się kiedyś do metra.

– Do czego mama zmierza?

– Do tego, że mam prezent, który załatwi wszystko za jednym zamachem. Może nie w stu procentach, ale prawie. – Zrobiła minę, jakby wygrała w totolotka.

– A co to za prezent? – zapytałem.

– Zaraz ci pokażę. Nie ruszaj się, zaraz wracam!

Zniknęła w salonie, mamrocząc coś pod nosem. Zawsze tak mamrotała, gdy nie mogła od razu czegoś znaleźć.

W końcu wróciła z niewielkim pakunkiem i mi go wręczyła.

– Otwórz, proszę.

Zdjąłem papier, w który był owinięty prezent, i spojrzałem na nią pytająco.

– Koszula? Przecież urodziny mam dopiero za parę miesięcy.

– Koszulę kupiłam, żebyś nie wyglądał jak kloszard, gdy pójdziesz do ratusza.

– Ale po co miałbym iść do ratusza? – zdziwiłem się.

– A po to. – Wyjęła z szuflady z przyprawami kopertę i położyła ją przede mną na stole. Koperta wyglądała bardzo oficjalnie. Musiała leżeć tam już ze dwa dni, bo pachniała rozmarynem.

Sięgnąłem, żeby ją otworzyć, ale nie było już takiej potrzeby. Jeśli moja matka poza filmami przyrodniczymi nie mogła się jeszcze czemuś oprzeć, to niezamkniętym kopertom, których nie była adresatem. List był starannie wydrukowany na eleganckim papierze i tej oto treści:

„Republika Austrii ma zaszczyt zawiadomić Pana, że zostało Panu przyznane obywatelstwo austriackie”.

Poniżej widniało moje nazwisko i termin uroczystości. Zaplanowano ją na kolejny tydzień.

– To nie rozwiązuje oczywiście wszystkich problemów od razu – powiedziała matka. – Ale musisz przyznać, że jest to spory krok we właściwym kierunku.

Jest kilka zwrotów, na które już od dziecka reagowałem alergicznie. Jednym z nich był „krok we właściwym kierunku”, zwłaszcza gdy padał z ust mojej matki. Odłożyłem zawiadomienie na bok, jakby to była jakaś ulotka, i powiedziałem:

– Czy mamie nie przyszło aby do głowy, że może należałoby spytać najpierw mnie, czy ja sobie tego życzę? Zwłaszcza gdy chodzi tu znowu o „krok we właściwym kierunku”?

– O co ci chodzi? Nie rozumiem.

– Chodzi mi o to, że to już nie pierwszy krok we właściwym kierunku, który mama za mnie robi. Pierwszy polegał na tym, że porwała mnie mama od dziadków z Polski, nawet się mnie nie pytając o zdanie. Do tej pory nie mogę dojść po tym kroku do siebie.

– Jak możesz to porównywać? – odparła. – Wtedy zabrałam tylko syna do siebie, każda dobra matka by tak postąpiła.

– A ja przez cały rok błagałem o to, by móc wrócić, bo nie mogłem tu wytrzymać.

– Ty chyba nigdy mi tego nie wybaczysz, co? – spytała i zaczęła szukać czegoś w szafie. Robiła to za każdym razem, kiedy poruszaliśmy te sprawy. Najchętniej sama by do tej szafy weszła i tam została. Dałem spokój z tym tematem i wróciłem do kwestii obywatelstwa. Szczególnie jedna rzecz nie dawała mi spokoju.

– A jakim cudem w ogóle dostąpiłem tego zaszczytu? O ile wiem, obywatelstwo to nie jest bon podarunkowy, który tak po prostu przychodzi pocztą. Trzeba o nie wystąpić i wypełnić całe stosy papierów. A ja na pewno tego nie zrobiłem, przecież bym pamiętał.

– Ale ja to zrobiłam – przyznała się matka, zadowolona ze zmiany tematu. – I to jeszcze wtedy, gdy nie byłeś pełnoletni. Zaniosłam tam wtedy wszystkie papiery i podpisałam formularz w twoim imieniu.

– No to wielka szkoda, że mi mama o tym nic nie powiedziała.

– Byłeś nastolatkiem i miałeś inne rzeczy na głowie. Zresztą ja też, i szczerze mówiąc, w końcu o tym zapomniałam. Gdy wczoraj wyciągałam ten list ze skrzynki, też nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Ale wszystko jest w najlepszym porządku, ci z ratusza mi to potwierdzili. Dodali nawet, że bardzo ci to ułatwi życie w Austrii.

– Tylko wtedy, kiedy je przyjmę. Muszę się nad tym naprawdę dobrze zastanowić.

– Jasne. To twoja decyzja, Ludek. Ale przynajmniej nie zachowuj się tak, jakbyś dostał nie obywatelstwo, tylko diagnozę o raku. W końcu chodzi po tym świecie osiem milionów Austriaków. Czy oni wyglądają na chorych? To znaczy: czy są bardziej chorzy niż Niemcy albo Amerykanie? Potraktuj to jak antybiotyk przeciw temu, co cię jeszcze czeka. No i austriacki paszport też jest nie do pogardzenia. Już nie będziesz potrzebował pozwolenia na pracę, masz prawo do emerytury i będziesz mógł jeździć, dokąd tylko dusza zapragnie.

Zamilkłem i zacząłem się nad tym zastanawiać. Nie byłem zachwycony tym nieoczekiwanym antybiotykiem. Zwłaszcza że zaaplikowała mi go moja matka. Emeryturą się nie przejmowałem, i tak jej pewnie nie dożyję, a pracę tak czy tak miałem zapewnioną. Ale austriacki paszport to było jednak coś. Im dłużej o tym rozmyślałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że ze wszystkich decyzji, które matka podjęła w moim imieniu, ta była najlepsza. Co nie było zresztą aż takie trudne.

– Ale jednego nie rozumiem – nie dawałem za wygraną. – Dlaczego trwało to aż piętnaście lat? Dlaczego właśnie teraz chcą mi przyznać to obywatelstwo?

– Może dlatego, że po raz pierwszy masz pracę, która daje ci ubezpieczenie. A może dlatego, że masz niebawem urodziny. Skąd ja mam wiedzieć? Czy ty zawsze musisz być taki podejrzliwy?

Popatrzyłem jeszcze raz na ten dokument. Ceremonia nadania miała się odbyć w przyszłym tygodniu.

– To już w przyszły wtorek – stwierdziłem.

– I stąd ta koszula. Tylko nie waż się włożyć czegoś innego. W tej będziesz wyglądał elegancko, a poza tym to trochę brak szacunku, pojawić się w taki dzień w jakichś łachmanach.

Te łachmany to były według niej moje pozostałe koszule. Faktycznie, koszule w jakiś niewytłumaczalny sposób szybko mi się zużywały, i to już od najmłodszych lat.

– Zobaczę, co się da zrobić. Mogę jeszcze naleśnika? Chyba że ukryła mama w nim jeszcze jakiś dokument.

– Zamiast gadać głupstwa, obiecaj mi, że zadzwonisz, jak tylko będziesz miał obywatelstwo w ręku. Najlepiej zaraz jak wyjdziesz z ratusza. Wiesz, chętnie byłabym przy tym osobiście. Ale niestety muszę pracować.

– Myślę, że to się da zrobić.

Zamilkliśmy i patrzyliśmy na siebie. Nie wiem, o czym ona myślała, ale mnie w tej chwili interesowała głównie jedna sprawa: jak będą mi smakować jej naleśniki, gdy zostanę Austriakiem? Gorzej czy lepiej? Choćby dlatego warto było się udać do ratusza. Aczkolwiek już teraz coś mi mówiło, że nie będę czuł żadnej różnicy.4

Dotrzymałem obietnicy i w dzień, w którym miałem zostać Austriakiem, włożyłem nową koszulę. Nie to, żebym miał jakiś wielki wybór. Cierpiałem faktycznie na zagadkowe zużywanie się koszul, które prześladowało mnie od młodości. Za to przemilczałem wobec matki fakt, że mam zamiar wybrać się do ratusza rowerem. Uznałaby to za coś w rodzaju bluźnierstwa, ale w austriackiej konstytucji nie było paragrafu, który by tego zabraniał. Nie chodziło mi o to, by darować sobie metro. Nawet nie przepadałem specjalnie za rowerem, który nie był aż taki wygodny, jak się mówiło. A tym bardziej za innymi rowerzystami. Ale rower był idealnym wehikułem, by się odseparować od reszty ruchu na ulicy. Wystarczyło znaleźć sobie własne tempo i od razu człowiek stawał się bezpieczny jak X w nawiasie, i żadna inna cyfra nie mogła odtąd nic zrobić. Było się obecnym i jednocześnie niewidzialnym, zupełnie tak jak wojak Szwejk, który podczas bitwy ukrył się na drzewie i dopingował obie walczące armie jednocześnie.

Pedałując tego przedpołudnia do ratusza, schowałem się znowu w tym nawiasie i rozglądałem dokoła. Tyle lat już mieszkałem w Pluszakowie, a nadal nie wiedziałem, co o nim sądzić. W gazecie pisali w kółko, że to jedno z tych miast, w których żyje się najlepiej. Co jest też prawdą, o ile jest się turystą czy oligarchą. Na dodatek wszyscy na świecie myślą, że Wiedeń jest pełen ludzi, którzy cały dzień siedzą w kawiarniach, popijając wino i rozmawiając o pogodzie. Im zaś bardziej przesiadują i rozmawiają o pogodzie, tym lepiej wyglądają i tym więcej mają pieniędzy. Ale to tylko pozory. O tym, co się rozgrywa za eleganckimi fasadami, nie piszą w żadnym przewodniku. Wiedeń to właściwie jedno wielkie muzeum, w którym dwa miliony strażników żyją na małym skrawku przestrzeni i bez przerwy rozmawiają o śmierci. Prawdziwe życie przeniosło się tu do piwnic i toczy się podziemnym rytmem. Co raz słychać o ludziach, którzy latami nie wychodzą z mieszkań i są do tego stopnia uparci, że trzeba ich w końcu siłą wyciągać na światło dzienne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: