Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni sprawiedliwy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatni sprawiedliwy - ebook

 

To spotkanie wcale nie miało być wyjątkowe...

Niewielkie miasto na Warmii, senna uliczka w starej dzielnicy. W domu seniorki rodu Kurczyłłów, kobiety obdarzonej przenikliwym umysłem i nieznośnie upartej, odbywa się zjazd rodzinny. Podczas kolacji staruszka zaskakuje zebranych oświadczeniem, że jej niedawno zmarły brat został otruty, po czym zapowiada śmierć związanego z rodziną sąsiada. Oczywiście nikt nie bierze tych słów poważnie. Jednak wkrótce ktoś znajduje żonę sąsiada ranną w jej sypialni, a sam mężczyzna znika bez śladu.

Do wyjaśnienia sprawy zostaje skierowany komisarz Jarosław Rębowicz. Podekscytowane towarzystwo rozpoczyna, rzecz jasna, własne dochodzenie. W trakcie śledztwa komisarz trafi na ślad niejednej rodzinnej tajemnicy i pozna bliżej nieprzeciętną staruszkę, która trwa przy swojej wersji wydarzeń. Czyżby to ona miała rację?

Zaskakujące zwroty akcji, galeria doskonale zarysowanych postaci, humor i ironia - Irena Matuszkiewicz napisała kolejną znakomitą powieść.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-318-4
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O Autorce

Irena Matuszkiewicz

(ur. 1945) – ukończyła filologię polską na UMK w Toruniu oraz dziennikarskie studia podyplomowe na UAM w Poznaniu. Była dziennikarką tygodnika regionalnego „Kujawy”. Z powodu choroby zaprzestała pracy w redakcji i poświęciła się pisaniu. Jest autorką powieści: Agencja złamanych serc (2002), Gry nie tylko miłosne (2002), Dziewczyny do wynajęcia (2003), Salonowe życie (2004), Seryjny narzeczony (W.A.B. 2006), Nie zabijać pająków (W.A.B. 2007) i Czarna wdowa atakuje (W.A.B. 2008).

e-mail: [email protected]

Dom pękał w szwach od gości. Co prawda zjechały raptem cztery osoby, jednak budynek był mały, wiekowy i miał prawo pękać. Jego właścicielka, Barbara Kurczyłłówna, od lat nie wydawała przyjęć, bo tez ludzie z jej pokolenia dawno zmienili ziemski żywot na inny, może nawet niebiański, więc pojawiali się jedynie w snach, czasem we wspomnieniach. Miesiąc wcześniej odszedł najstarszy brat, Władysław, senior rodu Kurczyłłów. Średni brat, Henryk, marynarz i obieżyświat, zmarł wiele lat temu, a Barbara, najmłodsza z rodzeństwa, przekroczyła dziewięćdziesiątkę i wciąż trwała na posterunku. Jako kobieta niezamężna i bezdzietna skierowała swoje uczucia na dzieci i wnuczęta braci. Czuła się potrzebna, ponieważ w swoim mniemaniu sprawowała funkcję strażniczki rodzinnych tradycji. Na odległość co prawda, ale z ogromnym zapałem ciotkowała i babkowała potomkom świetnego rodu. W odpowiedzi na obszerne memoriały, dotyczące spraw rodzinnych bądź ogólnego zdziczenia obyczajów, dostawała skromne karteczki na Boże Narodzenie, na Wielkanoc i czwartego grudnia na imieniny. I na tym właściwie skończyłyby się kontakty, gdyby nie Emilka, wnuczka Henryka, która żywo interesowała się losem staruszki, wpadała do niej dość często, a jeszcze częściej telefonowała.

Spóźnione rodzinne spotkanie związane było ze schedą po zmarłym Władysławie. Lada dzień majątek miał przejść w obce ręce, co Barbarę przejęło taką zgrozą, że zwołała rodzinny sejmik. Za namową mecenasa Lamety i przy pomocy opiekunki Haliny Lipki rozesłała pięć listów do żyjących członków rodziny, a więc do dwójki dzieci swoich braci oraz do dzieci ich dzieci, czyli do przyszywanych wnucząt. Na apel babki odpowiedziały jedynie wnuczęta. Z Norwegii przyleciał Feliks, wnuk Władysława. Wnukowie Henryka mieli znacznie bliżej: z Ostródy przyjechał Leszek, a z Torunia jego siostra Emilka Korycka. Ta ostatnia nie ruszała się nigdzie bez męża Waldemara. Koryccy zjawili się u babki pierwsi i Emilka od progu zapowiedziała, że bierze na siebie obowiązki pani domu. Raz, że czuła się związana z babką bardziej niż kuzyni, a dwa, że lepiej od nich znała się na powlekaniu pościeli i szykowaniu śniadań. Oczywiście była jeszcze nieoceniona Halina Lipka, lecz ona miała sprawować pieczę nad staruszką, nie nad jej gośćmi. Zresztą Emilka i tak pięciu minut nie usiedziała spokojnie. Jeśli wierzyć jej mężowi, pod rudą strzechą loków palił się żywy ogień. Temperament i urodę Emilia odziedziczyła po ojcu, więc nie była zbyt podobna do Kurczyłłów. Prawdę mówiąc, nie była w ogóle podobna do rodziny matki: ani po wierzchu, ani w środku. Kurczyłłowie odznaczali się posturą słuszną, można powiedzieć, kwadratową, poruszali się i mówili ze spokojem i dystynkcją odziedziczoną po kresowych przodkach. Ojciec Emilii nie miał ze szlachecką sferą nic wspólnego, poza żoną, oczywiście. Córka wdała się w niego jota w jotę. Nie przywiązywała wagi do dóbr doczesnych, była radosna i energiczna. Jak pracowała, to pracowała, ale jak już się bawiła, to na całego.

Młodzi członkowie rodziny Kurczyłłów zjeżdżali w czwartek i piątek, a na sobotę Emilka zaplanowała kolację w ogrodzie. Meszki po opryskach właśnie wyzdychały, komary przymulone suszą wzięły na przeczekanie i można było spokojnie rozkoszować się wieczornym chłodem. Nikomu nie chciało się siedzieć w nagrzanych murach, nawet seniorce długowiecznego rodu, mimo że ostatnio wciąż narzekała na chłód.

W domu babki Barbary nie było urządzenia do grillowania, takiego najprostszego, na cienkich, chwiejnych nóżkach. Emilka wyznaczyła dwu ochotników i – nie bacząc na protesty ani na upał – wysłała ich do śródmieścia. Przykazała, by dodatkowo kupili węgiel drzewny oraz piwo – i więcej nie zawracała sobie głowy techniczną stroną przedsięwzięcia. Sama pobiegła po karczek i skrzydełka, a po drodze zajrzała do Bulwickich, sąsiadów babki zza wschodniego płotu. Pożyczyła od nich kilka krzesełek ogrodowych, wymieniła najświeższe ploteczki oraz zaprosiła Jacka z Izą i wnukiem Danielem na wieczór. Bulwiccy byli jedynymi sąsiadami, których Barbara Kurczyłłówna nie tylko poważała, ale także włączyła do rodziny, zachęcając, by nazywali ją babcią. Podobnego wyróżnienia nie dostąpili Cieplakowie, ci od strony zachodniej. Wystarczyło porównać żywopłoty: między Barbarą i Bulwickimi rosły niewysokie pięciorniki, a od strony Cieplaków kłębił się gąszcz leszczyny, zza którego nic nie było widać. Cieplakowie nie mieli prawa wstępu do ogrodu Barbary, gdzie rośliny rosły, jak same chciały, a najbujniej te dzikie. Obie posesje oddzielał mur zieleni, zza którego wyłaniały się fragmenty domu. Barbara popatrywała na ten budynek z wielką nostalgią.

Około szóstej wszystko było już przygotowane do ucztowania, łącznie z nowym grillem. Sąsiad Jacek Bulwicki nie bardzo się znał na przyjęciach ogrodowych, kiedy jednak Emilka wyznaczyła go na swojego pomocnika, zgodził się bez szemrania. Mimo gorąca machał szczypcami, zaglądał pod pokrywę i uwalniał zapachy przyprawiające głodnych o ślinotok. Był zapalonym myśliwym, a do tego gawędziarzem lubującym się w opowieściach ociekających posoką. Myśliwi kochają takie bajki i nic nie jest w stanie ich zniechęcić, nawet wstręt na twarzach słuchaczy. Bulwicki odgrywał scenę tropienia rannego koziołka, udawał, że strzela z metalowych szczypiec, i pląsał wokół grilla w dzikim tańcu, który ogromnie się podobał sześcioletniemu Danielowi. Chłopiec kręcił się pod nogami, na krok nie chciał odejść od rozgrzanego piecyka i nic sobie nie robił z przerażonych okrzyków babci Izy w rodzaju: „Danielu, uważaj, bo się poparzysz!”. Dopiero Leszek Kurczyłło spojrzał na malca poważnie spod gęstych brwi i powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu:

– Albo idziesz stąd natychmiast, albo osobiście dopilnuję, żeby zaraz po kotletach dziadek ciebie ustrzelił i upiekł na ruszcie. Będziesz smakować jak małe koźlątko.

Daniel znał się na żartach, jednak zwiodła go sroga mina i kategoryczny głos obcego pana. W sprzeczki wolał nie wchodzić, ale też nie chciał zbyt szybko kapitulować.

– Jestem cały w zarazkach, bo się dzisiaj nie myłem – zawołał.

Leszek wzruszył ramionami.

– Ogień zabije zarazki – wyjaśnił zwięźle. – Resztę załatwi pieprz.

Chłopiec odwrócił się na pięcie i pobiegł w głąb ogrodu. Nie był to dla niego teren zupełnie obcy, bywał u dziadków bardzo często, więc przy okazji przesiadywał z babcią Izą u sąsiadki zza płotu. Z wielką ciekawością patrzył na staruszkę, której młodość umiejscawiał mniej więcej w epoce lodowcowej. Próbował podpytywać ją o wędrówkę Manfreda, jednak przyszywana prababcia nie kojarzyła Manfreda z mamutem, przyjacielem Sida i Tygrysa, tylko z jakimś Mordredem, podobno siostrzeńcem króla Artura. Daniel jak dotąd nie słyszał o królu, a kiedy jeszcze się okazywało, że prababcia też nie znała tego Artura, tracił zainteresowanie dla przeszłości i oddawał się ciekawszym zajęciom.

Ledwie chłopiec zniknął w wysokim zielsku, Emilka się roześmiała.

– Ładnie to tak straszyć dzieci? – spytała.

Jej brat nie wyglądał na skruszonego.

– Nikogo nie straszyłem – wyjaśnił z powagą. – Postawiłem przed młodym alternatywę: albo sobie pójdzie, albo da się upiec. Jak widać, wybrał rozsądne wyjście.

– A gdyby wybrał mniej rozsądnie, to co byś zrobił? – dociekała Emilka.

– To już byłoby zmartwienie dziadka. Ja byłbym za upieczeniem.

– Pan oczywiście żartuje? – upewniła się Iza Bulwicka, babcia kandydata na pieczyste.

– A kto go tam wie! – wykrzyknęła rozbawiona Emilka. – To zawodowy policjant, i tak trzeba na niego patrzeć. Z kim on przestawał całe życie? Ze zboczeńcami, z bandytami, więc mógł się do nich upodobnić.

Iza poczuła wyraźną antypatię do Leszka Kurczyłły. Uwierzyć mu nie uwierzyła, jednak sam pomysł uznała za kompletnie głupi. A jak pomysł, to i pomysłodawcę. Na szczęście nadeszła pora kolacji, więc darowała sobie uszczypliwości i poszła szukać wnuka. Goście przy ogrodowym stole zabrali się do jedzenia.

Barbara Kurczyłłówna, otulona lekkim błękitnym kocykiem, przypominała kruchą, aczkolwiek dość pokaźną lalkę. Cerę miała jasną, do złudzenia przypominającą mocno zgnieciony kawałek jedwabiu w kolorze kości słoniowej. Brązowe oczy rozglądały się wokół żywo i przytomnie. Dla wygody opiekunka posadziła ją na wózku inwalidzkim. Taki wózek łatwiej było przepchać z domu do ogrodu, łatwiej tez staruszkę otulić, a nawet nakarmić kaszką z jabłkami. Danie było pomysłem opiekunki, Haliny Lipki, i wyszło na to, że Lipka spokojnie mogła sobie tę kaszkę zjeść sama. Barbara Kurczyłłówna przełknęła dwie pierwsze łyżki, po czym zdecydowanym, choć cichym głosem poprosiła o to, co jedli wszyscy, czyli o kawałek kotleta. Zgodziła się, żeby to był kawałek chudy i drobno pokrojony. Dziobała go potem z wielkim upodobaniem, zagryzając świeżym chlebem.

– A może piwka? – spytał Waldemar, rozglądając się za szklaneczką dla babci.

– To nierozsądna propozycja! – zgromiła go opiekunka.

Posłała śmiałkowi groźne spojrzenie, które natychmiast powinno położyć kres niemądrym żartom. Jednak Waldemar nie żartował i całkiem szczerze chciał się dzielić z seniorką rodu wszystkim, co najlepsze.

– Nie, nie, chłopcze, dziękuję ci za dobre serce, ale dla mnie piwne czasy już minęły. Teraz nawet po dwu łykach mam zgagę – wyjaśniła babcia, po czym skinęła ręką na panią Halinę i poleciła jej, by przyniosła z kredensu kieliszek nalewki pieprzowej.

– Babcia jest okay! – ucieszył się Feliks Kurczyłło, lekarz z dalekiego Bergen w norweskiej prowincji Hordaland.

Halina Lipka i jemu posłała nieprzychylne spojrzenie.

– W nocy, gdyby co, to pan doktor będzie babcię ratował, bo ja za godzinkę kończę pracę i jadę do domu.

– Wierzy pani, że ten kieliszek nalewki może zaszkodzić? – zdumiał się Feliks.

– Nie mówię o nalewce, tylko o tej spieczonej świni-nie – wyjaśniła z godnością Halina Lipka. Postawiła przed babcią kieliszek, a sobie dołożyła kaszki z jabłkami. Kotletów ani skrzydełek nie tknęła.

Barbara Kurczyłłówna niewiele sobie robiła z przerażenia opiekunki, chociaż znakomicie słyszała całą rozmowę. Była postępową staruszką, nie wstydziła się okularów ani aparatu słuchowego wmontowanego w oprawkę. Pogawędka z nią byłaby prawdziwą przyjemnością, gdyby nie upierała się tak bardzo przy niektórych opiniach. Kiedy już biesiadnicy zaspokoili pierwszy głód, popukała kościstym palcem w stół.

– Posłuchajcie, co mam wam do powiedzenia! – zakomunikowała uroczystym tonem. Odczekała, aż się uciszą, i ciągnęła dalej: – Miesiąc temu, za tymi oto krzakami leszczyn, w rodzinnym domu Kurczyłłów został otruty mój brat Władysław.

– Babciu, nie wracajmy do tego! – poprosiła Emilka, co znaczyło, że pomysł z nienaturalnym zejściem dziadka nie był dla niej tajemnicą. Wydawała się znużona i przybita.

– Dlaczego babcia uważa, że został otruty? – spytał Leszek.

– Odezwał się detektyw – mruknęła niechętnie Emilka. – Bo tak właśnie uważa, i to musi ci wystarczyć, nawet jeśli jesteś zdania, że dziewięćdziesięciosześcioletni człowiek ma prawo umrzeć bez pytania rodziny o zgodę.

– Nie gadaj, bo ciebie przy tym nie było, a ja byłam! – fuknęła gniewnie Barbara. – Miał swoje lata, to prawda, ale był dziarski i zdrowy. A potem nagle podupadł, z dnia na dzień. W sobotę jeszcze z nim rozmawiałam, w niedzielę mnie nie poznał. Oddech miał krótki, urywany, jakby się dusił i – zawiesiła dramatycznie głos – pachniał migdałami. Jest taka silna trucizna, która pachnie migdałami, nazwa wyleciała mi z pamięci…

– Cyjanek – podpowiedział Feliks.

– Możliwe, że cyjanek – przytaknęła Barbara. – Nafaszerowali go cyjankiem.

– Kto? – spytał Leszek.

– Za rękę nikogo nie złapałam! – żachnęła się staruszka. – Ściągnęłam was, bo trzeba złożyć doniesienie do prokuratora, zażądać ekshumacji i przeprowadzić śledztwo, które potwierdzi, że to ja mam rację. Śledztwo powinno też wskazać winnego.

– No, no! – wykrzyknął z podziwem Leszek. – Nasza babcia nieźle się orientuje w kwestiach prawnych.

– Radziła się mecenasa – mruknęła Emilka.

– A owszem! – przytaknęła Barbara. – Mój ojciec, a wasz pradziad mawiał, że do spraw poważnych trzeba podchodzić poważnie. Radziłam się mecenasa… jak mu tam… Przyznał, że wszystko to razem wygląda podejrzanie. Dla niego zaledwie podejrzanie, a ja swoje wiem. Otruli go, żeby szybciej dorwać się do majątku. Cieplakowie są mocno niecierpliwi. Oczywiście ta Szarłatowa też ma swoje za uszami.

– A co z żoną dziadka? – zdziwił się Feliks. – Powinna jeszcze żyć, nie dostaliśmy wiadomości, że umarła.

Emilka litościwie pokiwała głową. Nie po raz pierwszy miała okazję się przekonać, jak niewielką wagę przywiązują mężczyźni do koligacji rodzinnych. Inna rzecz, że babka Barbara mówiła po swojemu, i Feliks miał prawo się pogubić. Emilka usiadła obok niego i starannie dobierając słowa, żeby nie urazić babki, przypomniała koleje losów Władysława Kurczyłły. Ze swoją pierwszą żoną Julią dziadek przeżył prawie czterdzieści lat, dochował się syna Marka i wnuka Feliksa, tego samego, który teraz siedział obok i potakiwał. O pierwszym małżeństwie dziadka jego najbliższa rodzina wiedziała prawie wszystko. Luki dotyczyły czasów późniejszych, kiedy Władysław Kurczyłło ożenił się powtórnie. Miał wówczas sześćdziesiąt sześć lat, a jego wybranka, Zofia Szarłat, zaledwie czterdzieści cztery. W tym drugim stadle przeżył trzydzieści lat, a więc też szmat czasu. Wydawał się szczęśliwy i nawet rodzona siostra nie zdołała mu wmówić, że było inaczej. Po prostu Barbara Kurczyłłówna nigdy nie uznała drugiej żony brata. Uważała ją za prowincjuszkę odpowiednią na gosposię, ale niegodną miana towarzyszki życia człowieka wykształconego, kulturalnego, a przede wszystkim dobrze urodzonego. O drugiej żonie brata mówiła „ta Szarłatka” lub „ta kobieta”. Jeszcze większą odrazą przejmowała ją córka Szarłatowej, zwana nie wiadomo czemu Mirabelką, i jej mąż Maciej, czyli Cieplakowie, od trzydziestu prawie lat znienawidzeni sąsiedzi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: