Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia mila - ebook

Data wydania:
18 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatnia mila - ebook

Melvin Mars został skazany na śmierć za zabicie swoich

rodziców. Odlicza godziny do egzekucji, wciąż utrzymując,

że jest niewinny. W ostatniej chwili okazuje się, że ktoś

przyznał się do tej zbrodni.

Amos Decker – pracujący dla FBI detektyw o niezawodnej

pamięci – dostrzega w sprawie Marsa wiele podobieństw

do własnej historii. Postanawia sprawdzić, komu zależy

na tym, by skazaniec wyszedł na wolność. Gdy jedna ze

współpracownic Deckera przepada bez wieści, staje się

jasne, że gra toczy się o wysoką stawkę.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-5644-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pamięci Alison Parker i Adama Warda,

dwóch jasnych świateł, których zabrakło zbyt wcześnie,

oraz Vicki Gardner, której odwaga i wdzięk stanowią

inspirację i świadectwo hartu ludzkiego ducha

1

Mars Melvin.

Tutaj zawsze wywoływali najpierw nazwisko, a potem imię. Kiedy słyszał, że go wzywają, natychmiast odpowiadał. Nawet jeśli był w toalecie. Podobnie jak w wojsku, choć nigdy tu nie wstępował. Został wcielony wbrew własnej woli.

– Mars Melvin?

– Tak, sir. Jestem tutaj. Robię kupę, sir.

A gdzie indziej mógłbym być, jeśli nie tutaj, sir?

Dlaczego odwracali kolejność imienia i nazwiska? Nie miał pojęcia i nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby zapytać. Odpowiedź i tak byłaby bez znaczenia. A mogła skończyć się ciosem pałką w głowę.

Tutaj, w Teksaskim Stanowym Zakładzie Karnym w Huntsville, miał inne zmartwienia. Więzienie, otwarte w roku 1849, było najstarszą tego typu placówką w Stanie Samotnej Gwiazdy.

I posiadało celę straceń.

Mars oficjalnie nosił miano Więźnia 7-4-7, tak jak samolot. Z tego właśnie powodu strażnicy z poprzedniego więzienia, z którego został tu przewieziony, przezwali go Jumbo. Wprawdzie nie był ogromny, ale nie był też mały. Rozmawiając z nim, większość ludzi musiała zadzierać głowę. Sześć stóp, dwa cale i, jakby tego było mało, jeszcze trzy czwarte cala na dokładkę.

Doskonale znał swój wzrost nie tylko dlatego, że precyzyjnie zmierzono go podczas testów do NFL. Tam zresztą zmierzono wszystko, co tylko się dało. Przychodziło mu wówczas na myśl, że przypomina to targ niewolników, na którym potencjalni właściciele metodycznie sprawdzają wszystkie zalety i wady towaru. No cóż, w odróżnieniu od przodków niewolników przynajmniej miałby dość pieniędzy, żeby zająć się swoim zrujnowanym ciałem, kiedy jego kariera sportowa dobiegłaby końca.

Nadal ważył dwieście trzydzieści funtów. Żadnego tłuszczu, same mięśnie. Niemały wyczyn, biorąc pod uwagę podłe jedzenie, jakie tu podawano, prosto z potężnych fabryk, nafaszerowane tłuszczem, sodem i chemikaliami, których pewnie używa się do produkcji wszystkiego, od betonu po dywany.

Powoli zabijacie mnie tym gównianym żarciem.

Spędził tu niemal połowę swojego życia.

A czas wcale nie płynął szybko. Nie miało się wrażenia, że minęło dwadzieścia lat. Raczej że minęło dwieście.

Ale to już bez znaczenia. Wkrótce wszystko się skończy. Dziś nadszedł właśnie ten dzień.

Ostatnia, najostatniejsza apelacja została odrzucona.

Już po nim.

Przywieziono go do Huntsville z celi śmierci w więzieniu imienia Polunsky’ego w Livingston w Teksasie, miasteczka oddalonego o sześćdziesiąt mil na wschód, w nadziei, że po dwudziestu latach zwłoki tym razem wreszcie nie wymknie się sprawiedliwości. Jego prawniczka miała ponurą minę, kiedy przekazała mu tę wiadomość. Ale ona jutro się obudzi.

A ja nie.

Wkrótce rozlegnie się odgłos kroków zbliżających się do jego celi.

Sapanie gburowatych strażników podzwaniających lśniącymi kajdankami.

Na przedzie naczelnik z uroczystą miną, który następnego dnia nie będzie pamiętał jego nazwiska.

Pobożny duchowny ściskający w dłoni Biblię i odczytujący z niej stosowne cytaty dające pociechę duchową tym, którzy odchodzą. Nie z więzienia. Z tego świata.

W Teksasie odbyło się więcej egzekucji niż w jakimkolwiek innym stanie – ponad pięćset w ciągu ostatnich trzydziestu pięciu lat. Przez niemal stulecie, od roku 1819, karę śmierci wykonywano przez powieszenie. Potem wprowadzono krzesło elektryczne, które nazywano Skwarkiem, a które przez czterdzieści lat pozbawiło życia trzystu sześćdziesięciu jeden więźniów. Teraz w zaświaty wysyłano zastrzykiem z trucizny.

Tak czy inaczej, był to już koniec.

Prawo zabraniało wykonywania egzekucji przed szóstą po południu. Marsowi powiedziano, że przyjdą po niego o północy. No cóż, nie ma to jak przeciągać taką sytuację. Czeka go długi, gówniany dzień.

Chodzący Trup, tak na niego wołano.

„Krzyż mu na drogę”, słyszał niezliczoną ilość razy od strażników.

Nie chciał spoglądać wstecz. Nie chciał wracać do tego, od czego wszystko się zaczęło.

Tylko czy to było możliwe?

W miarę zbliżania się ostatniego momentu coraz częściej o nich myślał. O mordercach Roya i Lucindy Marsów, jego białego ojca i czarnej matki.

Dawniej taki układ wydawał się dziwaczny i egzotyczny, przynajmniej w zachodnim Teksasie. W dzisiejszych czasach stał się czymś zwyczajnym. Teraz każde dziecko przychodzące na świat wyglądało jak zlepek pięćdziesięciu różnych typów ludzkich.

Jeden z ostatnio zapuszkowanych gnojków – głupek, który zastrzelił sklepikarza chcącego odebrać mu torebkę skradzionych żelków – miał rodziców dwóch różnych ras, którzy z kolei również pochodzili z nietradycyjnych związków. Do swoich przodków zaliczał ludzi o skórze czarnej, białej i brązowej, a nawet żółtej. I do tego był muzułmaninem, choć Mars nigdy nie widział, żeby tamten padał na kolana i modlił się pięć razy dziennie, jak niektórzy tu robili. Nazywał się Anwar i pochodził z Kolorado.

I zaczął opowiadać ludziom, że pragnie zostać kobietą o imieniu Alexis.

Mars usiadł na pryczy w celi i spojrzał na zegarek. Czas na ćwiczenia. Dziś zrobi je po raz ostatni. Miał na sobie biały dres z czarnymi literami CS na plecach. CS, czyli „cela skazańców”. Marsowi kojarzyło się to z sykiem żmii, ostrzegającym, żeby się trzymać z daleka.

Położył się na zimnej betonowej podłodze i zrobił dwieście pompek, opierając się najpierw na pięściach, potem na czubkach palców, a w końcu w pozycji psa z głową w dół, za każdym razem dotykając czołem posadzki. Następnie przyszła kolej na trzysta głębokich przysiadów w seriach po sześć, z których niemal wyskakiwał do góry – mówił o nich „miny głębinowe”. Potem ćwiczenia jogi i pilates wyrabiające siłę, poczucie równowagi, zakres ruchu i – co najważniejsze – gibkość. Potrafił dotknąć czołem kolan, nie zginając nóg – nie lada wyczyn dla dużego, muskularnego mężczyzny.

Wreszcie tysiąc brzuszków, po których mięśnie paliły żywym ogniem. Dzięki nim miał ośmiopak i mięśnie skośne twarde jak skała, a pępek mały i schowany, tak że bardziej przypominał pieprzyk niż miejsce po pępowinie. Po nich ćwiczenia plyometryczne, w tym wiele wymyślonych przez niego samego, w których seriami rozmaitych ruchów odpychał się od ścian i podłogi.

Przypominał Spidermana albo Freda Astaire’a tańczącego na suficie. W więzieniu miał mnóstwo czasu na obmyślanie takich rzeczy. Jego życie było niezwykle uregulowane, ale zostawiało mu również masę wolnego czasu. Większość więźniów siedziała bezmyślnie, nic nie robiąc. Nie było żadnych zajęć, żadnej resocjalizacji.

Nieoficjalne motto więzienia brzmiało: resocjalizacja jest dla ciot.

Gimnastykę zakończył biegiem w miejscu. Biegł tak długo, podnosząc wysoko kolana, że kompletnie stracił poczucie czasu. Te ćwiczenia nie miały już sensu, szczególnie dzisiaj. Ale wykonywał je niemal codziennie od czasu trafienia za kratki, a poza tym był to dla niego akt oporu, ostatni z możliwych. Nie zabiorą mu tego. Przynajmniej nie będzie musiał odmawiać tradycyjnego ostatniego posiłku, ponieważ w Teksasie już go nie proponowano. W końcowych chwilach życia nie chciał mieć w sobie tego ich gównianego żarcia. Wolał umrzeć z pustym żołądkiem.

Nikt go nie odwiedził, bo nie miał nikogo, kto by tego pragnął. Był sam, tak jak przez te dwadzieścia lat. Zastanawiał się, co jutro napiszą gazety. Pewnie pojawi się tylko mała wzmianka. To żadna nowość: następny czarnuch poddany śmiercionośnej kuracji w teksańskim spa. Do licha, nawet nie warto publikować zdjęcia. Ale niewątpliwie na nowo opiszą jego zbrodnie. I dla wielu pozostanie po nim jedynie takie wspomnienie.

Melvin Mars, morderca.

Musiał ochłonąć, pot lał się z niego strumieniami na betonową podłogę, z pewnością nieraz zbrukaną czymś znacznie gorszym. Podobno skazańcy przed wyprowadzeniem z celi ze strachu wypróżniali się na posadzkę.

Kiedy jego oddech się uspokoił, Mars usiadł na pryczy, opierając się głową o ścianę. W poprzedniej celi nadał ścianom imiona: Reed, Sue, Johnny i Ben – na cześć superbohaterów Fantastycznej Czwórki. To jedna z rzeczy, którą robił tam, gdzie nie było nic do robienia. Każdy dzień wypełniał wszystkim, co tylko przyszło mu do głowy.

Mars często fantazjował na temat seksownej Sue Storm, ale więcej wiązało go z Benem Grimmem, czyli Stworem, ludzką anomalią. Jako sportowiec Mars także był anomalią, w sensie pozytywnym.

Potrafił jednak również myśleć, jak ten zdolniacha Reed.

Przypominał też Johnny’ego Storma, młodszego brata Sue, ponieważ codziennie, w każdej sekundzie, czuł się, jakby palił go ogień. Głównie dlatego, że dni niczym się od siebie nie różniły. Zupełnie jak w piekle. I stąd te płomienie.

Dla niego był to dzień numer 7342. Jego ostatni dzień.

Ponownie spojrzał na zegarek.

Kilka chwil do końca.

Pierwszy rok w więzieniu spędził w izolatce. Z prostego powodu. Jego życie się skończyło, marzenia legły w gruzach, ciężkie treningi poszły na marne – cóż dziwnego, że Mars był nieziemsko wkurzony.

Jaką karę otrzymał za to, że pobił trzech współwięźniów i potem omalże pokonał pół tuzina strażników, którzy musieli użyć przeciw niemu paralizatorów i niemal zatłukli go na śmierć? Rok w celi o powierzchni niecałych sześćdziesięciu stóp kwadratowych, ze szczeliną zamiast okna. Przez ten czas nie zamienił z nikim ani słowa. Nie widział niczyjej twarzy. Nikt go nie dotknął. Jedzenie i papier toaletowy wrzucano mu przez okienko w drzwiach, z rzadka dochodziło do tego mydło i myjka, a jeszcze rzadziej – czysty przyodziewek więzienny. Z prysznica w kącie leciała albo lodowata woda, albo ukrop. Spał na podłodze, mamrotał do siebie, krzyczał, klął, a w końcu szlochał. To wtedy zdał sobie sprawę, że – na szczęście lub nieszczęście – ludzie to istoty społeczne. Bez wzajemnych kontaktów popadają w szaleństwo.

I w izolatce Mars niemal oszalał. Był to dzień sto sześćdziesiąty dziewiąty. Pamiętał doskonale, nawet wydrapał krwawiącymi paznokciami tę liczbę na ścianie. Prawie stracił rozum, została z niego zaledwie jedna niteczka. I ta nitka była dla Marsa kamizelką ratunkową w czasie tsunami, portem podczas sztormu. Skupiał się na rozmyślaniach o swojej dziewczynie, Tatianie, którą sobie wówczas wyimaginował. Teraz widział ją oczami wyobraźni jako mężatkę z sześciorgiem dzieci, szerokobiodrą i otyłą, nieszczęśliwą, gburowatą i bardzo za nim stęsknioną. Ale wtedy ta nierealna kobieta była chodzącą doskonałością. Jej ciało, twarz i bezgraniczna miłość pomogły mu przeżyć dzień sto sześćdziesiąty dziewiąty i sto sześćdziesiąt dziewięć dalszych dni.

Kiedy w końcu drzwi się otworzyły, pierwsza twarz, jaką ujrzał, była twarzą Tatiany nałożoną na ciało ważącego trzysta funtów młodego strażnika, cholernego rasisty noszącego bardzo stosowne przezwisko Wielki Fiut, który powiedział Marsowi, żeby zbierał swój czarny tyłek w troki, jeśli nie chce do końca życia jeść przez słomkę.

Wychodząc z izolatki, Melvin Mars był innym człowiekiem. Nigdy już nie zrobił niczego, co mogłoby go narazić na powrót. Wiedział, że gdyby się tam znalazł, toby się zabił. Nie czekałby na celę śmierci.

Cela śmierci.

Mieściła się na końcu korytarza. Ostatnia mila, tak ją nazywano. A przecież to nie była mila, tylko trzydzieści stóp. I bardzo dobrze, bo większość mężczyzn nie była w stanie dojść tam o własnych siłach. Ale po to w więzieniu mieli strażników, którzy podnosili delikwenta i wlekli przez resztę drogi.

Teksas zabijał i odważnych, i tchórzów.

Jakiś czas temu Sąd Najwyższy rozpatrywał sprawę, czy zadawanie śmierci przez wstrzyknięcie trucizny nie jest okrucieństwem, ponieważ nierzadko więźniowie przed zgonem cierpieli straszne męki, opowiedział się jednak za jej stosowaniem, pal licho męki. W końcu ofiarom skazańców nie oszczędzono koszmarnego strachu i bólu. Kto by się nie zgodził z tą argumentacją? Mars nie uważał jej za chybioną, niemniej miał nadzieję, że w jego wypadku wszystko pójdzie gładko.

Cela śmierci, niewielka, tylko dziewięć na dwanaście stóp, miała metalowe drzwi i ceglane ściany pomalowane na radosny turkusowy kolor – zaskakujące, jeśli wziąć pod uwagę jej przeznaczenie. To było miejsce egzekucji, a nie hotel na Karaibach.

Pośrodku stało łóżko na kółkach z wygodną poduszką i mocnymi rzemiennymi pasami. Okna w ścianach pozwalały zaglądać do celi śmierci osobom zgromadzonym w dwóch przyległych pomieszczeniach. Jedno było przeznaczone dla rodziny ofiary, drugie dla rodziny skazańca.

Mars wiedział, że w jego wypadku to ta sama grupa. Wiedział również, że oba pomieszczenia będą puste.

Usiadł na pryczy przesiąkniętej odorem jego potu i powrócił myślami do jedynych dobrych wspomnień, jakie mu pozostały.

W drużynie piłkarskiej na uczelni nie był gwiazdą, ale znakomicie biegał, a co ważniejsze – miał talent. Dostanie się do NFL uważano za rzecz przesądzoną. Podczas ostatniego roku na uczelni dotarł do finałów Nagrody Heismana – jako jedyny tailback^(), reszta była rozgrywającymi. W biegu nie miał sobie równych. Świetnie łapał posłane do niego podania. I prawie zawsze potrafił jakimś zwodem sprawić, że pierwszy obrońca nie był w stanie go zatrzymać – to rzadka umiejętność, którą natychmiast zauważyli łowcy talentów z NFL.

A kiedy była potrzeba, nagle włączały się turbiny i znikał. Jedyne, co zostawało do zrobienia, to wręczyć piłkę sędziemu po zdobyciu punktu i dać się poklepać po plecach trenerowi.

Jego oficjalny czas na testach do NFL wynosił 4,31 sekundy. Dwadzieścia lat temu był to znakomity wynik nawet jak na cornera^() albo skrzydłowych, a co dopiero na wielkoluda biegacza, z barami szerokimi jak szafa, który utrzymywał się z przedzierania się pomiędzy liniowymi. Nawet dziś uważano by to za wyjątkowy wyczyn.

To był boży dar. Miał wszystko, cały pakiet. Dziw natury, tak go nazywano.

Poczuł, że na spoconą twarz wypływa mu uśmiech.

Tak, NFL było pewne. I gruby portfel. To było na długo, zanim wprowadzono ograniczenia zarobków dla debiutantów. Od razu mógłby kosić miliony dolców. Rezydencja, auta, kobiety, szacunek.

Mówiono, że zostanie wybrany w pierwszej turze. Pewnie znajdzie się w pierwszej piątce. Przypuszczalnie wysunie się przed kilku rozgrywających, z którymi współzawodniczył o Nagrodę Heismana. Krążyły pogłoski, że New York Giants, powracający po kilku kiepskich latach, i Tampa Bay Bucs, powracający po wielu kiepskich latach, mając pierwszeństwo w wyborze zawodników, zechcą dokooptować go do swoich drużyn, otwierając tym sakiewkę z pieniędzmi bogatych inwestorów. Do licha, mógłby nawet zgarnąć jakiś metal na zawodach Super Bowl. Przyszłość zapowiadała się świetnie. Ciężko na to harował. Nie miał taryfy ulgowej. Płotki były wysokie, ale wziął je wszystkie.

A potem przemówiła ława przysięgłych. „Uznajemy go za winnego” – Mars Melvin, z wynikiem 4,31, przestał istnieć dla świata zawodowego futbolu.

Jumbo uległ katastrofie.

Nikt nie przeżył.

A za kilka minut nie będzie już Marsa. Pochowają go na cmentarzu dla ubogich, bo nie ma komu zatroszczyć się o porządny pogrzeb.

Za dwa miesiące skończyłby czterdzieści dwa lata. Okazało się, że czterdzieste pierwsze urodziny były ostatnimi. Znowu spojrzał na zegarek. Jego czas dobiegł końca. Powiedział mu to zegarek i odgłos kroków z korytarza.

Już dawno podjął postanowienie, że umrze jak prawdziwy mężczyzna. Wyprostowany, z podniesioną wysoko głową.

Wtem poczuł ściskanie w gardle i wilgoć w oczach. Usiłował wziąć się w garść, zacząć normalnie oddychać. Tak trzeba.

Rozejrzał się wokół i zobaczył ściany swojej celi w poprzednim więzieniu.

Do zobaczenia, Sue, piękna kobieto. Adios, Johnny. Powodzenia, Ben. Cześć, Reed.

Wstał i oparł się o ścianę, być może po to, żeby utrzymać się w pionie.

Po prostu zasypiasz, bracie. Tylko się nie budzisz. Zwyczajnie zasypiasz.

Drzwi celi otworzyły się i na progu stanęło kilku mężczyzn. Trzy garnitury i cztery mundury. Garniturki przerażone, mundury wkurzone.

Mars zauważył to, nie umknęła mu również nieobecność duchownego z Biblią.

Coś tu nie gra.

Mężczyzna w delikatnych okularach i o podobnej budowie ciała wkroczył ostrożnie do celi, jakby spodziewał się, że drzwi nagle się zatrzasną, na zawsze odcinając mu drogę powrotną.

Mars doskonale go rozumiał.

Wyraz twarzy pozostałych garniturków był nieufny, jakby wiedzieli, że gdzieś tu jest bomba, która lada chwila wybuchnie.

Chudy Okularnik odchrząknął. Spojrzał na podłogę, na ściany, na jedną jedyną żarówkę wysoko na suficie – wszędzie, tylko nie na Marsa. Zupełnie jakby wielki, spocony Mulat stojący w odległości pięciu stóp był niewidoczny.

Odchrząknął znowu. Mars pomyślał, że brzmi to jak całe gówno świata kotłujące się w największej kloace świata.

Z oczami utkwionymi w posadzce Chudy Okularnik oznajmił:

– W pańskiej sprawie nastąpiła nieoczekiwana zmiana. Egzekucję odwołano.

Mars Melvin nie odezwał się ani słowem.

2

Cały czas miał na sobie biały dres z ostrzegawczym napisem na plecach, coś jednak się zmieniło. Z celi przyprowadzono go do tego pomieszczenia bez kajdanków – co zdarzyło się po raz pierwszy, odkąd trafił do więzienia. Co prawda z pół tuzina strażników stało pod ścianą, na wypadek gdyby zrobił się agresywny.

Naprzeciw siedziało przy stole czterech mężczyzn. Nie znał żadnego z nich. Sami biali, ubrani w luźne garnitury. Najmłodszy z nich był mniej więcej w jego wieku. Wszyscy wyglądali, jakby ich największym marzeniem było znaleźć się o sto mil stąd.

Patrzyli na Marsa, a on z determinacją patrzył na nich.

Nie miał zamiaru się odzywać. To oni go tu sprowadzili. Do nich należy pierwszy ruch.

Mężczyzna siedzący w środku zaszeleścił leżącymi przed nim kartkami papieru i przemówił:

– Zapewne zastanawia się pan, co to wszystko znaczy, panie Mars.

Mars lekko skinął głową, ale nic nie powiedział. Żaden biały nie mówił do niego per „pan” od... Do licha, w ogóle nie pamiętał, żeby jakiś biały facet tak się do niego zwrócił. Na testach do NFL po prostu wołali na niego Jasny Gwint. A w więzieniu jak kto chciał.

Mężczyzna ciągnął:

– No cóż, tak się składa, że ktoś inny przyznał się do popełnienia morderstw, o które został pan oskarżony.

Mars zamrugał i wyprostował się gwałtownie. Położył na stole wielkie dłonie, które niegdyś stanowiły miękki cel dla wielu rozgrywających.

– Kto? – Jego głos miał dziwnie obce brzmienie, jakby ktoś inny mówił w jego imieniu.

Mężczyzna rzucił okiem na innego, starszego i wyglądającego na szefa. Tamten kiwnął głową.

– Nazywa się Charles Montgomery – powiedział pierwszy.

– Gdzie on teraz jest?

– W więzieniu stanowym w Alabamie. Prawdę mówiąc, czeka na egzekucję. Skazany za inne zbrodnie.

– Wierzycie, że on to zrobił? – spytał Mars.

– Sprawdzamy go.

– A co on wie na temat morderstw?

Młodszy mężczyzna znowu spojrzał na starszego, który jednak tym razem najwyraźniej się wahał.

Mars wyczuł to i przeniósł wzrok na niego.

– A niby dlaczego odwołaliście moją egzekucję? Dlatego że jakiś gość na drugim końcu Stanów przyznał się do zbrodni? Musiał zdradzić coś, co mógł wiedzieć tylko prawdziwy zabójca.

Starszy mężczyzna skinął głową i spojrzał na Marsa, jakby zaczął go postrzegać w lepszym świetle.

– Zgadza się. Miał informacje niedostępne dla nikogo oprócz prawdziwego mordercy. To racja.

Mars odetchnął głęboko.

– Okej, to logiczne – stwierdził, mimo że tak naprawdę nie bardzo jeszcze do niego docierało to, co słyszał.

– Zna pan Montgomery’ego? – spytał ten pierwszy.

Mars odwrócił się do niego i odparł:

– Pierwszy raz usłyszałem jego nazwisko od was. Dlaczego pytacie?

– Po prostu staramy się sprawdzić niektóre fakty.

Mars znowu skinął głową. Doskonale wiedział, o jaki fakt chodziło: czy Mars wynajął faceta, żeby zabił jego rodziców.

– Nie znam go – odparł stanowczo i się rozejrzał. – No i co teraz?

– Zostanie pan w więzieniu, dopóki nie... zweryfikujemy pewnych kwestii.

– A jeśli nie uda się ich zweryfikować?

– Skazano pana za morderstwo, panie Mars – odezwał się starszy mężczyzna. – Wyrok został wielokrotnie potwierdzony mimo licznych apelacji. Dziś miała się odbyć egzekucja. Tego nie da się odkręcić w ciągu kilku godzin. To jest cały proces.

– A ile czasu potrzeba, żeby to w końcu zadziałało?

Mężczyzna pokręcił głową.

– W tej chwili nie jestem w stanie podać konkretnej daty. Żałuję, lecz to niemożliwe. Mogę tylko powiedzieć, że wysłaliśmy do Alabamy ludzi, którzy dokładnie przesłuchają pana Montgomery’ego. A tutaj, na miejscu, władze stanu wznowiły śledztwo. Zapewniam pana, że robimy, co możemy, żeby sprawiedliwości stało się zadość.

– No cóż, jeśli przyznał się do zabicia moich rodziców, a ja nadal siedzę w ciupie, czekając na śmierć, to powiedziałbym, że sprawiedliwości nie staje się zadość.

– Musi pan okazać trochę cierpliwości, panie Mars.

– Mam za sobą dwadzieścia lat cierpliwości.

– Zatem chwila dłużej nie gra roli.

– Czy moja prawniczka o tym wie?

– Została powiadomiona i jest już w drodze.

– Powinna uczestniczyć w śledztwie.

– I będzie uczestniczyć. Pragniemy pełnej i absolutnej jawności. Nic innego nas nie satysfakcjonuje. Naszym celem jest dotarcie do prawdy.

– Niedługo stukną mi czterdzieści dwa lata. Co z życiem, które mi uciekło? Kto za to zapłaci?

Twarz mężczyzny stężała.

– Nie da się zrobić wszystkiego naraz, to nieprofesjonalne – rzekł służbistym tonem. – Po kolei, na wszystko przyjdzie czas.

Mars odwrócił wzrok i gwałtownie zamrugał. Wątpił, czy ci faceci byliby tacy spokojni i profesjonalni, gdyby znaleźli się na jego miejscu. Awanturowaliby się, grozili wytoczeniem procesu wszystkim, którzy choćby otarli się o tę sprawę. On natomiast miał się zadowalać załatwianiem spraw po kolei. Miał okazać cierpliwość. Bo chwila w tę, chwila we w tę nie gra roli.

Do diabła z wami!

Chciał już wrócić do celi, jedynego miejsca, gdzie czuł się naprawdę bezpieczny. Wstał z krzesła.

Zaskoczyło to mężczyzn przy stole.

– Dajcie znać, jak już wszystko rozgryziecie, okej? Wiecie, gdzie mnie szukać.

– Chcieliśmy jeszcze zadać panu kilka pytań, panie Mars – powiedział pierwszy mężczyzna.

– Możecie mi je przekazać przez mojego prawnika. Ja już nic więcej nie powiem. Piłka jest w waszych rękach. O mnie i o dowodach przeciwko mnie dowiedzieliście się już wszystkiego. Teraz czas, żebyście równie dobrze rozpracowali tego gościa, Montgomery’ego. Jeśli zabił moich rodziców, to chcę stąd wyjść. Im szybciej, tym lepiej.

Strażnicy zaprowadzili go z powrotem do celi. Jeszcze przed południem został przetransportowany furgonetką do więzienia imienia Polunsky’ego.

Kiedy odprowadzano go pod eskortą do jego dawnej celi, jeden ze strażników szepnął mu na ucho:

– Chyba nie sądzisz, koleś, że się wywiniesz? Garniturki gadają bzdury. Jesteś mordercą, Jumbo, i zapłacisz za swoje zbrodnie.

Mars nie zwolnił kroku. Nawet nie odwrócił głowy, żeby spojrzeć na strażnika, tyczkowatego gówniarza z potężnym jabłkiem Adama, który zawsze tylko czyhał na okazję, żeby grzmotnąć Marsa pałką po karku, nawet bez powodu. Albo napluć mu w twarz, kiedy nikt nie patrzył. Ale gdyby Mars zechciał mu oddać, gniłby tu przez całą wieczność, nawet jeśliby udowodniono jego niewinność.

Drzwi celi się zatrzasnęły. Mars, pod którym nagle ugięły się nogi, zachwiał się i nie tyle usiadł, co padł na pryczę. Natychmiast jednak podniósł się i z długiego nawyku oparł się plecami o ścianę, tak aby mieć drzwi naprzeciw. Przez beton nikt go nie zaatakuje, ale drzwi to co innego.

Zaczął myśleć o tym, co zdarzyło się w ciągu kilku ostatnich godzin.

Miał zostać stracony. Przygotował się do tego na tyle, na ile jest to możliwe.

Ale egzekucja została odwołana. A co, jeśli nie będą pewni winy tego faceta w Alabamie? Czy będą mogli go stracić? Obawiał się, że niestety tak.

Nie zadzieraj z Teksasem.

Zamknął oczy. Nie był pewien, co powinien odczuwać. Szczęście, zdenerwowanie, niepokój, ulgę?

No cóż, czuł wszystko naraz. Ale nad tym górowało przeczucie, że nigdy stąd nie wyjdzie. Niezależnie od tego, co wykaże „śledztwo”.

Nie był fatalistą. Był realistą.

Zaczął nucić półgłosem, żeby strażnicy nie usłyszeli. Może to głupie, biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się znajdował, ale miał wrażenie, że robi dobrze.

Oh when the saints, oh when the saints, oh when the saints go marching in, oh Lord I want to be in that number, when the saints go marching in.

3

Ostatniego dnia roku Amos Decker siedział w wynajętym aucie w kolejce do okienka dla kierowców w Burger Kingu niedaleko granicy między Ohio i Pensylwanią, zastanawiając się, co zamówić.

Większość z tego, co posiadał, mieściła się na tylnym siedzeniu oraz w bagażniku. W magazynie w Burlington zostało jeszcze trochę rzeczy, z którymi nie potrafił się rozstać, ale też nie miał już miejsca, żeby je zabrać ze sobą.

Był dużym mężczyzną, mierzącym sześć stóp i pięć cali wzrostu, ważącym od trzystu do czterystu funtów – dokładna waga zależała od tego, ile akurat zjadł. Na studiach grał w futbol amerykański, zaliczył nawet nieudany występ na testach do NFL, gdzie fatalna kolizja na boisku zmieniła na zawsze jego umysł i dała mu niemal absolutną pamięć. Hipermnezja – tak to się naukowo nazywa.

Brzmiało nieźle.

Ale tylko brzmiało.

To jednak nic w porównaniu z tym, co przeżył, kiedy któregoś razu, wróciwszy w nocy do domu, znalazł żonę, szwagra i córkę brutalnie zamordowanych. Zabójcy nie było już wśród żywych. Decker się o to postarał. A rozwiązanie tej sprawy stało się powodem jego przeprowadzki z Burlington w Ohio do Wirginii. Decker miał objąć specjalne stanowisko w FBI.

Na razie sam jeszcze nie wiedział, co o tym myśleć. Wziął dwa opakowania cukierków mlecznych w czekoladzie, dwie duże porcje frytek i colę w tak ogromnym kubku, że nawet jego wielka dłoń nie mogła go objąć. Kiedy był niespokojny, jadł.

A kiedy był bardzo niespokojny, ładował w siebie jedzenie jak w zsyp na śmieci.

Siedząc w aucie na parkingu, pochłonął cały posiłek. Sól z frytek oblepiła mu palce i obsypała ubranie. Zaczął prószyć rzadki śnieg. Decker późno wyruszył w drogę i czuł się już zmęczony, wiedział więc, że tego dnia nie dojedzie do celu. Prześpi się w motelu w Keystone State i dotrze na miejsce nazajutrz.

Agent specjalny Ross Bogart, który miał być jego szefem w FBI, powiedział mu, że Biuro pokryje wszystkie wydatki – w granicach rozsądku – związane z podróżą. Posunął się nawet do tego, że zaproponował zabranie go samolotem służbowym do Wirginii, lecz Decker odmówił. Wolał jechać autem. Chciał zyskać trochę czasu dla siebie. W FBI miał pracować razem z kobietą, którą poznał w Burlington, dziennikarką Alexandrą Jamison. Wykazała się inteligencją podczas śledztwa w sprawie morderstw popełnionych na rodzinie Deckera i Bogart postanowił włączyć ją do swojego nietypowego zespołu. Jak to wyjawił Deckerowi jeszcze w Burlington, zespół, z siedzibą w bazie FBI w Quantico, składający się z agentów FBI oraz cywilów obdarzonych wyjątkowymi zdolnościami, będzie próbował rozwiązywać stare sprawy, dawno odłożone na półkę.

Tak, może to być zespół nieudaczników, pomyślał Decker.

Sam nie wiedział, czy chce się przeprowadzać na Wschodnie Wybrzeże i praktycznie zaczynać od nowa. Ale nic go nie trzymało w Burlington, więc czemu nie? Tak mu się wydawało w zeszłym tygodniu. Teraz już nie był tego pewien.

Minęło Boże Narodzenie. Dziś był sylwester. Ludzie wylegną na ulicę, żeby się bawić i witać nadchodzący rok. Deckera wśród nich nie będzie. Mimo nowej pracy i nowego życia nie miał czego świętować. Stracił rodzinę. Nic mu jej nie zastąpi, nigdy nie będzie miał powodu do świętowania.

Wrzucił opakowania po posiłku do kosza na śmieci na parkingu, wsiadł do auta i ruszył, włączając radio. Poszukał ogólnokrajowej stacji. Akurat zbliżała się pełna godzina i trafił na wiadomości. Tematem dnia była melodramatyczna historia skazańca, który w ostatniej chwili ocalił życie.

To spóźniony prezent gwiazdkowy, powiedział spiker. Mężczyzna nazywał się Melvin Mars i ponad dwadzieścia lat temu skazano go na śmierć za zamordowanie rodziców. Wszystkie apelacje zostały odrzucone i Teksas gotował się do egzekucji będącej karą za popełnione zbrodnie.

Tymczasem, ciągnął spiker, pojawiły się nowe, zaskakujące dowody w tej sprawie.

Jeden z więźniów zakładu penitencjarnego w Alabamie przyznał się do tego zabójstwa i na poparcie swoich słów przytoczył podobno szczegóły, które mógł znać tylko prawdziwy zbrodniarz. Mars, dawniej zawodnik uniwersyteckiej drużyny futbolu amerykańskiego, finalista Nagrody Heismana mający wszelkie dane po temu, by zostać graczem NFL, nadal siedział za kratkami, czekając na rezultat dochodzenia. A jeśli śledztwo potwierdzi prawdziwość zeznania więźnia z Alabamy, wówczas Melvin Mars po dwudziestu latach odosobnienia wyjdzie na wolność. Nadzieja na grę w NFL już się nie spełni, lecz może sprawiedliwość w końcu zatriumfuje.

Cholera, pomyślał Decker, wyłączając radio. Też mi sprawiedliwość!

A potem w głowie zaczęły mu wirować wspomnienia w ścisłym porządku chronologicznym, choć żeby akurat to pamiętać, Decker wcale nie potrzebował hipermnezji.

Melvin Mars był biegaczem, gwiazdą Uniwersytetu Teksańskiego. W ostatnim tygodniu sezonu zasadniczego jego drużyna, Longhorni z Teksasu, grała z drużyną Deckera, Buckeye’ami z Ohio. Mecz transmitowała ogólnokrajowa telewizja. Decker był wówczas linebackerem^(). Wysoki jak na swoją pozycję i niezły, niemniej nie wyjątkowy. Miał odpowiednią posturę, siłę i twardość, lecz brakowało mu determinacji, szybkości i sprawności fizycznej charakteryzującej najlepszych.

Tego dnia Mars naprawdę zalazł za skórę Deckerowi i całej drużynie z Ohio. Teksas wygrał o pięć przyłożeń i zniweczył wszelkie szanse na dostanie się Ohio State Buckeyes do mistrzostw ogólnokrajowych.

Mars osobiście punktował cztery razy. Trzy razy akcją biegową, raz pięknym złapaniem i biegiem z trzydziestej piątej linii jardowej Buckeye’ów. Decker doskonale to pamiętał. Miał kryć Marsa, zaraz gdy ten przekroczy linię wznowienia.

Kiedy tylko Mars złapał piłkę, Decker wpadł na niego z całym impetem. Mars jednak utrzymał się na nogach, ominął dwóch kolejnych obrońców, a potem powalił trzeciego już koło linii punktowej, zostawiając Deckera leżącego na boisku.

Decker miał wrażenie, że Mars pokonał go po raz piąty tego dnia. Tymczasem, jak trenerzy pokazali potem na filmie, był to dziesiąty raz.

Po tym nieudanym ataku Decker poszedł na ławę rezerwowych. Sześć minut przed końcem meczu Longhorni prowadzili dwudziestoma ośmioma punktami. A kiedy przejęli piłkę po przechwycie, podjęli jeszcze jedną próbę zdobycia punktów. I znowu to właśnie Mars zaszarżował na środkowego linebackera Buckeye’ów – Eddiego Keysa, faceta twardego jak granit, który później jeszcze przez dwanaście lat grał w drużynie Forty-Niners z San Francisco, a który po tym uderzeniu poleciał do tyłu prosto w pole punktowe. Tak Mars zdobył swoje ostatnie punkty w tym meczu.

Melvin Mars.

Decker również uważał, że facet skończy jako gracz NFL. Jego aresztowanie odbiło się głośnym echem. Ale Decker wtedy ciężko pracował na własny sukces w futbolu, więc zatrzymanie i skazanie Melvina Marsa zeszło na dalszy plan.

Dwadzieścia lat w więzieniu. Za zbrodnię, której być może nie popełnił.

Przyznał się do niej inny mężczyzna. Podał szczegóły, które mógł znać tylko prawdziwy zabójca.

Tak bardzo przypominało to sytuację po morderstwach w rodzinie Deckera, że nawet jego wyjątkowy intelekt nie potrafił tego wyjaśnić.

Jechał drogami Pensylwanii, a potem skręcił na południe, przeciął Maryland i znalazł się na terytorium Wirginii. Nie zatrzymał się na nocleg. Jego umysł pracował na pełnych obrotach.

Myślał o Melvinie Marsie.

Postać z przeszłości.

Decker nie wierzył w przeznaczenie ani w szczęśliwe zbiegi okoliczności. Coś jednak kazało mu włączyć radio w tym właśnie momencie. Gdyby posiłek zajął mu parę minut więcej albo gdyby poszedł do toalety, mógłby nigdy nie dowiedzieć się o tej historii.

Tymczasem się dowiedział.

Co to może znaczyć?

Nie był tego pewien. Jak również nie był pewien, czy Melvin Mars kiedykolwiek zejdzie mu z myśli.

Po kilku godzinach dotarł pod adres, który mu podano. Budynek znajdował się na terenie bazy piechoty morskiej w Quantico, jednej z największych na świecie, gdzie mieściły się również liczne instytucje związane z federalnymi organami ścigania.

Do otoczonej wysokim ogrodzeniem bazy prowadziła brama, przy której stali umundurowani mężczyźni z marsowymi minami, uzbrojeni w broń automatyczną.

Amos Decker podjechał do bramy, otworzył okienko i wziął głęboki oddech, przygotowując się do rozpoczęcia życia jeszcze raz.

Przypisy

Tailback, inaczej biegacz – w futbolu amerykańskim zawodnik ataku, w większości akcji biegowych jest odpowiedzialny za bieg z piłką, za to w akcjach podaniowych pełni funkcję dodatkowego skrzydłowego .

Corner – w futbolu amerykańskim zawodnik obrony, jego głównym zadaniem jest krycie skrzydłowego i niedopuszczenie do udanego podania do przodu .

Linebacker – w futbolu amerykańskim zawodnik obrony, jego zadaniem jest szarżowanie na rozgrywającego lub krycie potencjalnych skrzydłowych bądź biegaczy .

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: