Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni świadek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 marca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Ostatni świadek - ebook

Tylko jedna osoba może uratować honor żołnierza Wojska Polskiego. Zszargany przez media, opluwany przez społeczeństwo i pogardzany przez polityków stał się wart tyle, co tłumaczenia morderców niewinnych dzieci.  Polacy w kraju już wydali wyrok. Śmierć bezbronnych cywilów w wiosce, w której wcześniej zabito jednego z żołnierzy, musi być wynikiem zemsty. Zwłaszcza że wszyscy widzieli filmik, na którym Polak krzyczy: „Dobijam rannego psa!” i strzela, stojąc pośród ciał…

Wojna w Afganistanie toczy się nie tylko pomiędzy żołnierzami i talibami. To także polityczna potyczka w kraju, zręcznie podjudzana przez medialną machinę zniekształcającą informacje docierające z prowincji Ghazni. Nie ma w nich miejsca na żołnierskie braterstwo, ponadludzkie poświęcenie, paraliżujący strach przed wyjazdem na patrol czy nieopisany ból po stracie przyjaciela, który zginął w wybuchu miny pułapki. Liczy się tylko to, że ktoś zabija Polaków, albo – co gorsza – zabijają Polacy.

Powieść Marcina Ogdowskiego jest książką przełomową. Po raz pierwszy w historii najtrudniejszej „misji stabilizacyjnej” w dziejach polskiego wojska Czytelnik ma szansę przekonać się, jak bardzo jego wizja wojny – wykreowana przez prasę, radio i telewizję – różni się od rzeczywistości. W książce fikcję stanowią bowiem tylko wydarzenia. Problemy wojskowych, kłamstwa polityków i manipulacje dziennikarzy są, niestety, prawdziwe. I tak samo zabójcze jak podkładane przez talibów bomby.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62730-43-8
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Książkę dedykuję Babci Zofii – w podziękowaniu za to, że kiedyś uratowała mi życie. Wspaniałej kobiecie, która we wrześniu 1939 roku przeżyła koszmar ucieczki na wschód, pociągiem ostrzeliwanym przez samoloty Luftwaffe. Po to, by kilkanaście dni później, w leśnym rowie, drżeć o życie, które chciały jej odebrać skrzyknięte ad hoc ukraińskie bojówki. Która zimą 1945 roku, w rodzinnym Toruniu, cudem uniknęła śmierci z rąk rosyjskiego marudera. To od niej wiele lat temu usłyszałem słowa, które moim zdaniem powinny stać się mottem tej książki:

„Na wojnie wszyscy są ofiarami”.Pierwszy plan:

Zalmay Ahmadzay – lekarz, mieszkaniec wsi Nabud Khel leżącej w prowincji Ghazni;

Marcin Jelonek, ps. „Jelon” – kapral w 1 plutonie 1 kompanii Zgrupowania Bojowego (ZB) Alfa;

Michał Żulowski, ps. „Żulu” – kapitan, rzecznik prasowy Polskiego Kontyngentu Wojskowego (PKW) w Afganistanie, w kraju pracownik sekcji prasowej 2 Korpusu Zmechanizowanego. Dawniej dowódca 1 kompanii 18 Batalionu Powietrznodesantowego;

Alicja Kowalewska – podporucznik, pracownik sekcji prasowej kontyngentu, w kraju dowódca plutonu w 1 kompanii 18 batalionu. Jej żołnierze służą w Afganistanie w 1 plutonie 1 kompanii ZB Alfa;

Artur Kubacki, ps. „Arturo” – sekretarz stanu w Ministerstwie Obrony Narodowej;

Jarosław Huzar – dziennikarz, pracownik Telewizji Publicznej;

Wojciech Szczypiorski, ps. „Szczypior” – generał brygady, dowódca PKW w Afganistanie, w kraju dowódca 6 Brygady Powietrznodesantowej.

Drugi i trzeci plan:

Rafał Wójcik, ps. „Rudy” – podporucznik, w Afganistanie dowódca 1 plutonu 1 kompanii ZB Alfa;

Jasiek – pułkownik, szef sztabu PKW w Afganistanie;

Arek – cywilny paramedyk, przydzielony do 1 plutonu 1 kompanii ZB Alfa;

„Szalony Pakistańczyk” – komendant oddziału rebelianckiego operującego w okolicach wioski Nabud Khel;

„Sobol” – żołnierz 1 plutonu 1 kompanii ZB Alfa;

Janusz Sienkiewicz – pułkownik, dowódca Grupy Zabezpieczenia Medycznego PKW w Afganistanie;

Krzysztof Szmyt – operator kamery, pracownik Telewizji Publicznej;

Piotr Kłopotowski – dziennikarz jednego z tabloidów – „Expressu Codziennego”;

Andrzej Wałek – niezależny paparazzo;

Ziemowit Wójcicki – dziennikarz portalu Internia.pl;

Janusz Czajkowski – profesor, medioznawca;

Jacek Kowalewski – mąż Alicji Kowalewskiej, policjant z katowickiej delegatury Centralnego Biura Śledczego;

„Dudi”, „Benny”, Waśko – żołnierze 1 kompanii ZB Alfa;

Tkaczyk – major z Komendy Bazy Ghazni;

Marek – oficer dyżurny Centrum Operacji Taktycznych w bazie Ghazni, współlokator Michała Żulowskiego;

Andrzej Słowikowski, ps. „Słowik” – żołnierz 1 plutonu 1 kompanii ZB Alfa;

Paweł Siarkowski, ps. „Siara” – żołnierz 1 plutonu 1 kompanii ZB Alfa.Baza Ghazni, 1 czerwca

– „Siara” nie żyje... – Głos dyżurnego z TOC^() brzmiał tak, jakby pochodził z zaświatów. Michał wstrzymał oddech i głośno przełknął ślinę. „Kurwa, miałem rację” – przemknęło mu przez głowę. Kilkadziesiąt sekund wcześniej, na dźwięk dzwonka Mil-wanu, oderwał się od stolika z kartami. Podchodząc do aparatu służącego do przekazywania niejawnych informacji, zerknął na zegarek – była dziewiętnasta trzydzieści – a widząc na dużym wyświetlaczu końcówkę numeru centrum operacyjnego, westchnął. „Coś się posrało...” – z taką myślą chwycił słuchawkę. – Dostaliśmy sygnał z MEDEVAC-u^(), że zmarł im na pokładzie. Lada moment powinni lądować. – Słychać było, że Marek, dobry kumpel Michała, dałby wiele, by nie pełnić roli posłańca przynoszącego złe wieści. – Stary chce, żebyś przypilnował tych swoich miśków. Możesz im powiedzieć, co się stało, ale zrób tak, by nie szwendali się teraz po bazie. Okej?

Pytanie zawisło w próżni. Michał stał wyprostowany przy aparacie, wpatrując się w mapę prowincji Ghazni. „Gdzie jest ta pierdolona Nabud Khel?” – natrętna myśl zajęła niemal całą jego uwagę. Ze słów Marka wynikało, że właśnie w tej wiosce pluton „Siary” dostał się pod ogień.

– Jesteś tam? – dopytywał się dyżurny TOC.

Milczenie.

– „Żulu”! – W głosie Marka słychać było zaniepokojenie. Nie bez powodu zdecydował się przywołać kumpla, używając ksywki jeszcze z czasów szkoły oficerskiej.

– Jestem, jestem! – wyrzucił z siebie Żulowski. – Jasne, zajmę się tym – dodał, jednocześnie znajdując na mapie ów feralny punkt. Wciąż trzymając słuchawkę w ręku, obrócił się w kierunku stołu. Karciane rozgrywki przerwano. Miśki – Jarek Huzar i Krzysiek Szmyt, dziennikarz i operator publicznej telewizji – oraz Ala, podwładna Michała, patrzyli na niego z wyczekiwaniem. Mina „Żula” nie pozostawiała złudzeń, że stało się coś złego.

– Michał... – Po tym słowie po drugiej stronie linii zapadła na chwilę cisza. – Jest mi cholernie przykro. Trzymaj się, chłopie! – powiedział Marek i się rozłączył.

Dźwięki znad pobliskiego helipadu^(), jeszcze kilkadziesiąt sekund temu ledwo słyszalne, teraz niemal trzęsące barakiem biura prasowego, zwiastowały nadlatujące śmigłowce. Żulowski odłożył słuchawkę i pokiwał głową, gdy jego wzrok zetknął się z wymownym spojrzeniem Ali.

– Mamy zabitego. Właśnie go przywożą – powiedział, klepiąc się nerwowo lewą dłonią w czoło. Helikoptery musiały właśnie siadać, bo choć Michał nie zwykł mówić cicho, jego słowa były ledwo słyszalne. Także te wypowiedziane kilka sekund później, skierowane wyłącznie do Ali. – „Siara” nie żyje...



Spadochroniarze nie odpoczywają, spadochroniarze dają odpocząć przeciwnikowi – naklejka z tym hasłem znajdowała się na drzwiach wejściowych do pokoju, w którym mieszkał Paweł Siarkowski. „Żulu” zaśmiał się głośno, przywołując w pamięci ów widok. Choć był kapitanem, a „Siara” kapralem, utrzymywali ze sobą kumpelskie relacje. Nieraz bywał w internacie, do którego po rozwodzie przeniósł się Siarkowski. Siadali wtedy do litra, gadając jak równy z równym. Za każdym razem – prędzej czy później – wracali wspomnieniami do Iraku. Zawadiackiego „Siarę” Michał poznał dużo wcześniej, ale to właśnie na pustyni zaczęła się ich przyjaźń.

Żulowski mimowolnie potarł dłonią bliznę na prawym policzku. Ślady po oparzeniach miał też na ramieniu i udzie. Podobnie jak Paweł, którego ogień dotkliwie polizał, gdy wszedł do płonącego Hummera, by wyciągnąć dowódcę. Michał tego nie pamiętał – siła eksplozji IED^() rzuciła nim do przodu, a uderzenie twarzą o stalowy pulpit było tak silne, że stracił przytomność. Rozpłynął się w niebycie, nie czując bólu i smrodu palących się ciał – własnego i członków załogi („Stary, jak ty śmierdziałeś...” – powiedział mu potem „Siara”). Obudził się wiele dni później, w szpitalu wojskowym koło Ramstein w Niemczech. To tam usłyszał o żołnierzu z kolejnego wozu, który po wybuchu ajdika jako pierwszy rzucił się ratować kolegów z płonącego wraku. I tam też go spotkał, tak jak i on zawiniętego w śmieszne opatrunki.

– „Siara”, jestem twoim dłużnikiem do końca życia – powiedział wtedy. A gdy ten zaczął coś od „poruczniku”, nie pozwolił mu dokończyć, wyciągając jednocześnie dłoń. – Jestem „Żulu” – rzekł na tyle dobitnie, na ile pozwalały uszkodzone mięśnie. – Myślę, że wojskowa dyscyplina na tym nie ucierpi – dodał, próbując ułożyć usta w uśmiech.

– Jak chcesz – skwitował wówczas „Siara”. Dla obydwu było jasne, że ta poufałość, która narodziła się latem 2004 roku, będzie dotyczyła wyłącznie sfery prywatnej. Że w robocie Michał pozostanie „panem porucznikiem”, dowódcą kompanii. – Wiesz, jak mnie nazywać. „Pawła” w każdym razie nie lubię – zastrzegł kapral, puszczając przy tym oko.

Ów gest był znakiem rozpoznawczym „Siary”, a zarazem kwintesencją jego stosunku do życia. Luzu, który jakimś cudem nie przeszkodził Siarkowskiemu w byciu dobrym żołnierzem.

„Żulu” uśmiechnął się pod nosem, wspominając pogodną zwykle twarz przyjaciela. Zaraz jednak spochmurniał, zdając sobie sprawę z tego, że już nigdy go nie zobaczy.

– Fak! – walnął dłonią o brzeg umywalki, przed którą stał. Po czym zmieszany rozejrzał się po kontenerze sanitarnym. W pomieszczeniu nikogo nie było, odetchnął więc z ulgą. A następnie odkręcił zimną wodę i wsadził głowę pod orzeźwiający strumień.

Zapowiadał się długi wieczór.



– Jesteśmy. – Zmęczony i zachrypnięty głos dowódcy wozu oznaczał, że rosiek^() dojechał już do miejsca, w którym parkowały pojazdy 1 kompanii Zgrupowania Bojowego Alfa. Marcin Jelonek zwolnił blokadę tylnego włazu i pchnął jedno ze skrzydeł. Siedzący naprzeciwko kolega zrobił to samo i drzwi otworzyły się na oścież.

Jak spod ziemi wyrosły postacie kolegów z 2 plutonu, którzy nie opuszczali dziś bazy.

– No, kurwa, nareszcie!

– Jesteście!

– Jak było? – zasypali wracających z akcji kumpli serią pytań.

Jelonek nie miał ochoty gadać. Chwycił swój plecak, Beryla i ruszył prosto na rozemocjonowanych mężczyzn. Gdy jeden z nich zatrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu, pokręcił tylko głową. Nie musiał nic mówić – zaciśnięte usta wystarczyły; dłoń znikła, ludzki mur się rozstąpił. Marcin, minąwszy żołnierzy z 2 plutonu, ruszył ku swojej bichacie.

Barak z dykty znajdował się kilkadziesiąt metrów dalej, za murem oddzielającym tak zwaną linię – parking i zarazem miejsce przedwyjazdowych odpraw – od części mieszkalnej. Owo miniosiedle – jedno z kilku w bazie – nosiło nazwę 13 Dzielnicy. Tu rządzi Alfa – informowała tablica powieszona nad wyłomem w ścianie, pod którą właśnie przechodził Jelonek. Normalnie ów napis, nawiązujący do przynależności mieszkańców osiedla, wywoływał u Marcina lekki uśmiech. Ale nie tym razem.

Jelonek był śmiertelnie poważny. Nie mógł przestać myśleć o tym, co kilka godzin temu stało się w Nabud Khel. A właściwie o jednym zdarzeniu, które dla niego zaczęło się w chwili, gdy usłyszał wycie „Słowika” (tak, wycie; Marcin potrącił kiedyś psa, zwierzę umierało przez kilka minut, koszmarnie przy tym wyjąc – taki sam dźwięk wydawał z siebie Słowikowski...). Skończyło zaś, gdy ratownicy MEDEVAC wkładali nosze z nieprzytomnym już Andrzejem do śmigłowca. „Szeregowiec Andrzej Słowikowski, żołnierz 2004 roku 6 Brygady Desantowo-Szturmowej” – jak kiedyś przedstawił się siostrze Jelonka – znikał w czeluściach Black Hawka z czerwonym krzyżem. A Marcin nie mógł oprzeć się wrażeniu, że widzi przyjaciela ostatni raz.

– Kurwa mać! – Jelonek niemal spadł ze schodów prowadzących do drzwi bichaty. Odepchnął je mocno, zły, że aż tak bardzo się zamyślił. Owa złość wypełniała go jeszcze kilkanaście sekund później, gdy będąc już we własnym boksie, ściągał kamizelkę kuloodporną. Szarpał rzepami, jakby były mackami oplatającej go ośmiornicy, by wreszcie rzucić kevlarowo-stalowym gorsetem o łóżko. Wtedy wyprostował się i głęboko westchnął.

– Ja pierdolę, ale bym się napił... – powiedział sam do siebie. Dygotał. Póki był w akcji, jakoś się trzymał; „rzucawka” – jak ją nazywał – dopadła go, gdy dowódca kompanii zarządził odbój.

Po przedostatnim tiku^() też tak było. Wtedy wieczorna popijawa załatwiła sprawę. Jelonek nie miał wątpliwości, że i dziś (a właściwie – zwłaszcza dziś), nie obejdzie się bez alkoholu. Za moment bichata wypełni się ludźmi, których zostawił na linii. W ruch pójdą zapasy przewidziane na takie chwile. Nikt, komu potrzeba procentów, nie będzie poszkodowany. Tyle że Marcin nie mógł zostać. Zaklął więc szpetnie i wyszedł z baraku.

Po kilku minutach szybkiego spaceru zobaczył przed sobą lekarza, majora. Nie znał jego imienia, ale wiedział, że jest chirurgiem – oficer stał przed wejściem do szpitala, z przymkniętymi oczami, delektując się papierosem. Marcin podszedł i bezceremonialnie mu przerwał.

– Co z nim?! – zapytał, mając na myśli „Słowika”.

Medyk otworzył oczy i spojrzał na Jelonka jak na intruza. Widać było, że jest potwornie zmęczony. Marcinowi momentalnie zrobiło się go żal, z pokorą więc przyjął zjebkę.

– Jakim „nim”, kurwa?! Jakim?! – Chirurg wściekle zdusił papierosa, a skrzywioną twarz przysunął do twarzy Jelonka. Ten wzdrygnął się, czując nieświeży zapach z ust lekarza. – Było ich dziś dwunastu, rozumiesz?! Dwunastu! Jeden nie żyje, sześciu do końca życia będzie kalekami... – mówił zduszonym, ale pełnym pasji głosem.

Jelonek patrzył w przekrwione oczy chirurga, czując, że opuszcza go współczucie. „A ty, kurwa, myślisz, że ja gdzie byłem?! Co robiłem?!” – miał ochotę wygarnąć mu prosto w twarz. Ugryzł się jednak w język i powiedział cicho:

– Słowikowski.

Major odsunął się nieco, widać było, że chciał ochłonąć. Wyciągnął drugiego papierosa i przysiadł na zbitej z nieheblowanych desek ławce. Zaciągnął się głęboko, po czym rzekł:

– Wywieźli go już do Bagram. Stracił nogi, obie powyżej kolana, ale powinien przeżyć. Dobrze go znałeś?

Jelonek pokiwał głową, ale myślami był już gdzie indziej – przy Andrzeju, na chwilę przed tym, zanim ten stracił przytomność. Znów widział, jak leżący na plecach „Słowik” próbuje podnieść się na rękach, by zobaczyć, co wybuch granatu moździerzowego zrobił z jego nogami. Oglądał łzy, płynące po osmolonej twarzy kolegi. I po raz kolejny usłyszał jego przepełnione bólem i wściekłością słowa.

– Nie darujcie brudasom. Po dziesięciu szuszfoli^() za każdą moją girę – powtórzył je bezwiednie.

– Co?! – Pytanie chirurga wyrwało Marcina z odrętwienia.

– Nic, nic! Dzięki za informacje. – Jelonek odwrócił się gwałtownie i poszedł w swoją stronę. Nawet nie zarejestrował osłupienia na twarzy majora, któremu chwilę wcześniej papieros wypadł z dłoni.



Dla podporucznik Alicji Kowalewskiej był to najpodlejszy dzień w życiu. Tego wieczoru zmaterializowały się jej najgorsze lęki i towarzysząca im – zwielokrotniona wydarzeniami – bezradność. Na wieść o śmierci „Siary” miała ochotę krzyczeć na cały głos. I płakać. Powstrzymał ją jedynie widok dziennikarzy, z którymi grała w karty – nie chciała robić scen przy cywilach. Lecz później nie mogła już i nie musiała się hamować. Michał przepadł gdzieś z „telewizorami”, każąc jej siedzieć przy telefonie i zbierać dane do oficjalnego komunikatu. Siedziała więc, przez kilka minut cicho pochlipując.

Miała za złe szefowi, że zatrzymał ją w biurze. Była przekonana – a jej pewność rosła wraz z każdym telefonem z TOC – że w tej chwili powinna być na 13 Dzielnicy, u chłopaków.

Swoich chłopaków...

Zadzwoniła do dowódcy kompanii, której żołnierze byli dziś w Nabud Khel. Potem do dowódców plutonów. Nikt nie odbierał. „Mają teraz co innego do roboty” – pomyślała, zrywając się z krzesła. Po chwili pomieszczenie wypełnił dźwięk jej nerwowych kroków.

Alicja nie była sztabową biurwą. Zaraz po szkole oficerskiej – którą ukończyła z wyróżnieniem – trafiła na Podbeskidzie, do „czerwonych beretów”. Została dowódcą plutonu szturmanów w znanym na całą Polskę 18 batalionie. Spełniwszy swe marzenia o przydziale do elitarnej jednostki, była pewna, że czeka ją świetlana przyszłość. Wierzyła w to do czasu, kiedy brygadę wyznaczono do udziału w afgańskiej misji. A nawet nieco dłużej, bo o tym, że nie pojedzie do Afganistanu jako dowódca plutonu, dowiedziała się trzy miesiące przed wylotem.

Szef sztabu brygady bardzo Alę lubił. Miał też dar nieowijania w bawełnę, zabrał więc stojącą przed gabinetem dowódcy wściekłą podporucznik na bok.

– „Lala” – zwrócił się do niej tak, jak zwykł to robić jej ojciec (którego dobrze znał i z którym aż do jego tragicznej śmierci rywalizował w konkurencjach spadochroniarskich). – Nie będę ci pierdolił o afgańskiej kulturze i o tym, jak bardzo ją szanujemy. Jest nieformalne zalecenie z Warszawy, żeby żadna kobita w kontyngencie nie służyła na bojówce. I tyle. Stary wie, że masz jaja, ceni cię jako dowódcę. Ale nie będzie dla ciebie bił się z betonem, rozumiesz?

Alicja pokiwała wówczas głową, czując, jak wściekłość ustępuje miejsca rezygnacji. To po to zarzynała się na siłowni, wydawała kasę na prywatnych strzelnicach (bo na służbowej ograniczały ją limity amunicji) czy wygrywała lokalne maratony?

– Coś ci znajdziemy – mówił szef sztabu, klepiąc ją po ramieniu i dając jednocześnie do zrozumienia, że wizyty u dowódcy brygady nie będzie. Że powinna już sobie pójść.

Kowalewska była karnym żołnierzem.

– Dziękuję, pułkowniku – powiedziała oficjalnym tonem. – Za wyjaśnienia i obietnicę – dodała.

Dawny przyjaciel ojca dotrzymał słowa – Ala trafiła do sekcji PIO^(). Początkowo zżymała się na taki etat. Praca w biurze prasowym kontyngentu wydawała się jej cholernie nudna. Idąc na rozmowę z przyszłym szefem, miała duszę na ramieniu także z innego powodu. Wiedziała o nim niewiele – tyle, że był prasowcem z krakowskiego 2 Korpusu Zmechanizowanego, instytucji uchodzącej w armii za przechowalnię, mającą uzasadnić istnienie iluś tam oficerskich stanowisk. Podporucznik była zatem pewna spotkania z rasowym biurokratą, tymczasem zastała trzydziestoparolatka o sportowej sylwetce, z bordowym beretem na głowie.

Od razu przypadli sobie do gustu.

Michał nie mówił, w jakich okolicznościach znalazł się w korpusie. Alicja nie pytała. Wystarczyło jej, że Żulowski, zanim jeszcze ona zaczęła służbę w „osiemnastce”, dowodził kompanią – wówczas najlepszą w brygadzie – w składzie której był jej obecny pluton. No i że przyjaźnił się z „Siarą”.

– Co z komunikatem? – Pytanie Michała wyrwało Alę z rozmyślań nad przeszłością. Stał przed nią, w drzwiach wejściowych do biura. Wyglądał mizernie. Nawet jego wiecznie uśmiechnięte ślepia były teraz jakieś zgaszone, jakby nieobecne.

– Jeszcze chwilę – odparła Alicja i wróciła przed komputer. Przeleciała wzrokiem treść dokumentu, zatrzymując się na dłużej przy fragmencie dotyczącym strat Polaków.

W wyniku incydentu ciężko rany został jeden z polskich żołnierzy, który mimo natychmiastowej pomocy zmarł w drodze do szpitala. Rany odniosło również sześciu innych Polaków. Ich stan jest stabilny, życiu żadnego z nich nie zagraża niebezpieczeństwo (...).

Ani słowa o pięciu lżej rannych, którzy za kilkanaście dni, najdalej kilka tygodni, powinni wrócić do służby – takie było zalecenie Dowództwa Operacyjnego, któremu formalnie podlegał kontyngent. „Jeden zabity, jedenastu rannych – w Polsce odebrano by to jako katastrofę” – przyszło do głowy Alicji.

Westchnęła.

– Kurwa, to była katastrofa! – powiedziała pod nosem i schowała twarz w dłoniach. „Skurwysyny, wykosiły połowę mojego plutonu... Mojego!” – ta myśl ciążyła jej strasznie.

– Co? – spytał Michał, podnosząc głowę znad własnego laptopa.

– Nic – odparła Alicja, ale zaraz zorientowała się, że chciałaby o coś Żulowskiego zapytać. – Michał? – Poczekała, aż skupi uwagę wyłącznie na niej. – Ja powinnam być tam z nimi, prawda? – niemal szeptała.

Żulowski milczał przez kilka sekund, zaciskając usta, po czym pokiwał głową. Ala nie spodziewała się innej odpowiedzi, lecz mimo to zareagowała gwałtownie. Cała jej złość, bezsilność i żal do armii w jednej chwili znalazły ujście. Zerwała się i z całej siły kopnęła stojący obok kosz na śmieci. Michał podniósł się szybko, rozwarł ramiona jak sieci, jakby zamierzał wyłapać nimi miotającą się podporucznik. Chwycił ją i uścisnął mocno, czując, jak z wulkanu energii przemienia się bezwładną istotę.

Stali tak kilkadziesiąt sekund.

– Michał? – spytała, odsuwając się od niego, ale cały czas patrząc mu w twarz. – Puścisz mnie już? Chciałabym iść do chłopaków, do szpitala i na dzielnicę.

– Wyślij komunikat do Dowództwa i możesz iść. Ja tu zostanę – powiedział.

– Dzięki! – odparła i dwie minuty później była już na zewnątrz.

Baza wydawała się pogrążona w ciszy.

Warszawa, siedziba TV-24, 1 czerwca

Artur Kubacki z przyjemnością przyglądał się kobiecie, która przygotowywała jego twarz do występu na wizji. Zwłaszcza że apetyczna blondynka tuż przed czterdziestką – poza tym, że ładnie pachniała – ewidentnie z nim flirtowała. Cóż, w końcu sam, mimo skończonych czterdziestu pięciu lat, uchodził za „najlepsze ciacho wśród polityków”. No i właśnie – był szychą. Nie taką, jaką chciałby być, ale z drugiej strony, on, prosty chłopak z kolejarskiej rodziny z Sochaczewa, występował tu dziś jako wiceminister obrony narodowej.

Żaden tam byle kto...

„Uch!” – westchnął w myślach, gdy makijażystka odwróciła się, sięgając po kolejny pędzel. Widok zgrabnej pupy uaktywnił wyobraźnię Kubackiego. Współżycie z żoną już dawno go nie rajcowało, młodziutkie laseczki kręcące się przy nim – jak przy każdym ważniejszym polityku – doskonale nadawały się do redukcji napięcia seksualnego. I niczego więcej. „Potrzebuję prawdziwej dupy. Takiej, którą jest za co chwycić. Która wie, czego chce, i zna się na rzeczy. I z którą, po wszystkim, można pogadać” – zwierzył się partyjnemu kumplowi w trakcie jednej z popijaw. Kobitka uwijająca się nad nim chyba te kryteria spełniała – tak przynajmniej mu się wydawało. No i te stringi, odwzorowujące się na materiale obcisłej sukienki...

– Panie ministrze. – Głos asystenta był jak uderzenie w twarz. „Czego, kurwa?!” – przemknęło mu przez głowę.

– Tak? – zapytał szorstko.

– DO właśnie wypuściło komunikat. – Odpowiedź asystenta była jak zwykle krótka i rzeczowa.

– Jeszcze dwie minutki. – Apetyczna blondynka zatrzymała wzrokiem podchodzącego do ministra współpracownika.

Kubacki przełknął ślinę. „Dość bajania o ruchaniu, trzeba się wziąć do roboty” – zadecydował. Dziś znów miał brylować, jawić się jako mąż opatrznościowy. Tym razem w komercyjnej stacji, ale pewnie przy tej okazji trafi jeszcze i do publicznej telewizji. Cóż, TV-24 zadzwoniła pierwsza, kilkanaście minut po tym, jak on sam dowiedział się o incydencie w Afganistanie („incydent” – takim określeniem posługiwali się ludzie, którzy go informowali). Kubackiego nie dziwiła już szybkość, z jaką działali dziennikarze – praktycznie każda redakcja miała swoje wtyki w MON bądź żołnierza informatora tam, na miejscu. Złe wieści rozchodziły się więc szybko, byleby – taka panowała zasada – nie zostały zbyt wcześnie ujawnione. „Arturo”, jak mówiła o nim żona (w dobrych czasach ich związku), tak naprawdę miał to gdzieś, niemniej rozumiał, że lepszą dla wszystkich zainteresowanych jest sytuacja, w której rodzina zabitego żołnierza dowiaduje się o jego śmierci od oficjalnej delegacji, nie z mediów.

Co nie stało na przeszkodzie, by się wcześniej z dziennikarzami ustawić – na przykład umówić na rozmowę w studio zaraz po zdjęciu embarga na informację. Ba, w oczekiwaniu na ten moment, czyli upublicznienie oficjalnego komunikatu, zjawić się w stacji i przygotować do występu. Kubacki miał dość emocjonalnej inteligencji, by zdawać sobie sprawę z etycznej dwuznaczności takiej sytuacji. Ale jego poprzednicy też tak robili i nikt do nikogo się nie przyczepiał (przynajmniej nikt ważny)... „Arturo” był w polityce już kilkanaście lat i dobrze wiedział, że ze złych wieści również da się coś wycisnąć. Że publicznie okazywane współczucie i żałoba, wraz z deklaracją pomocy, to niezłe paliwko. Czemu więc miałby tego nie wykorzystać, skoro wszyscy – od lewa do prawa – w mniej lub bardziej dramatycznych sytuacjach tak właśnie robili? Co to, to nie – Kubacki nie był łosiem. I miał ambicje zajęcia wyższego stołka niż ten, na którym obecnie siedział.

A dziś trzymał w ręku niezłe argumenty. W mediach zaczynał się sezon ogórkowy i niemal nikt tego nie zauważył, tymczasem kilka dni temu uchwalono nową ustawę, która regulowała zasady pomocy dla żołnierzy poszkodowanych na misjach. No i – jak przekonywał go asystent – „robiła naprawdę dobrze” rodzinom poległych wojskowych. Kubacki aż klasnął w dłonie, gdy odłożył słuchawkę, kończąc rozmowę z zaprzyjaźnionym dziennikarzem TV-24.

– Niezła okazja! – powiedział do siebie, choć po chwili, tak po ludzku, zrobiło mu się żal zabitego wojskowego. „Facet miał ledwie trzydzieści lat...” – pomyślał wówczas, zaraz potem zastanawiając się, ile sam by stracił, gdyby jego życie skończyło się piętnaście lat temu.

Lecz nie minęło półtorej godziny i Kubacki już był na poległego żołnierza wściekły. O ile delegacje bez większych kłopotów uporały się z dotarciem do rodzin ciężko rannych (cała szóstka potraciła nogi lub ręce – w takich przypadkach też wysyłano „komitety”), o tyle z Siarkowskim wyszła niezła heca. Wysłannicy z jednostki bez trudu odnaleźli rodziców kaprala i wtedy okazało się, że jest jeszcze była żona poległego. I pal licho rozwiedzioną współmałżonkę – Siarkowski miał z nią córeczkę. Zaś siedmiolatka, pech chciał, mieszkała właśnie z matką. DO uparło się, że trzeba dotrzeć również do nich. Tymczasem pod wskazanym adresem nikogo nie było – lokatorki wybrały się bowiem na zakupy.

„Nie mógł sobie lepiej życia ułożyć?!” – „Arturo” ze złością patrzył na wskazówki zegara. Gdyby wszystko poszło zgodnie z pierwotnymi przewidywaniami, dwuipółgodzinna różnica czasu między Polską a Afganistanem pozwoliłaby mu wystąpić zaraz po głównym serwisie informacyjnym. Niestety, czas płynął, a Siarkowska (chyba tak się ciągle nazywała?) z bachorem jakby zapadła się pod ziemię. Kilkanaście minut temu Kubacki osobiście zadzwonił do Dowództwa Operacyjnego z pytaniem, ile jeszcze potrzebują czasu. Lekko przestraszony major zameldował, że „komitet dotarł właśnie do byłej żony”. I że za dwadzieścia minut „uwalniają komunikat”. Na wieść o tym telewizyjni opiekunowie zaprowadzili „Arturo” do królestwa apetycznej blondynki.

– Gotowe – rzekła kobieta, ściągając z niego pelerynę. Kubacki z satysfakcją spojrzał w lustro i nim obrócił się do wyjścia, wetknął jej w dłoń wizytówkę. Był na niej numer jego prywatnej komórki; miał nadzieję, że blondynka z niego skorzysta (on sam nie zwykł dzwonić do kobiet, które mu się spodobały). Asystent jak zawsze udał, że nie dostrzegł gestu szefa. Chłopak dobrze znał panią Kubacką i pewnie w takich chwilach musiał czuć się nieswojo. „Arturo” był jednak pewien jego lojalności, a rozterki gówniarza niewiele go obchodziły.

Darmowy fragment
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: