Ostatni policjant - ebook
Ostatni policjant - ebook
Ostatni policjant, wykreowany przez Bena Wintersa to pierwsza część trylogii, która prezentuje fascynujący portret Stanów Zjednoczonych pół roku przed apokalipsą. Świat ulega destrukcji, gospodarka przeżywa największe w historii dziejów załamanie, a ludzie przestają wierzyć we wszystko co do tej pory było im bliskie. Jedyną osobą, która do końca chce pozostać wierna swoim ideałom jest detektyw Henry Palace na co dzień rozwiązujący zagadki związane z morderstwami. Poznajemy go w trakcie prowadzenia śledztwa w cieniu asteroidy 2011GV1. Czy bycie prawym człowiekiem mu się opłaci? Odkryj tajemnicę wiszącą na krawędzi apokalipsy!
Tłumaczenia książki podjął się Robert J. Szmidt, który jak przyznaje podczas pracy zwrócił szczególną uwagę na literackość tekstu. – Jest w nim ta urzekająca prostota formy, tak charakterystyczna dla mistrzów powieściopisarstwa sprzed lat, oraz bogactwo językowe, którego na próżno szukać w większości tekstów zaliczanych do popkultury.
Na całym świecie publikacja podbiła serca miłośników kryminałów i mediów. Tuż po premierze największy amerykański dziennik The Washington Post pisał: Książka „Ostatni policjant” to bardzo atrakcyjna hybryda łącząca science fiction i fikcję kryminalną. A tuż za nim inne media - Ben Winters żywo opisuje upadek cywilizacji w tej preapokaliptycznej opowieści z misternie skonstruowaną fabułą. To absorbująca historia, której czytelnicy będą niecierpliwie czekać na dalszy ciąg. - pisał w lipcu 2012 roku New York Journal of Books. Natomiast Library Journal dodał – Książka Bena Wintersa to wielka, pobudzająca do myślenia tajemnica, idealna dla miłośników kryminalistyki, którzy lubią niezwykłe otoczenia i szukają świeżego podejścia do historii apokalipsy.
Książka od czasu premiery w Stanach Zjednoczonych w lipcu 2012 roku ukazała się już w piętnastu językach. Jest znana na wszystkich kontynentach świata, a jej autor dzięki pierwszej części Ostatniego policjanta został okrzyknięty królem kryminałów i zwycięzcą nagrody Edgar® 2013 za najlepszą publikację Paperback Original! Obecnie trwają prace nad adaptacją kryminału na serial dla amerykańskiej stacji telewizyjnej NBC. Sukces pierwszej z trzech książek, którego głównym bohaterem jest detektyw Henry Palace tłumaczy San Francisco Book Review - Kryminał pełen pociągających zwrotów akcji, sympatycznych postaci i smutnego piękna. „Ostatni policjant” to klejnot.
Spis treści
Miasto wisielców
Niepomijalne prawdopodobieństwa
Pobożne życzenia
Niedługo to się zmieni
Epilog
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7773-861-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Akcja tej książki jest sprawna i zaskakująca Ben H. Winters okazał się pisarzem z dobrym okiem do szczegółów”.
– Slate
„Ben H. Winters czyni czarny kryminał jeszcze mroczniejszym. W swoim Ostatnim policjancie wysyła zniechęconego detektywa na dochodzenie w sprawie podejrzanego samobójstwa – podczas gdy asteroida zmierza w stronę Ziemi”.
– Wired
„Wspaniała książka. Nie spałam do siódmej rano, ponieważ nie mogłam jej odłożyć. Pełna frapujących zwrotów akcji, postaci, które dają się lubić, i smutnego piękna, powieść ta jest prawdziwym klejnotem. Jako że to pierwsza część trylogii, już się nie mogę doczekać części drugiej”.
– Audrey Curtis, San Francisco Book Review
„Chętnie przeczytam dalsze części, pewien, że oczarują mnie nie mniej niż pierwsza część”.
– Mark Frauenfelder, Boing, Boing
„Od dość dawna nie muszę się tłumaczyć z fascynacji literaturą science fiction, lecz ilekroć to robię, przywołuję książki takie jak Ostatni policjant. Pozycja ta pochyla się nad człowieczymi emocjami i relacjami w okolicznościach, które w normalnej literaturze byłyby niemożliwe lub co gorsza, metaforyczne. Ta powieść zadaje istotne pytania na temat naszej cywilizacji, naszego społeczeństwa, rozpaczy i nadziei. Nie przedstawia jednak łatwych odpowiedzi”.
– Michael Ann Dobbs, io9
„Porządny kryminał z ciekawą fabułą, wyrazistymi bohaterami i rewelacyjnymi dialogami w którym nadciągająca katastrofa nie jest tylko sztafażem, stanowi ona istotną część układanki, nad którą pracuje Henry Palace. Ta zapadająca w pamięć historia to zaledwie pierwsza odsłona planowanej trylogii.
– Booklist
„Ten zmuszający do myślenia kryminał powinien trafić do każdego miłośnika gatunku dopuszczającego niecodzienne tło dla opowiadanej historii, jak również do tych czytelników, którzy szukają świeżego spojrzenia na powieść katastroficzną”.
– Literary Journal
„Obiecujący początek nowej trylogii. W wypadku Wintersa wrażenie robi raczej szczegół niż sama ponura, mocna akcja”.
– Kirkus Review
„Ben H. Winters snuje interesującą opowieść, tworząc przy tym wyjątkowe postacie, które muszą sobie radzić w zmieniającej się rzeczywistości Ten świetnie napisany kryminał przysporzy autorowi czytelników, którzy nie będą mogli się doczekać na część drugą”.
– The New York Journal of Books
„Nieprzeciętna książka: genialna, zaskakująca i paradoksalnie podnosząca na duchu”.
– Mystery Scene Magazine
„Emocjonująca nie warto czekać na film!”.
– E! Online1.
Spoglądam na agenta ubezpieczeniowego, a on gapi się na mnie. Para szarych oczu ukrytych za okularami w staromodnej szylkretowej oprawie powoduje, że nagle doznaję olśnienia: cholera, to wszystko prawda, a ja nadal nie wiem, czy jestem na nią gotowy. Oj, chyba nie.
Mrużę powieki, biorę się w garść i pochylam się, by przyjrzeć się mężczyźnie bliżej. Oczy i okulary, wątła szczęka i łysina, na szyi zaciśnięta pętla zrobiona z cienkiego czarnego paska.
Tak, to prawda. A może nie? Sam już nie wiem.
Nabieram powietrza do płuc, skupiam się jeszcze bardziej, by wyrzucić z głowy wszystkie myśli niedotyczące zwłok. Wypieram niemożebnie brudne podłogi i rockandrollowy kawałek sączący się z tanich głośników w suficie.
Ten smród mnie dobija, wszechobecny i naprawdę obrzydliwy odór, jakby ktoś wylał przypalony olej z frytkownicy w samym środku obory. Jest jeszcze kilka zawodów na tym świecie, które ludzie nadal wykonują z lepszym lub gorszym skutkiem, niemniej posada nocnej sprzątaczki w całodobowych barach szybkiej obsługi z pewnością do nich nie należy. Z tego też powodu agent ubezpieczeniowy leżał sobie kilka długich godzin pomiędzy sedesem a depresyjnie szarą ścianką kabiny, zanim posterunkowy Michelson wparował przypadkiem do tej właśnie toalety, by odcedzić kartofelki.
Michelson zgłosił to zdarzenie jako klasyczne 10-54S, co wydaje się zrozumiałe, ponieważ mnie też właśnie na to wygląda. Jedno, czego nauczyłem się ostatnimi czasy – czego wszyscy się nauczyliśmy – to że samobójcy wybierający śmierć przez powieszenie rzadko kiedy wykorzystują belki stropowe albo haki na żyrandole. Jeśli podchodzą do rzeczy poważnie, a dzisiaj nikt nie traktuje tych spraw lekko, najczęściej używają gałek przy drzwiach bądź wieszaków na odzież lub też, jak zrobił to mój agent ubezpieczeniowy, podwieszają się pod wszelkie poziome elementy – w tym wypadku jest to poręcz w kabinie dla niepełnosprawnych. Potem wystarczy osunąć się na ziemię i pozwolić, by grawitacja zrobiła swoje, zaciskając pętlę na szyi i odcinając dostęp tlenu.
Pochylam się bardziej, a ponieważ wciąż kucam, muszę przesunąć jedną nogę, by utrzymać równowagę. Chcę znaleźć odpowiednią pozycję, pozwalającą mi na komfortowe dzielenie przestrzeni z agentem ubezpieczeniowym i zarazem na uniknięcie upadku, przez który zostawiłbym odciski palców na miejscu zdarzenia. To mój dziewiąty samobójca w ciągu trzech i pół miesiąca, czyli od chwili, gdy zostałem detektywem. Wciąż jednak nie przywykłem do tego, co śmierć przez uduszenie robi z twarzą człowieka; ten tutaj też ma oczy wybałuszone jakby z przerażenia i pokryte czerwoną pajęczyną naczyń krwionośnych, język wywalony na bok, wargi nabrzmiałe, zasiniałe w kącikach.
Opuszczam powieki, przecieram je kłykciami i znów spoglądam, próbując wyobrazić sobie, jak mój agent ubezpieczeniowy mógł wyglądać za życia. Od razu da się zauważyć, że nie był za przystojny. Cerę miał ziemistą, a twarz lekko nieproporcjonalną: zbyt mała żuchwa, zbyt wielki nochal, oczy za grubymi szkłami małe jak koraliki.
Wygląda na to, że człowiek ten zabił się, wykorzystując długi czarny pasek. Jeden koniec przywiązał do poręczy, a na drugim zrobił coś w rodzaju pętli, która teraz wrzyna się brutalnie w jego jabłko Adama.
– Cześć, młody. Kim jest twój nowy przyjaciel?
– Peter Anthony Zell – odpowiadam zniżonym głosem, zerkając przez ramię na Dotsetha, który dosłownie przed momentem otworzył drzwi do kabiny i szczerzy się do mnie z góry, znad jaskrawego kraciastego szala i kubka parującej kawy z McDonalda.
– Biały mężczyzna. Trzydzieści osiem lat. Pracował w ubezpieczeniach.
– Niech zgadnę – rzuca Dotseth. – Został pożarty przez rekina. A nie, zaraz, to przecież samobójstwo. Mamy do czynienia z samobójstwem?
– Wszystko na to wskazuje.
– Zaszokowałeś mnie! Totalnie! – Denny Dotseth jest zastępcą prokuratora generalnego, jego ogarem o srebrnej grzywie i szerokim, zawsze radosnym obliczu. – Jezu, tak mi przykro, Hank. Chcesz może kawy?
– Nie, dziękuję panu.
Składam Dotsethowi raport o tym, czego się dowiedziałem, przeglądając zawartość znalezionego w tylnej kieszeni ofiary czarnego portfela ze sztucznej skóry. Zell pracował w firmie o nazwie Merrimack Life and Fire, której biura mieszczą się w Water West Building przy Eagle Square. W portfelu nosił plik skasowanych biletów do kina – wszystkie datowane na ostatnie trzy miesiące – które mówiły wiele o jego pragnieniu przeżycia iście męskiej przygody: wznowienie Władcy Pierścieni, dwie ekranizacje cyklu science fiction Distant Pale Glimmers i jakiś DC kontra Marvel z IMAX-a w Hooksett. Żadnych śladów rodziny, ani jednego zdjęcia. Osiemdziesiąt pięć dolarów w dziesiątkach i piątkach. No i prawo jazdy z tutejszym adresem: 14 Matthew Street Extension, Concord.
– No tak. Znam tę okolicę. Same ładne domki. Rolly Lewis tam mieszka.
– Dostał wpieprz.
– Rolly?
– Nie, ofiara. Proszę spojrzeć. – Wracam wzrokiem do opuchniętej twarzy agenta ubezpieczeniowego i wskazuję na żółknące sińce w górnej części policzka. – Ktoś go walnął, raz, ale za to mocno.
– Taaa, jasne. Na pewno.
Dotseth ziewa, po czym upija łyk kawy. Prawo New Hampshire od dawna wymaga, by za każdym razem gdy znajdujemy trupa, na miejsce wezwano także kogoś z biura prokuratora generalnego. Dzięki temu, gdyby okazało się, że chodzi o zabójstwo, prokuratura miałaby wgląd w sprawę od samego początku. W połowie stycznia przepis ten został jednak uchylony, sąd stanowy uznał bowiem, że może być nadmiernie uciążliwy, zwłaszcza jeśli zważyć na obecne okoliczności – ludzie pokroju Dotsetha musieli jeździć po całym stanie, by stać nam za plecami na każdym miejscu zbrodni, nawet jeśli nie doszło tam do żadnego przestępstwa. Teraz tylko od nas, dochodzeniowców, zależy, czy wezwiemy prokuratora do 10-54S. Ja zazwyczaj robię to przy każdej okazji.
– Co tam jeszcze słychać, młody człowieku? – zagaja Dotseth. – Nadal młócisz w racquetballa?
– Nie grywam w racquetballa, proszę pana – odpowiadam bezwiednie, skupiając uwagę na martwej ofierze.
– Nie? To z kim cię pomyliłem?
Stukam opuszką palca wskazującego po brodzie. Zell był niski, mierzył nie więcej niż metr siedemdziesiąt, i miał przysadzistą sylwetkę z oponką wokół pasa. Cholera, gnębi mnie ta sprawa, ponieważ coś mi nie pasuje w wyglądzie tego ciała, coś jest nie tak z tym domniemanym samobójstwem, ale nadal nie wiem co.
– Nie ma komórki – mruczę.
– Co?
– Znalazłem portfel, klucze, ale telefonu nie było.
Dotseth wzrusza ramionami.
– Pewnie go wyrzucił. Beth tak zrobiła. Zasięg mieliśmy coraz częściej w kratkę, uznała więc, że równie dobrze obejdzie się bez tego ustrojstwa.
Kiwam głową, mamrocząc pod nosem: „Tak, tak”, ale wciąż spoglądam na Zella.
– Nie zostawił też listu.
– Co?
– Nie ma kartki z listem pożegnalnym.
– Naprawdę? – rzuca Dotseth, wzruszając ramionami jeszcze raz. – Pewnie któryś z kumpli ją znajdzie. Może nawet szef. – Uśmiecha się, siorbiąc kawę. – Oni zawsze zostawiają listy. Choć właściwie, zważywszy na okoliczności, nie muszą już tego robić, zgadza się?
– Owszem, proszę pana – odpowiadam, gładząc palcami wąsa. – Trafił pan w sedno.
Tydzień temu w Katmandu tysiąc pielgrzymów z całej Azji Południowo-Wschodniej rzuciło się prosto w ogień, a otaczający ich rozśpiewani mnisi chwilę później poszli w ich ślady i wmaszerowali prosto w szalejące płomienie stosu pogrzebowego. W Europie Środkowej zapanowała moda na poradniki DVD: Jak poprawnie obciążyć kieszenie kamieniami, Jak poprawnie zmieszać koktajl barbituranów we własnym zlewie. Na Środkowym Zachodzie USA – w Kansas City, St. Louis, Des Moines – panuje moda na użycie broni palnej, zdecydowana większość tamtejszych samobójców wybiera palnięcie ze śrutówki prosto w łeb.
U nas, w Concord, ludzie z jakiegoś powodu wybierają śmierć przez powieszenie. Znajdujemy wisielców w garderobach, szopach, niewykończonych piwnicach. W piątek tydzień temu pewien właściciel sklepu meblowego postanowił odejść w iście hollywoodzkim stylu, przywiązał więc pasek od szlafroka do rynny, ta jednak pękła pod jego ciężarem, przez co spadł na własny taras. Wyszedł z tej próby żywy, za to z połamanymi rękami i nogami.
– Tak czy inaczej to kolejna ludzka tragedia – podsumowuje lekkim tonem Dotseth. – Każdy przypadek jest na swój sposób tragiczny.
Zerka ukradkiem na zegarek – jest już gotowy do odejścia. Ja jednak nadal kucam nad zwłokami, nadal uważnie się przyglądam martwemu agentowi ubezpieczeniowemu. Peter Zell na ostatni dzień życia wybrał znoszony brązowy garnitur i jasnoniebieską koszulę. Skarpety miał zbliżonego do siebie koloru, choć nie do końca. Obie brązowe, z tym że jedna odrobinę ciemniejsza. Mocno rozciągnięte zsunęły mu się aż na kostki. Pasek okalający jego kark, czyli narzędzie zbrodni, jak by powiedziała doktor Fenton, jest za to prawdziwym majstersztykiem. Lśniąca czernią skóra i litery B&R wytrawione na złotej sprzączce.
– Halo? – rzuca Dotseth, więc spoglądam na niego, mrużąc powieki. – Masz coś jeszcze do dodania?
– Nie, proszę pana. To wszystko.
– Rozumiem. Miło było, jak zawsze zresztą, młodzieńcze.
– Chociaż…
– Tak?
Wstaję i odwracam się do niego.
– Powiedzmy, że zamierzam kogoś zamordować.
Cisza. Dotseth czeka rozbawiony, do przesady cierpliwy.
– Powiedzmy.
– Do tego mieszkam w okolicy, w której co rusz popełniane jest samobójstwo. Dzień w dzień. Toż Concord to istne zagłębie wisielców.
– Okay.
– Czy nie byłoby rozsądne, gdybym upozorował samobójstwo mojej ofiary?
– Byłoby.
– Czyli zgadza się pan ze mną?
– Generalnie tak. Ale to tutaj? – Dotseth wskazuje paluchem na ciało, nie przestając się uśmiechać. – To było samobójstwo.
Mruga do mnie znacząco, popycha drzwi toalety i zostawia mnie sam na sam z Peterem Zellem.
* * *
– To co robimy, Rewir? Czekamy na trupiarkę czy sami rozwalamy piniatę?
Mierzę posterunkowego Michelsona poważnym, pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Nie cierpię taniego pozerstwa, na które się sili, nie cierpię „trupiarek”, „piniat” i całej reszty, o czym on doskonale wie i celowo drażni mnie nimi teraz. Sterczy przed drzwiami toalety, teoretycznie strzegąc miejsca zbrodni, a tak naprawdę zażerając się owiniętym w żółty celofan McMuffinem z jajkiem. Kilka kropel bladego sosu właśnie skapnęło mu na bluzę munduru.
– Daj spokój, Michelson. Zginął człowiek.
– Wybacz, Rewir.
Za tym przezwiskiem także nie przepadam, o czym Ritchie również dobrze wie.
– Ktoś z biura doktor Fenton powinien się tutaj pojawić w ciągu godziny – informuję, a on kiwa głową, zasłaniając usta pięścią, by stłumić beknięcie.
– Zamierzasz przekazać tę sprawę doktor Fenton? – Zwija w kulkę papier po kanapce i ciska go do kosza. – Sądziłem, że ona już nie robi w samobójstwach.
– Zgadza się, niemniej detektyw ma ostatnie słowo – odpowiadam. – A w tym wypadku autopsja wydaje się konieczna.
– Serio?
– Tak.
On naprawdę ma to gdzieś. Natomiast Trisha McConnell robi, co do niej należy. Stoi teraz w drugim końcu restauracji; niska zażywna kobieta z czarnym kucykiem, który wystaje zadziornie spod jej służbowej czapki. W kąciku z dystrybutorami napoi przesłuchuje grupkę nastolatków. Raźno spisuje ich zeznania w trzymanym w ręku notesie. Wykonuje zawczasu potencjalne rozkazy przełożonych. Lubię posterunkową McConnell.
– Chyba wiesz, że centrala wymaga, abyśmy jak najprędzej zamknęli ten teatrzyk? – zagaduje Michelson chyba tylko po to, by podtrzymać wymianę zdań i jeszcze bardziej mnie wkurzyć.
– Wiem.
– Stabilność lokalnej społeczności i jej ciągłość, te sprawy.
– Tak.
– No i właściciel tej nory dostaje szału, że odcięliśmy klientom dostęp do toalet.
Podążam za spojrzeniem Michelsona i widzę za ladą mężczyznę o poczerwieniałej twarzy, właściciela tego McDonalda, który świdruje nas groźnym wzrokiem, co wygląda dość zabawnie w połączeniu z jaskrawożółtą koszulką i kamizelką barwy ketchupu. Każda minuta obecności policji to uszczerbek na zysku, mówi jego mina; gdyby nie bał się, że go aresztujemy za utrudnianie dochodzenia, pewnie miałbym go cały czas na karku.
Obok menedżera stoi tyczkowaty szczeniak; wystająca spod daszka czapki kasjerskiej długa grzywka piłkarza śmiga w powietrzu za każdym razem, gdy chłopak przenosi wzrok z rozwścieczonego szefa na parę policjantów i z powrotem, jakby nie wiedział, kto bardziej zasługuje na jego pogardę.
– Jakoś to przeżyje – zapewniam Michelsona. – W zeszłym roku zamknęlibyśmy nie tylko ten kibel, ale i resztę budy, i to na sześć do dwunastu godzin.
Posterunkowy wzrusza ramionami.
– Nowe czasy.
Krzywię się i odwracam plecami do właściciela restauracji. Niech się buja. To nie jest nawet prawdziwy McDonald. Nie ma już prawdziwych McDonaldów. Firma upadła w sierpniu ubiegłego roku, po tym jak w ciągu zaledwie trzech tygodni paniki giełdowej ceny jej akcji spadły o całe dziewięćdziesiąt cztery procent. Pozostały tylko krzykliwe szyldy nad setkami tysięcy opuszczonych lokali. Część z nich, jak ten, w którym teraz stoimy w centrum Concord, została szybko przekształcona w pirackie restauracje: będące własnością i zarządzane przez lokalnych cwaniaczków, takich jak nasz przyjaciel zza lady, którzy wykorzystali okazję, by sprzedawać to samo niezdrowe żarcie, nie kłopocząc się opłatami za franczyzę.
Nie ma już też prawdziwych sklepów 7-Eleven, nie mówiąc o kawiarniach Dunkin’ Donuts. Mamy za to jeszcze restaurację Panera, chociaż małżeństwo, do którego należy ta sieć, doznało duchowego oświecenia i zatrudniło w swoich lokalach współwyznawców, więc nie warto tam teraz zaglądać, o ile nie ma się ochoty na wysłuchiwanie Dobrej Nowiny.
Przywołuję McConnell, by dowiedziała się, podobnie jak Michelson, że będziemy prowadzić dochodzenie w sprawie zagadkowej śmierci Zella. Staram się przy tym ignorować sarkastyczne uniesienie brwi Ritchiego. Na szczęście McConnell przyjmuje moje słowa sztywnym potaknięciem, po czym sięga po notes i odwraca kartkę. Wydaję funkcjonariuszom zabezpieczającym miejsce zbrodni kolejne rozkazy: ona najpierw skończy zbierać zeznania, a następnie pojedzie poinformować rodzinę ofiary; on ma stać w tych drzwiach, dopóki nie pojawi się ktoś z biura doktor Fenton i nie zabierze zwłok.
– Nie ma sprawy – rzuca McConnell, zamykając notes szybkim ruchem.
– Psia robota – komentuje Michelson.
– Daj spokój – obruszam się znowu. – Zginął człowiek.
– Wiem, Rewir – prycha. – Już to mówiłeś.
Salutuję kolegom po fachu, kiwam im głową na pożegnanie, po czym zatrzymuję się nagle z ręką na klamce bocznego wyjścia, ponieważ widzę kobietę, która idzie bojaźliwym krokiem przez przyległy do restauracji parking. Ma na głowie czerwoną czapkę, ale nie nosi płaszcza, nie osłania się też parasolem przed padającym wciąż śniegiem, zupełnie jakby wybiegła skądś w pośpiechu, by dotrzeć właśnie w to miejsce. Jej czółenka ślizgają się raz po raz w szarej brei. Wreszcie mnie dostrzega, zauważa, że ją obserwuję, a nawet domyśla się, że jestem policjantem. Na jej bladej twarzy natychmiast pojawia się mars zaniepokojenia. Nieznajoma odwraca się na pięcie i pośpiesznie odchodzi.