Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatni - ebook

„Nadzór jest najbardziej niebezpieczny, gdy zostaje mu niewielu członków. Wielu z tych, którzy o tym zapomnieli, już nie żyje”.

Nadzór tysiące lat temu zaprzysiągł, że będzie chronić krainy śmiertelników i istot nadnaturalnych przed żerowaniem na sobie nawzajem.

Teraz, gdy tajne stowarzyszenie znalazło się na skraju zagłady, jego siedziba została zniszczona, a ostatni członkowie rozproszyli się po świecie, Nadzór musi walczyć o przetrwanie. Będzie też musiał stawić czoła najgroźniejszemu wrogowi, z jakim się kiedykolwiek zetknął: sobie samemu.

Oto „Sukcesorzy”, poruszająca ostatnia część mrocznej i zniewalającej trylogii „Nadzoru”.

Kategoria: Fantastyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7964-390-5
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Śnieg na rzece

Geradeso wie unsere Leben aus dem Nichts entstehen
und im Nichts enden,
so sind alle Reisen ein Kreis.
Und ganz egal, wie weit uns unsere Reise führt – wir enden alle an unseren Anfängen.

Podobnie jak nasze życia wywodzą się z nicości
i kończą się nicością,
tak wszystkie podróże stanowią cykl.
I nieważne, jak daleko zaprowadzi nas droga, wszyscy skończymy tam, gdzie zaczęliśmy.

Carl Fleischl von Marxow

Pod koniec panowała cisza.

Sara znajdowała się w wodzie, lecz nie mogła dostrzec miasta.

Nie było niczego oprócz bólu teraźniejszości. Żadnej przeszłości, żadnej przyszłości.

I nie widziała niczego oprócz płomieni.

I porażki.

I swojej dłoni, wyciągniętej, próbującej chwytać się nieba, łapać powietrze, powstrzymać ryczący nurt przed pochłonięciem również jej.

Była ostatnią z Ostatniej Ręki.

Nie zastanawiała się, czy pojawi się następna.

Nie zastanawiała się, czy pewnego dnia Kowal wróci i zbuduje wszystko od nowa.

Dziwiła się zamiast tego, dlaczego śnieg spadający z nieba na płonącą rzekę pojawił się w tym roku tak wcześnie.

I zastanawiała się, kiedy zacznie boleć.

A później uświadomiła sobie, że już boli. Uświadomiła sobie, że zawsze bolało. Uświadomiła sobie, że nigdy, przenigdy już nie przestanie boleć, nawet jeśli jej samej uda się ujść z tego z życiem.

Ponieważ pozostałym się nie udało.

Ponieważ Sharpowi się nie udało.

Ostatnia Ręka zawiodła. Pożoga została uwolniona.

Koniec z nadzieją.

Koniec z bohaterami.

Koniec z nim.O niestabilnej mechanice lustrzanego świata oraz jego potencjale iluzorycznym

Caelum non animum mutant qui trans mare currunt.

Niebo, a nie duszę zmieniają ci, co żeglują po morzach.

Horacy

Dwa istnieją sposoby, na które wykorzystać można precyzyjną geometrię lustrzanego świata, aby wpłynąć na podróż pomiędzy mocno od siebie oddalonymi miejscami. W pierwszym podróżnik, wyposażony zarówno w odpowiednią zdolność, jak i w dwa ustawione równolegle lustra, przechodzi przez powierzchnię jednego z nich do nieskończonego korytarza utworzonego przez wzajemne odbicia zwierciadeł, następnie zaś wybiera drogę w tymże przejściu oraz we wszelkich innych z nim się przecinających. Nawigację w tym labiryncie ułatwia zagadkowe urządzenie sporządzone z kul z kości słoniowej, znane jako Kłębek z Coburga. Korzystanie z tej pierwszej metody wiąże się ze zbyt wielkimi niebezpieczeństwami, żeby poważnie brać ją pod uwagę, chyba że w desperacji. Drugi sposób umożliwia natychmiastowe przeniesienie podróżnika pomiędzy dwoma lustrami, które pewną metodą zostały do siebie dostrojone, podobnie jak dwoje dostrojonych skrzypiec może wibrować jedną nutą. Wkracza się wówczas w jedno z luster w – powiedzmy – Londynie i wychodzi w bliźniaczym zwierciadle w – znów powiedzmy – Lejdzie, a przejście wydaje się równie proste jak przestąpienie zwykłego progu (...). Mechanika tego sposobu nie jest mi znana, lecz podróż przez zwierciadła zawsze stanowi igranie z losem, niczemu bowiem ufać nie można w lustrzanym świecie. To jednocześnie pułapka i iluzja. Gdyby to wszystko nie wystarczyło, żeby zniechęcić ewentualnego wędrowca, istnieją również lustrzane zjawy, które rzekomo nawiedzają świat za szkłem. Ponadto gdy człowiek przemierza odludzie kryjące się pod powierzchnią świata, czas nie zawsze podróżuje z nim w tym samym tempie, co także stanowi swoiste zagrożenie...

Wyjątek z Wielkiej i tajemnej historii świata autorstwa rabina doktora Hayyima Samuela Falka (znanego również jako Ba'al Shem z Londynu)ROZDZIAŁ I Z odległego brzegu

Pachnie inaczej – zauważyła Lucy Harker, spoglądając na tętniące życiem nabrzeże z wysokości szczytu trapu biegnącego z pokładu Panny Nantasket, która niedawno przycumowała do Kei Belchera w bostońskim porcie.

– Co takiego? – spytała Caitlin Sean ná Gaolaire, która dotarła już do stóp pomostu.

– Ameryka – wyjaśniła Lucy. – Jakby... czyściej.

– Czyściej niż rozległy, smagany wichrami Atlantyk? Żartujesz sobie, prawda?

– Czyściej niż Londyn.

Caitlin nabrała powietrza w nozdrza i skupiła się na mieszance aromatów, jakby wąchała ją po raz pierwszy.

– Mniej gówna, więcej sosny – stwierdziła po chwili zastanowienia, krzywiąc się.

Lucy westchnęła. Podróż przez Ocean Atlantycki okazała się niełatwa dla nich obydwu. Pannę Nantasket wciąż nękały wiatry z różnych stron, a następnie coś hałaśliwego przydarzyło się kołu sterowemu, wymuszając pospieszną reperację, która jeszcze bardziej wydłużyła i tak nieprzyjemną przeprawę. Co więcej, stosunki między nią a Cait uległy wyraźnej zmianie. Lucy nie była pewna, co się stało, ale miała wrażenie, jakby ich wymuszona bliskość w ciasnocie żaglowca skłoniła Caitlin do pożałowania podjętej w ostatniej chwili wspaniałomyślnej decyzji, żeby zabrać dziewczynę ze sobą i służyć jej za mentorkę. Nie podobało jej się, że Cait wpłynęła na kapitana i użyła swych silnych mocy, żeby go zauroczyć. Z drugiej strony wystarczająco znała samą siebie, by wiedzieć, że owa dezaprobata wywodzi się nie z pobudek moralnych, lecz raczej z urazy i zazdrości.

– Tak jest po prostu łatwiej – stwierdziła Cait, gdy Lucy zdradziła się ze swymi uczuciami nadmiernie jadowitym pytaniem, czy jej hipotetycznej nauczycielce podobała się niedawna wizyta na mostku. – Pochlebia mu moja uwaga, ale jest przyzwoitym człowiekiem i kocha swoją żonę. Lubi mnie, ale to tylko środek pozwalający osiągnąć nasz cel. Nie podoba mi się natomiast, że marudzisz z miną jak u zbitej oślicy, bo flirtuję sobie nieszkodliwie ze starszym mężczyzną. Odbyłyśmy już rozmowę na ten temat i nie powtórzymy jej. A tak poza tym, czy uprałaś moje rzeczy?

Pranie ubrań Cait stanowiło jeden z obowiązków Lucy. Gdy ta spytała, co przepierka ma wspólnego ze szkoleniem na venatrix, Irlandka odparła ostro, że nie ma nic wspólnego z umiejętnościami niezbędnymi do przetrwania jako ponadnaturalna łowczyni, za to wszystko wspólne z posłuszeństwem, posłuszeństwo zaś stanowi warunek konieczny do nauki.

– Jeśli nie potrafisz się ugiąć do wykonania prostej rzeczy bez pretensji, to nikomu się na nic nie zdasz jako uczennica. A już na pewno nie mnie. Nie próbuję złamać twojej woli, jest ona bowiem silna i pewnego dnia ci się przysłuży, ale sprawdzam, czy jesteś zdolna odsunąć ją na bok, jeśli zajdzie taka konieczność.

I być może właśnie to stanowiło największy problem: jej wola. Terminowanie u Cait wydawało się dobrym sposobem na to, żeby Lucy mogła zostać przy rudowłosej kobiecie, ale powodem, dla którego się na to zdecydowała, było wielkie cierpienie, jakie czuła, spoglądając na swą mentorkę. Irlandka szczerze i otwarcie, wręcz boleśnie otwarcie, rozpoznała zauroczenie, jakie stało się udziałem Lucy, i wyjaśniła jej, że to przeminie, a nawet jeśli nie, to nie zamierza go odwzajemniać. Z perspektywy czasu można było uznać, że żadna z nich nie wzięła pod uwagę, że Lucy może nie być w stanie pogodzić się z tym faktem.

Dziewczyna wiedziała, że jest w tym kiepska. Przez większość życia była zmuszona polegać wyłącznie na sobie i ta niezależność wykształciła w niej zaradność oraz nieustępliwość. Cieszyło ją nietypowe towarzystwo Nadzoru, ponieważ wbrew sobie polubiła pozostałych członków Ostatniej Ręki, jednak w jej naturze leżała również nieufność do wygód, stanowiących pułapkę i ułudę służącą osłabieniu czujności. Zatem gdy tylko zdała sobie z tego wszystkiego sprawę, postanowiła odejść i decyzję tę tylko po części wyjaśniało pragnienie, żeby znaleźć się u boku Cait.

Realia układu, który zawarły na londyńskim nabrzeżu, okazały się mniej przyjemne, niż Lucy sobie wyobrażała. Uświadomiła sobie, że zamiast zbliżyć się do starszej kobiety, oddaliła się od niej. Po pierwszym uciążliwym tygodniu podróży, kiedy to obydwie cierpiały z powodu choroby morskiej, Lucy wróciły apetyt i wigor, jednak Cait nie odzyskała zwyczajowego dobrego humoru. Pomijając chwile, gdy zdobywała się na pogodną minę i uśmiech dla kapitana, pozostawała ponura, jakby oceaniczny rejs wysysał z niej całą wesołość.

Młodsza z kobiet czuła ulgę na myśl, że oto może porzucić ciasnotę statku i wejść na trap prowadzący ku nowym swobodom szerokiego świata, tak kusząco majaczącym na końcu pomostu.

Znów odetchnęła głęboko i rozejrzała się po ruchliwej okolicy. Dojrzała potencjał, dojrzała różnorodność, dojrzała widoki, które były jej znane, i takie, które wydawały się mieć wyraźnie obcy charakter.

Nie zauważyła jednak pary obserwujących ją oczu, ukrytych w cieniu sporego magazynu z cegły i kamienia, który stał po drugiej stronie kei.

W zwykłe dni Prudence Tittensor radziła sobie ze swoim mężem za pomocą tego, co uważała za naturalne zdolności przeciętnie sprytnej żony, i nie musiała uciekać się do nieco mniej naturalnych talentów. W dowolny zwykły dzień mogłaby polegać wyłącznie na tych pierwszych, wybierając sposób, w jaki powita na brzegu małżonka po długiej, uciążliwej wyprawie do Bostonu, po walce z wichrem na szarych bałwanach Atlantyku.

Stała w cieniu kolumnady magazynu przy Kei Belchera, starannie układając treść wiadomości, którą następnie w pośpiechu zapisała, oraz obserwując kapitana krzątającego się po pokładzie Panny Nantasket, doglądającego załogi wykonującej wielokrotnie przećwiczone procedury cumowania i otwierania ładowni w przygotowaniu na nadciągającą inwazję sztauerów, czekających już na brzegu. Wiedziała, że za chwilę, w zasadzie gdy tylko mu się pokaże, kapitan przypomni sobie, że jego pierwszy oficer zna się na tym wszystkim równie dobrze jak on, a na dodatek jest kawalerem. Wówczas Tittensor jak zwykle przekaże mu odpowiedzialność za statek i ładunek, po czym, przynajmniej na kilka następnych godzin, stanie się zwykłym mężem lądowym. W dowolny zwykły dzień Prudence Tittensor nie tylko dopilnowałaby, żeby został bardzo zadowolonym oraz zaspokojonym cieleśnie mężem lądowym, ale i sama szczerze uradowałaby się namiętnym ciepłem kolejnego spotkania po tymczasowej rozłące.

Jednak widok dwóch młodych kobiet, które pojawiły się na trapie, kazał jej szybko cofnąć się z powrotem pod osłonę kolumnady magazynu i ponownie przemyśleć plany.

Dzień już od początku nie zapowiadał się na zwykły. Prudence była zmuszona wyjaśnić mężowi, że dziecko, które zaadoptowali i przywieźli z Londynu, zniknęło, a jednocześnie przyszykować go na informację, że powód zniknięcia malca jest zgoła radosny: natura zesłała kobiecie cud, którego oboje od dawna pragnęli i który nosiła dumnie przed sobą w coraz większym brzuchu. Powtórzyła argumenty stojące za przekazaniem przysposobionego dziecka parze, która bardziej na to zasługiwała, i była przekonana, że zdoła odpowiednio wpłynąć na małżonka, by zareagował w sposób pożądany.

Nie przygotowała się jednak na cudzoziemki stojące teraz na trapie. Od razu wiedziała, kim są i jakie problemy ze sobą przywiozły. Wycofała się w cień i zaprzęgła umysł do szybkiej pracy, po czym wyciągnęła z torebki mały notatnik oraz cienki ołówek i zapisała trzy lapidarne zdania.

Suka u jej boku uderzyła ją ogonem i wydała z siebie niski, błagalny warkot, ledwo powstrzymując podekscytowanie.

– Nie, Shay – powiedziała Prudence. – Nie. Zobaczysz się z nim później.

Ściągnęła rękawiczkę z lewej dłoni, wsunęła do środka wiadomość i zwinęła całość, formując improwizowaną kopertę, po czym podała psu, który delikatnie ujął pakunek w pysk.

– To dla Pedla – oznajmiła. – Pospiesz się, dziewczyno.

Następie pogładziła dłonią nabrzmiały brzuch i wyszła z cienia, machając do męża z pogodnym uśmiechem, który w najmniejszym nawet stopniu nie zdradzał targającego nią niepokoju. Starannie ignorowała młode cudzoziemki, po których przyjeździe dzień bez dwóch zdań stał się niezwykły.

Lucy podeszła do Cait u stóp trapu i odkryła, że oprócz swojej torby powinna nieść również bagaż mentorki.

– Chodźmy już – stwierdziła krótko Irlandka. – Mamy kilka spraw do załatwienia, zanim zajmiemy się zasadniczą kwestią.

– Czy myślisz, że to jest pani...? – zaczęła Lucy, obserwując zbliżającą się postać Prudence Tittensor, która wpatrywała się w rozpromienioną twarz męża, wychylającego się przez reling rufowy i machającego do niej entuzjastycznie.

Wolną dłonią Cait złapała dziewczynę za rękę i mocno ścisnęła.

– Nie patrz – poleciła spokojnym głosem. – Będziemy miały na nią dość czasu później, gdy dowiemy się, kiedy odpływa następny statek powrotny.

Plan był prosty i dobrze przećwiczony. Lucy odgrywała go w myślach, idąc przez tłum za Cait w kierunku kapitanatu portu. Obie były młode i atrakcyjne, nie brakowało więc natarczywych męskich ofert „pomocy z torbami”, ale Irlandka odmawiała z uśmiechem i nawet na chwilę nie zwalniała, Lucy zaś posłusznie szła za nią, próbując naśladować swobodny krok swojej mentorki, świadczący, że dobrze wie, dokąd zmierza, choć przecież gościła w mieście po raz pierwszy. Planowały zarezerwować miejsca na następnej jednostce płynącej na drugą stronę oceanu. Cait chciała w ostatniej chwili zamienić skradzione dziecko, po czym zawieźć je do rządcy i jego żony w Skibbereen, skąd przed niemal rokiem zostało skradzione z kołyski. Maleństwo zabrała dziewczyna podmieniec, którą Irlandka śledziła od hrabstwa Cork aż do Londynu, a która teraz siedziała uwięziona w sekretnej celi w Sly House, w pobliżu głównej siedziby Nadzoru na Wellclose Square.

Cait w takim stopniu okręciła sobie wokół palca kapitana Tittensora, że sądził, iż sam wpadł na pomysł, aby Irlandka przy pierwszej nadarzającej się okazji pojawiła się w jego domu i zaoferowała swoje usługi jako niańka do zaadoptowanego dziecka. Zdradził Cait swój adres domowy wraz z sugestią, aby jak najszybciej poddała się ocenie jego żony, i w duchu pogratulował sobie genialnego planu. Podobało mu się wszystko, co widział w rudowłosej dziewczynie, i nie mógł sobie wyobrazić, aby nie przypadła do gustu również pani Tittensor.

Caitlin Sean ná Gaolaire nie podzielała skrupułów Prudence w kwestii wykorzystywania ponadnaturalnych talentów na kapitanie, jednak była venatrix, łowczynią, która przysięgła, że uratuje dziecko bez względu na okoliczności. Zresztą Lucy zauważyła, że Cait jest – przynajmniej na suchym lądzie – nie tylko niefrasobliwa i urokliwa, lecz również do cna bezlitosna, jeśli dąży do osiągnięcia czegoś, co w jej oczach wydawało się słuszne.

Nim minęło pół godziny, odnalazły drogę do kapitanatu i dowiedziały się, że wraz z porannym odpływem wyrusza statek do Liverpoolu.

– Czyli odpływamy za niecałą dobę? – spytała Lucy, nie mogąc ukryć zaskoczenia i rozczarowania.

– A miała panienka jakieś inne plany? – odparła Cait, unosząc brew.

– Po prostu szkoda mi, że nie zobaczymy choć kawałka tego nowego kraju, skoro już tu jesteśmy.

– Nie wyruszyłyśmy w podróż dookoła świata, tylko załatwiamy poważną sprawę – rzekła Irlandka. – Zresztą odkryłam, że jeśli dobrze się przyjrzeć, wszystkie miejsca są niemal takie same.

– Miło byłoby mieć szansę, żeby dobrze się przyjrzeć – mruknęła pod nosem Lucy, idąc za nauczycielką do gospody, którą młodzieniec z kapitanatu polecił jako bliską, czystą i tanią.

Cait obróciła się i przytrzymała drzwi.

– Nie wierzę w szczęście, Lucy, ale gdy się uśmiecha, dobrze jest odpowiedzieć uśmiechem, dygnąć z szacunkiem i wziąć to, co oferuje. Mamy tu do zrobienia paskudną rzecz, ponieważ kapitan jest dość porządnym człowiekiem i zapewne nie ma pojęcia, że jego dziecko zostało skradzione komuś innemu, więc lepiej, żebyśmy uwinęły się szybko, jak przy wyrywaniu zęba.

ROZDZIAŁ II Hern myśliwy

Na północ od Londynu, w pobliżu pradawnego serca Brytanii, Hern polował na wzgórzu w blasku księżyca.

Podobnie jak wszyscy Hernowie ścigał zwierzynę z parą kościopsów: Chartem i Nosem. Krótkonogi Nos znajdował się pięćdziesiąt metrów niżej na zboczu, z brzuchem przy ziemi węszył wzdłuż nierównej krawędzi starego lasu, jakby tonsurą okalającego łyse wzniesienie. Wysoki Chart stał obok Herna napięty niczym naciągnięta cięciwa, z tylnymi łapami drżącymi niecierpliwie, gotów rzucić się do biegu, gdy tylko Nos wypłoszy zdobycz z zacienionych krzaków.

Choć jego twarz pokrywały spiralne, splecione tatuaże i zaprzysiągł wierność nocy, jednocześnie był jak Sluagh i nie był jak oni. Hernowie już dawno odsunęli się od Sluagh, nie chcąc podróżować w ich gronie ani uczestniczyć w ich rytuałach w określonych porach roku. Nie byli już wobec nich szczególnie nieprzyjaźni, zwłaszcza że przecież łączyły ich dawne więzi, ale woleli wieść samotne życie u boku swoich kościopsów. Najbardziej rzucającą się w oczy różnicą w wyglądzie obydwóch grup było jelenie poroże, które Hernowie przyczepiali sobie do głów. Najpierw starannie przycinali pod kątem jego podstawy, a następnie mocowali je do włosów tak solidnie, że wydawało się naprawdę wyrastać z czaszki.

Z tyłu głowy osobnika stojącego na wzgórzu wystawały krótkie, lecz groźne rogi sarniaka, każdy z trzema ostrymi rozwidleniami. Dzięki nim Hern wyglądał opływowo niczym kropla i wrażenie to jeszcze się wzmagało, gdy biegł u boku Charta, któremu niemal dotrzymywał tempa.

W większej z bestii, smukłym psie kłusowniczym, przeważała krew charta, od którego wziął swoje imię. W długą, splątaną sierść wzdłuż jego grzbietu wpleciono małe, zżółknięte kości różnych zwierząt łownych i to właśnie na jednym z tych dawnych trofeów Hern trzymał uspokajająco palec. Kręgosłup obdarzonego wydatną piersią Nosa, który węszył poniżej, zdobiła krótsza, lecz podobna dekoracja, ale to, co na większym z psów wyglądało dostojnie, na mniejszym, kundlu będącym połączeniem jamnika i spaniela, wydawało się po prostu solidnie wykonane.

Nagle zapadła cisza, jakby tkanina świata została rozerwana, po czym coś wypadło z hałasem z krzaków, ścigane przez ujadającego Nosa. Hern zabrał palec z kości i Chart popędził ku uciekającemu zwierzęciu, sadząc długie susy, z taką prędkością, że potrzebował jedynie trzech uderzeń serca, żeby dotrzeć do Nosa, i jeszcze jednego, by z głuchym warknięciem dopaść ofiarę.

Nos szczekał z podekscytowaniem, bębniąc ogonem o trawę, gdy Chart dwukrotnie potrząsnął zającem i upuścił go martwego. Obydwa psy obejrzały się na Herna. Większy przekrzywił łeb, mniejszy zaskamlał nerwowo.

Hern stał do nich tyłem, spoglądając na szczyt wzniesienia.

– Czego chcesz? – spytał.

Na tle nieba widniała samotna postać odziana w długi płaszcz z borsuczych skór. Na czole przybysz nosił opaskę z czaszką tego zwierzęcia, jego twarz pokrywały gęsto tatuaże, a u pasa wisiał nóż zakrzywiony jak sierp. Niewątpliwie był to Sluagh.

– Myśliwy – powiedział Czaszka Borsuka.

– Czym jest zwierzyna? – odparł Hern.

– Chodzący za dnia – wyjaśnił Sluagh. – Nic niebezpiecznego. Po prostu trudno go dopaść, inaczej już byśmy go mieli.

– Nie poluję na chodzących za dnia – rzekł Hern. – Wiesz o tym.

Sluagh ruszył po zboczu w jego stronę. Hern strzelił z palców w stronę kościopsów, które dopiero teraz z powrotem skierowały uwagę na upolowanego zająca i złapały jego ciało z nietypowym dla siebie brakiem rywalizacji. Rozdarły ofiarę i położyły się obok siebie, każdy ze swoją połówką.

– Niezłe zwierzęta – zauważył Sluagh.

– One też nie polują na istoty dnia.

Przybysz usiadł na piętach i spojrzał na jedzące psy. Na plecach miał duży skórzany worek, założony na podobieństwo plecaka.

– Jest pewien człowiek nazwiskiem Mountfellon, dzielący swój czas między Londyn a dom położony na północny wschód stąd – powiedział po chwili. – Wyrządził krzywdę jednemu z nas.

– Czyż nie jest to zatem sprawa dla Nadzoru? – zapytał Hern, który postanowił dalej stać. – Przysięgli chronić obydwa światy przed sobą nawzajem, a skoro chodzący za dnia skrzywdził...

– Nadzór przestał istnieć – warknął Czaszka Borsuka. – Wiesz dobrze, że już dawno przestał nas chronić, a jego władza ograniczyła się jedynie do Londynu, zresztą nawet tam...

– Nadzór jest najbardziej niebezpieczny, gdy zostaje mu niewielu członków – przerwał mu Hern. – Wielu Czystych, którzy o tym zapomnieli, już nie żyje.

Sluagh splunął na trawę.

– Nadzór zgnił w słońcu. Jego epoka wreszcie się skończyła. Poza tym zdarzenie miało miejsce z dala od Londynu.

– To nie dla mnie.

– Spójrz na to. Czy powtórzysz, że to nie twoja sprawa? – spytał Sluagh. Otworzył skórzany worek i podał go Hernowi, który powąchał zawartość i odwrócił pakunek do góry dnem.

Na trawę wypadło kilka sporych kości, ludzka czaszka i coś, co wyglądało na duży, postrzępiony zwój pergaminu.

– Widywałem już wcześniej kości. Co w nich takiego?

– Rozwiń rulon – polecił Czaszka Borsuka.

Hern rozwijał sztywny materiał, dopóki nie zauważył, że to nie pergamin, lecz skóra, na dodatek taka, która niegdyś pokrywała Sluagh. Początkowo jego ruchy charakteryzowały się zniecierpliwieniem, jednak wkrótce pojawił się w nich szacunek, gdy wygładzał dłonią pokrytą charakterystycznym tatuażem powierzchnię. Plątanina czarnych linii zbiegała się w wielkim wizerunku czaszki słonki, umieszczonej pomiędzy miejscami, gdzie dawniej znajdowały się łopatki, dziób zaś biegł w dół kręgosłupa. Dwa ogromne, puste oczodoły wydawały się wpatrywać w myśliwego patrzącego na nie w świetle księżyca.

– Obłupił ze skóry jednego z nas. – Hern spojrzał na Sluagh, a ten przytaknął.

– Pojmał, zabił, oskórował żywego lub umarłego, a później wygotował ciało z kości. To nie są łowy dla rozrywki, lecz dla sprawiedliwości. Ktoś musi za to odpowiednio zapłacić, tak każe Prawo i Obyczaj – powiedział. – Hernowie przysięgli nam pomagać, gdy chodzący za dnia przeleją krew Czystego.

Hern potarł twarz, jakby właśnie się obudził. Otrząsnął się, zupełnie jak jego kościopsy, i skinął głową.

– Kto ci powiedział, że to zrobię? Kto ci powiedział, że jestem związany przysięgą pokrewieństwa z tymi znakami?

– Słonkowa Korona – odrzekł Czaszka Borsuka, wpatrując się w kościsty czub złożony z ostrych dziobów biegnących między rogami Herna.

– Czyli wyszukałeś mnie, żeby powołać się na pokrewieństwo.

– Więź – odparł Sluagh. – Nie ze mną. Uznałem, że lepiej niż ktokolwiek wyczujesz tego, który skrzywdził kogoś noszącego twój znak.

– Jeśli ten Mountfellon pojechał do Londynu, to jestem od niego odcięty tak samo jak ty – oznajmił Hern. – Takie łowy nic nie dadzą. Londyn jest opasany żelazem i poprzecinany płynącą wodą.

– Opasany żelazem? Na przykład takim? – spytał Czaszka Borsuka, a w gąszczu niebieskich linii wijących mu się po twarzy ukazał się uśmiech.

Sluagh wyciągnął zza pasa nóż i podniósł go, by pochwycił księżycowe promienie i zalśnił na tle ciemnego nieba. Nie była to pradawna klinga z brązu noszona zwykle przez jego pobratymców, lecz mocno zużyty nóż do pieczywa – ale to nie dlatego Hern zachłysnął się nagle z wrażenia. Jego lud od pokoleń instynktownie bał się żelaza, a tymczasem Czaszka Borsuka nie tylko trzymał przeklęty metal, lecz również oblizał go bez mrugnięcia, bez dotkliwego parzenia sobie języka. Bez choćby najmniejszego rezultatu.

– Co to znaczy? – spytał zaszokowany Hern głosem chrapliwym i pełnym napięcia. Przywykł do samotności i niezależności, a działania Sluagh wstrząsnęły właśnie fundamentami jego świata.

– Prawo Żelaza nałożone na nas przed wiekami zostało przełamane – wyjaśnił Czaszka Borsuka. – Ja je przełamałem.

Rzucił nóż Hernowi, który instynktownie się odsunął i pozwolił klindze wylądować na trawie.

– Możesz go podnieść i nie stanie ci się krzywda – rzekł Sluagh. – Jeśli nie zdołasz, wycofam swoją prośbę, stanie się bowiem jasne, że nie łączy nas pokrewieństwo i czas istotnie rozciął łączącą nas pradawną więź. Natomiast jeśli uda ci się go ująć, dostaniemy potwierdzenie, że wciąż jesteście spokrewnieni ze Sluagh i uczynione przeze mnie dobro zadziałało na nas obydwóch, a wy nie jesteście już obciążeni zakazem. W takim wypadku poproszę cię jedynie o to, żebyś odpłacił się, odnajdując tego Mountfellona oraz wymyślając sposób, jak mu się zrewanżować.

Hern pochylił się powoli i przesunął dłonią tuż nad nożem, jakby wyczuwając jego ciepłotę lub jakieś złowrogie skwierczenie otaczającego go powietrza. Podniósł wzrok na obserwującego go Sluagh.

– Co zrobiłeś? – spytał ochryple.

– Dotknij go – powiedział Czaszka Borsuka.

Hern zawahał się, a następnie zdecydowanym gestem położył opuszki na klindze. Utrzymał je tam, podniósł przedmiot, powąchał go, po czym idąc za wcześniejszym przykładem Sluagh, polizał.

– Prawdę rzekłeś. Nie zagraża już nam – rzekł z podziwem i podał broń Sluagh.

– Zatrzymaj go – odparł Czaszka Borsuka. – Ukradłem go z gospody w dolinie. Jeśli zechcę, znajdę sobie inny. Teraz domy istot dnia stoją przede mną otworem, ich żelazne zamki, zasuwy i podkowy nie stanowią już dla mnie przeszkody. Przywracamy świat do prawidłowego stanu i odzyskujemy w nim należne nam miejsce.

Hern nic nie odpowiedział i stali obok siebie przez kilka minut, spoglądając na rozciągający się przed nimi krajobraz oblany księżycowym blaskiem, niczym na tajemną krainę nakreśloną srebrną kreską na pergaminie. Słychać było jedynie odgłos łamania zajęczych kości przez psy, które wciąż jadły, nieświadome, że świat ich pana właśnie został w cudowny sposób pozbawiony ograniczeń.

Sluagh zebrał kości i schował je z powrotem do skórzanego worka, a następnie starannie złożył skórę.

– Co z nim zrobisz? – zapytał go Hern.

– Zabierzemy go do scowle. Do Shee. Zrobią, co trzeba, żeby przywrócić mu honor i złożyć szczątki do wiecznego snu.

– Był Słonkową Koroną – rzekł Hern.

– Shee upamiętnią jego odejście lepiej niż ktokolwiek – zapewnił Sluagh.

Myśliwy przytaknął.

– Jego dom leży na północny wschód stąd? – dopytał. – Tego Mountfellona?

– Wielka rezydencja ze szpatu żelaznego przy Bowland’s Gibbet, przed miejscem, w którym wyżyna opada w krainę mokradeł – wyjaśnił Czaszka Borsuka. – Ale nie zastaliśmy go tam. Gdybyśmy na niego trafili, sam bym go zabił. Może przebywać w Londynie, gdzieś pomiędzy domem a miastem lub ukryty w jakiejś innej szczurzej norze. Odszukanie go okaże się wyzwaniem dla każdego łowcy. Być może będziesz musiał przyczaić się i zaczekać w cieniu. Być może będziesz musiał go gdzieś wyśledzić poprzez innych, z którymi się styka. Ale nie jesteś przecież byle łowcą, przyjacielu. Właśnie dlatego zwróciliśmy się do ciebie.

Hern spoglądał przez dłuższą chwilę na zwój wyprawionej skóry, po czym przysiadł na piętach obok Sluagh.

– Opowiedz mi o tym Mountfellonie. Zacznij od początku.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: