Ostatnia Mona Lisa - ebook
Ostatnia Mona Lisa - ebook
W 1911 roku najbardziej znany renesansowy obraz, Mona Lisa Leonarda da Vinci, został skradziony z Luwru przez Włocha, Vincenzo Peruggię. Minęły dwa lata zanim dzieło wróciło do Paryża. Co się z nim wtedy działo? Dlaczego zostało wywiezione do Florencji? Kto miał do niego dostęp? Schwytanie złodzieja i zwrot obrazu do muzeum nie rozwiały powstałych wtedy wątpliwości – pojawiło się pytanie, czy do Luwru na pewno wrócił oryginał. Może to, co oglądamy dziś w stolicy Francji, to wysokiej klasy, wybitne w swojej dziedzinie, ale jednak fałszerstwo?
Na kanwie prawdziwej historii Jonathan Santlofer snuje niezwykłą opowieść o potomku Peruggii, badaczu sztuki, który w niespodziewany sposób zostaje wplątany w intrygę mającą związek z dziedzictwem jego znanego przodka. To, co zaczyna się jako czysto naukowe badanie, przeistacza się w fascynującą, ale wysoce ryzykowną podróż do półświatka wyspecjalizowanych fałszerzy, a także pilnie strzeżonych tajemnic historii sztuki, których odkrycie może kosztować nawet życie…
· Książka lata 2021 wg magazynu „People”
· Obowiązkowa pozycja dla fanów Dana Browna, Steva Berry i Arturo Perez-Reverte
· Znakomity bilet do Florencji, Paryża i Nicei…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-213-5251-0 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Grudzień 2019 roku
Florencja
Carlo Bianchi przycisnął chusteczkę do kapiącego nosa. Jego antykwariat przy Via Stracciatella, niedaleko Ponte Vecchio, był mały i ciasny, książki ciasno wypełniały półki, zajmowały niemal całe biurko, piętrzyły się wszędzie na podłodze niczym miniaturowe wioski Majów, a wszystko było pokryte kurzem, śmierdziało pleśnią i wilgocią.
Bianchi szukał książki o rokokowych założeniach ogrodowych, która musiała gdzieś tu być... Znalazł ją na samym dole jednej z niebotycznych stert. Leżał właśnie na podłodze, starając się, aby broda zebrała jak najmniej kłaków kurzu, i powolutku wyciągał książkę, gdy ujrzał grube podeszwy sportowych butów.
Przekręcił głowę, aby dostrzec przybysza.
– _Posso aiutarla?_
Mężczyzna patrzył mu z góry prosto w oczy.
– Mówi pan po angielsku?
– Mówię – odparł Bianchi, wstał i zaczął otrzepywać spodnie i marynarkę z kurzu. – Zajmując się całe życie książkami, człowiek uczy się niejednego języka.
– Szukam pamiętnika, dziennika, który kupił pan niedawno od francuskiego antykwariusza o nazwisku Pelletier.
– Pelletier? Niech się zastanowię... Powinienem mieć gdzieś listę ostatnich zakupów. – Bianchi zaczął przedstawienie, jakby naprawdę przeszukiwał leżącą na biurku stertę rachunków. Znał na pamięć spis wszystkich książek, jakie sprzedał i kupił, włącznie z tymi, którymi handlował z Pelletierem, nie miał jednak zwyczaju ujawniać danych klientów.
– Ten dziennik napisano ponad sto lat temu – stwierdził przybysz. Pelletier przysięgał mu zawzięcie, że sprzedał rękopis Bianchiemu, a ludzie rzadko kłamią, gdy właśnie stracili palec i za chwilę mogą stracić drugi. – Na pewno pamiętałby pan zakup takiej książki. – Mężczyzna położył dłoń na dłoni Bianchiego i przycisnął ją do kontuaru.
– _Sì, sì,_ oczywiście, że pamiętam – szybko powiedział Bianchi. – Była napisana ręcznie i do tego po włosku!
Mężczyzna poluzował chwyt i Bianchi wyciągnął dłoń. Zaczął się cofać, co zmusiło go do zgięcia się wpół.
– Bardzo mi... przykro, ale... ten dziennik... już go sprzedałem.
– Komu?
– Starcowi, który zbiera tego typu rzeczy, nikomu ważnemu.
– Nazwisko?
– Nie pa...
Mężczyzna złapał Bianchiego za poły marynarki i uniósł go nad podłogę.
– Nazwisko! Natychmiast!
Machając ramionami, ze stopami dyndającymi kilka centymetrów nad podłogą, Bianchi wydyszał nazwisko:
– Ggg... Guggliermo!
Przybysz puścił go i Bianchi opadł niepewnie, przewracając stertę książek.
– Gdzie znajdę tego Guggliermo?
– Jest... on jest... – Bianchi próbował złapać oddech – _professore_ na uniwersytecie... we Florencji, choć... chyba mi się wydaje, że jest... już na emeryturze. – Antykwariusz rzucił okiem w kierunku okna, aby sprawdzić, czy ktoś przechodzi, aby zawołać o pomoc, ale przybysz przesunął się i zasłonił widok.
– Adres.
– Jestem pewien, że... jeśli zapyta pan na uniwersytecie...
Mężczyzna wbił w niego wzrok i Bianchi zaczął szybko przerzucać drżącymi palcami karteczki w wizytowniku. Gdy znalazł odpowiednią, zaczął czytać, ale mężczyzna wyrwał mu ją z dłoni.
– Nie czytałeś dziennika?
– Ja? Ależ skąd... – Bianchi energicznie pokręcił głową.
– Ale wiesz, że jest napisany ręcznie i to po włosku?
– Pelletier... musiał mi powiedzieć... albo... może rzuciłem okiem na jedną kartkę, ale... to wszystko.
– Rozumiem. – Mężczyzna wyszczerzył zażółcone od tytoniu zęby. Wsunął karteczkę z wizytownika do kieszeni. – I nie powiesz nikomu o mojej wizycie. Ani temu Guggliermo, ani nikomu innemu, tak?
– Nie, _signore_. Na pewno. Nawet Pelletierowi. Nie pisnę słowa.
– Oczywiście.
Bianchi próbował jeszcze złapać oddech i odzyskać równowagę, gdy przybysz uderzył go pięścią w pierś. Antykwariusz zatoczył się do tyłu, zamachał ramionami i zanim upadł, przewrócił kolejną stertę książek.
Mężczyzna podniósł go, zaciskając przedramiona na jego szyi. Bianchi próbował coś powiedzieć, z jego gardła wydobyło się jednak tylko kilka skrzeknięć, gdy świat rozmazywał mu się przed oczami.
– Oczywiście. Ani słowa – powiedział przybysz, gdy poczuł, że krtań antykwariusza pęka.2
Dwa miesiące później
Mejl przyszedł niecałe dwa tygodnie temu, nie byłem jednak w stanie myśleć o niczym innym i zamierzałem rzucić dotychczasowe życie z powodu „być może”, mrzonki, kaprysu.
Aby stłumić niepokój, stanąłem na chwilę, porozciągałem pogięte od podróży ciało, po czym ruszyłem dalej, ciągnąc walizkę na kółkach kolejnymi długimi korytarzami. Po ośmiogodzinnym locie z Nowego Jorku, zbyt nakręcony, aby choć chwilę się przespać, byłem równocześnie wycieńczony i napompowany adrenaliną.
Lotnisko Leonarda da Vinci niewiele się różni od większości lotnisk: jest bezosobowe, zatłoczone i oświetlone światłem, od którego bolą oczy. To, że nosi imię Leonarda, brzmiało jak przepowiednia, choć raczej nie nazwano go tak ze względu na mnie. Popatrzyłem na zegarek: szósta rano. Poszukałem lotniskowego pociągu i – dumny z siebie jak paw, że udało mi się go znaleźć – opadłem na siedzenie i zamknąłem oczy, próbując uciszyć dziesiątki myśli hałasujących mi w głowie niczym gzy.
Trzydzieści dwie minuty później byłem na Roma Termini, wielkiej, zatłoczonej stacji kolejowej, w pulsującym gnieździe podróżnych, naznaczonym jednak pewnym romantyzmem, którego nadają dyszące tuż za kasami pociągi parskające białym dymem w zimowe niebo.
Przepychałem się przez tłum – _Scusami... scusami..._ – wdzięczny rodzicom, że odkąd zacząłem raczkować, mówili do mnie w ojczystym języku. Mijałem pociąg za pociągiem, ściskając w dłoni bilet, z każdą mijającą minutą coraz bardziej nerwowo wbijając wzrok w wielką tablicę w poszukiwaniu słowa FIRENZE. Ponieważ wyświetlała ona jedynie stację docelową mojego pociągu: Wenecję, miejsce, które z największą przyjemnością bym zwiedził (oczywiście nie teraz, gdy miałem do wykonania zadanie), niewiele zabrakło, aby mi uciekł.
Pociąg był czysty i wyglądał na nowy, siedzenia miał wygodne. Położyłem walizkę na górnej półce, zdjąłem plecak i usiadłem. W powietrzu majaczyły mi przed oczami obrazy zapisanych kartek i choć kilka razy pokiwałem głową w ich kierunku, nie udało mi się wyraźnie dostrzec ani jednej litery.
Wypiłem colę, aby nie przysnąć, i zacząłem wyglądać przez okno. Teren tuż obok toru był płaski jak stół, ale im dalej, tym bardziej falował, wznosząc się ku średniowiecznym miastom przycupniętym na szczytach coraz większych wzgórz. Wyglądało to nieco nierealnie, jakbym znajdował się w filmie, nie zaś w drodze ku – taką miałem przynajmniej nadzieję – rozwikłaniu stuletniej tajemnicy i zakończeniu dwudziestoletnich poszukiwań najsławetniejszego przestępcy w mojej rodzinie.
Półtorej godziny później wyszedłem przed tętniący życiem florencki dworzec Santa Maria Novella i znalazłem się w centrum miasta. Ciągnąłem walizkę po wyłożonych kostką ulicach, mętne słońce to wychodziło zza niskich chmur, to się za nimi chowało, powietrze było rześkie i zimne. Odtwarzałem w głowie wydarzenia minionych dwóch tygodni: wpłynięcie mejla, zakup biletu bez określonej daty powrotu, wycieczkę do włoskiego konsulatu, gdzie ugadałem młodą urzędniczkę, aby dała mi dokument z _permesso_ i pismo zaświadczające, że jestem profesorem wydziału sztuki, co zapewniało mi dostęp do włoskich instytucji kultury, następnie telefon do kuzyna w Santa Fe – rzeźbiarza, marzącego całe życie o przebiciu się na nowojorskiej scenie artystycznej – który nieomal pękł ze szczęścia, że może podnająć mój loft przy Bowery. Tydzień później wszystkie moje obrazy stały poowijane w folię bąbelkową, studenci zostali oddani w ręce mojego asystenta i tydzień przed sesją zimową byłem na urlopie – odważny ruch ze strony adiunkta robiącego sobie nadzieję na stały etat.
Po przecięciu szerokiej ulicy przed dworcem i zagłębieniu się w plątaninę węższych uliczek kierowałem się wskazówkami z mapy w telefonie, które jednak ciągle się zmieniały. Dwa razy musiałem zmienić kierunek, ale dziesięć minut później dotarłem do wielkiego prostokątnego placu – Piazza di Madonna – zdominowanego przez jasnobrązową bryłę Kaplicy Medyceuszów z pokrytą dachówką kopułą i bez trudu dostrzegłem napisaną stylizowanymi literami nazwę hotelu: PALAZZO SPLENDOUR.
Hotelowe lobby było nie większe od ciasnej kuchni na Manhattanie, ściany wołały o odmalowanie, podłogi pokrywały marmurowe, pełne głębokich pęknięć i cętkowane na biało płyty, a jedynym elementem, który rościł sobie prawo do miana dekoracji, była spłowiała, czarno-biała fotografia _Dawida_ Michała Anioła.
– Luke Perrone – przedstawiłem się mężczyźnie za kontuarem, dość młodemu, z ramionami pokrytymi kiepsko zrobionymi tatuażami, przystojnemu w sposób, w jaki przystojni bywają narkomani, który między barkiem a uchem trzymał telefon i kopcił papierosa.
– _Passaporto_ – odparł, nie unosząc wzroku. Gdy zapytałem najlepszym włoskim, na jaki było mnie stać, czy mogę zostawić walizkę i wrócić za jakiś czas, uniósł palec, jakbym przeszkadzał mu w rozmowie, najwyraźniej osobistej, bo chyba nie zwracał się do gości hotelowych per _il mio amore_. Nie czekając na odpowiedź, zostawiłem walizkę i wyszedłem.
Mapa Google twierdziła, że San Lorenzo jest oddalone o pięć minut drogi, co wydało mi się do przyjęcia, dopóki się zorientowałem, że czytam mapę do góry nogami i oddalam od celu. Wracając, ponownie obszedłem kopulastą kaplicę na Piazza di Madonna i podążyłem za linią na mapie. Prowadziła mnie ona wzdłuż piętrzących się wysoko, malowanych ochrą budynków i długiego, poszarpanego muru ze schodami prowadzącymi ku ślepym łukom, który kończył się na rogu ulicy. Piazza San Lorenzo okazała się sporą, otwartą przestrzenią, pustą, jeśli nie liczyć kilku turystów i mnichów w ciemnobrązowych habitach.
Spróbowałem zrozumieć to, co widzę, uświadamiając sobie jednak po chwili, że to, co właśnie minąłem, i to, gdzie stoję, to jedynie części wielkiego kompleksu.
Na wprost miałem bazylikę w kolorze piasku wyglądającą, jakby nie dokończono jej budowy, tak że cały czas znajdowała się w stanie surowym; wszystkie trzy łukowate wejścia z grubymi drewnianymi drzwiami były zamknięte na głucho. Po uważnym przyjrzeniu się z lewej strony kościoła dało się dostrzec wąskie łukowate przejście, za którym biegła ciemna alejka prowadząca do sławnego klasztoru San Lorenzo, który dotychczas widziałem jedynie na zdjęciach.
Wystarczyło kilka kroków alejką, by poczuć się jak we śnie: niespodziewanie otwierał się prostokątny ogród z sześciokątnymi żywopłotami, za którym stała piętrowa loggia, klasyczna i harmonijna, a wszystko to było dziełem mojego ulubionego architekta epoki renesansu: Brunelleschiego. Przez chwilę przeszło mi wręcz przez myśl, że sam jestem artystą dojrzałego renesansu, nie zaś walczącym o przetrwanie nowojorskim malarzem, który uczy historii sztuki, aby mieć z czego płacić rachunki.
Gdy westchnąłem, mój oddech w chłodzie późnego poranka ściął się w kłąb mgły i uleciał nad ogrodem szczelnie pokrytym szronem. Trzech mnichów w długich wełnianych kurtach owijało rośliny lnianymi płachtami, a ja na ich widok zacząłem jeszcze bardziej dygotać w cienkiej skórzanej kurtce. Nie sądziłem, że we Florencji bywa tak zimno. Szczerze mówiąc, po otrzymaniu mejla o niewielu rzeczach myślałem.
_Szanowny Panie Perrone,_
_jedną z ostatnich próśb profesora Antonia Gugglierma było, abym skontaktował się z Panem w sprawie książki, która może być dziennikiem Pańskiego pradziadka. Profesor planował publikację dotyczącą tego dziennika, która – jak twierdził – byłaby „rewelacją”. Niestety, nagła śmierć przeszkodziła mu w napisaniu choćby artykułu._
_Dziennik, wraz z książkami i dokumentami profesora, został podarowany florenckiej Bibliotece Laurencjańskiej. Miałem zaszczyt katalogowania jego prac i umieściłem dziennik w pudle opisanym jako „Mistrzowie dojrzałego renesansu”._
_Aby obejrzeć dokumenty pozostałe po profesorze Guggliermo, będzie Pan musiał uzyskać kulturalną permessa, co nie powinno być wielkim problemem._
_Sugeruję, aby składając wniosek o wgląd w dokumenty, nie wspominał Pan o dzienniku. Wolałbym też, aby we wniosku nie wspominał Pan mojego nazwiska._
_Z poważaniem,_
_Luigi Quattrocchi_
_quattrocchi@italia.university.org_
Natychmiast skontaktowałem się z Quattrocchim, który odpisał, brzmiąc całkiem rozsądnie i trzeźwo na umyśle, i zapewnił mnie, że dziennik istnieje, aczkolwiek nie był w stanie zagwarantować jego autentyczności.
Przez lata pisałem listy i mejle, aby zdobyć jakiekolwiek informacje o swoim pradziadku. Większość pozostawała bez odpowiedzi. Jeżeli już jakaś się pojawiała, zawsze żądano pieniędzy, ale nigdy nie proponowano niczego konkretnego. Tym razem informacja była bezpłatna i najwyraźniej nie krył się za nią żaden ukryty motyw – przynajmniej niczego takiego nie dostrzegłem.
– _Scusi, signore_ – powiedział jeden z mnichów, młody, z rudawą brodą i zaskakująco błękitnymi oczami. – Czeka pan na otwarcie biblioteki?
– Tak! – wrzasnąłem, jakbym miał o coś do niego żal, natychmiast się jednak opanowałem. – Zna pan angielski?
– Trochę.
Poinformowałem, że znam włoski i przeszliśmy na jego język.
– _Il bibliotecario è spesso in ritardo_ – stwierdził. Bibliotekarz często się spóźnia.
Spojrzałem na zegarek. Była dokładnie dziesiąta i biblioteka powinna być otwarta.
Zapytał, skąd jestem.
– Z Nowego Jorku, ale moja rodzina pochodzi z Ragusy – odparłem, choć nigdy nie byłem w tym sycylijskim miasteczku i nie zamierzałem mówić, skąd naprawdę pochodzi moja rodzina. W zasadzie o niczym nie zamierzałem mówić.
Mnich wyciągnął dłoń.
– Brat Francesco.
– Luke Perrone – odparłem i spojrzałem ku drzwiom prowadzącym do biblioteki.
– Niedługo otworzą. _Pazienza_.
Cierpliwości, o tak... Nigdy nie była ona moją mocną stroną, tym bardziej teraz, gdy z powodu pogoni za zwykłym majakiem porzuciłem dotychczasowe życie.
Brat Francesco wrócił do pary mnichów, trochę poszeptali, po czym wszyscy trzej zaczęli mi się przyglądać, mrużąc oczy w chłodnym zimowym powietrzu. Przeszedłem do cienia pod krużgankami, aby nie mogli mnie świdrować spojrzeniami, oparłem się o kolumnę i przywołałem widok swojego loftu przy Bowery oraz chaotycznej kolekcji, którą zacząłem tworzyć jako chłopiec w sypialni w Bayonne w New Jersey. Wypełniała ona teraz cały róg mojego malarskiego atelier: kserokopie stuletnich artykułów z gazet, plan muzeum z narysowaną czerwonym flamastrem drogą ucieczki pradziadka, metalowa szafka na akta wypchana artykułami opisującymi ze szczegółami kradzież i zawierającymi liczne teorie z nią związane, szuflada na listy i mejle, które zacząłem pisać jako nastolatek do każdego, kto mógł wiedzieć cokolwiek o samym przestępstwie albo o moim pradziadku – oraz odpowiedzi, które przychodziły rzadko i jeszcze rzadziej cokolwiek wyjaśniały.
Krużgankiem powiał wicher tak lodowaty, że zadygotałem. Stuknięcie palcem w ramię było tak nieoczekiwane, że odskoczyłem.
Stał obok mnie młody mnich.
– _Mi scusi, ma la biblioteca è aperta._
Kiwnąłem głową i ruszyłem krużgankiem w kierunku drzwi.3
Kwatera Główna Interpolu
Lyon, Francja
John Washington Smith po raz kolejny czytał mejle. Jak każdy w wydziale kradzieży dzieł sztuki Interpolu miał w zakresie obowiązków obserwację „oczywistych” wiadomości i stron internetowych: antykwariuszy, galerii sztuki, ludzi podejrzanych o przemyt i handel kradzionymi dziełami, które na bieżąco aktualizowały się na jednym z trzech stojących przed nim monitorów. Prywatnie miał jedno szczególne zainteresowanie, które przez lata zmieniło się niemal w obsesję: kradzież najsławniejszego obrazu Leonarda w 1911 roku, choć tak naprawdę interesowało go to, co właściwie działo się z obrazem, gdy na dwa lata zniknął. Na dodatek był zwolennikiem teorii, że wisząca obecnie w Luwrze _Mona Lisa_ nie jest oryginałem. Przez lata obijały mu się o uszy plotki, że złodziej, Vincenzo Peruggia, prowadził w więzieniu pamiętnik, nigdy jednak tego nie potwierdzono. Nagle jednak prawnuk przestępcy, Luke Perrone, amerykański malarz i historyk sztuki – którego komunikację Smith nadzorował od lat – zaczął wymieniać się z pewnym włoskim profesorem mejlami, w których wspominano o istnieniu takiego pamiętnika.
Smith zdjął okulary i ścisnął palcami grzbiet nosa, aby stłumić rozwijający się ból głowy. Zbyt wiele godzin wpatrywał się w pulsujące ekrany monitorów komputerowych, ustawionych w szerokie „U” rozciągające się na długość całego biurka – ogromnej bryły z białego laminatu, balansującej na cienkich metalowych nóżkach – zmontowane tak, aby przypominało twór z kosmosu. Bezprzewodowa klawiatura i myszka też były białe, w tym samym odcieniu co kanciaste szafki na akta zajmujące całą przeciwległą ścianę pomieszczenia. Biały sufit. Białe ściany. Jasnoszare kafelki na podłodze miały supełkowaty wzór, aby dawać złudzenie dywanu. Gdy się po nich szło, kafelki lekko sprężynowały i Smith nieraz się zastanawiał, czy miało to służyć poprawie komfortu chodzenia pracowników Interpolu, czy wytłumieniu stukotu podeszw i obcasów, co i tak miałoby niewielkie znaczenie, gdyż większość pracowników tego działu chodziła w obuwiu sportowym. Smith miał białe najki na grubej podeszwie, którą czyścił szczoteczką do zębów i mydłem.
Ponownie przeczytał wiadomości. Były obiecujące, ale starał się hamować nerwy. Mógłby zawiadomić lokalne władze w obu krajach i nakłonić je do obserwowania Perrone oraz profesora albo wydać Interpolowską notę o podejrzeniu dokonania przestępstwa, tyle tylko że nie było wiadomo, jakim kolorem miałby ją zakodować, nikt nie popełnił bowiem – przynajmniej na razie – żadnego przestępstwa ani nie było przesłanek, że takowe planuje.
Smith popatrzył na lewy monitor ukazujący dane dotyczące zaginionych lub skradzionych dzieł sztuki z całego świata z datą zniknięcia włącznie. Kradzież i fałszerstwa dzieł sztuki to poważne przestępstwa, a uczestniczący w nich ludzie – kolekcjonerzy, złodzieje i pośrednicy – są nie tylko pozbawieni skrupułów, ale także często niebezpieczni. Z danych statystycznych Interpolu wynika, że kradzież dzieł sztuki zajmuje naprzemiennie trzecie i czwarte miejsce na liście priorytetów agencji – tuż po handlu narkotykami, przemycie broni i praniu pieniędzy. Smith traktował swoją pracę poważnie – jak zresztą wszystko, za co się zabierał, w tym kalistenikę i podnoszenie ciężarów, dzięki którym nabudował sobie na sylwetce o wzroście niemal metr osiemdziesiąt niezłą masę mięśni. Czarny dzieciak z komunalnych mieszkań w Baruch Houses na Manhattanie szybko się nauczył, że nie może sobie pozwolić na bycie słabym ani uważanym za słabego. Smith nie znał ojca, ale przyjął jego nazwisko jako drugie imię, aby, choć pospolite, brzmiało oryginalniej.
Spojrzał na zegarek. Lada chwila południe. Po podróży samochodem z dwupokojowego mieszkania na przedmieściach Lyonu, staniu w miejskich korkach, aby dotrzeć do stalowo-szklanego monolitu międzynarodowej kwatery głównej Interpolu – co robił codziennie, a właściwie dwa razy dziennie – i czterech godzinach siedzenia do bólu głowy dołączył ból kręgosłupa.
Potrzebował przerwy, czasu na zastanowienie i papierosa.
Winda z cylindryczną kabiną zwiozła go na ośmiokątne podwórze pośrodku budynku. Było tu niewiele osób, a chłodna, minimalistyczna przestrzeń sprawiała, że ludzie wyglądali nierealnie, jak androidy. Smith był ciekaw, czy też wygląda jak robot, choć wątpliwe, że roboty palą marlboro light. Zaciągał się głęboko, rozważając za i przeciw rodzącego mu się w głowie planu, w pełni świadom, że jest on całkowicie niezgodny z polityką Interpolu.
Kanciasta, zamknięta przestrzeń podwórza przypomniała mu ściany Baruch Houses – jedno i drugie było podobne do więzienia, choć na tutejszych ścianach nie było graffiti, a w cieniach nie czaili się handlarze zioła, mety i hery. Cóż za ironia, zamienić jedno więzienie na drugie, choć kiedyś sądził, że bycie tutaj nie tylko jest sposobem wydostania się na wolność, ale także drogą ku sukcesowi i sławie. Czy szansa na to już minęła? Znowu zaciągnął się papierosem i w głowie wykrystalizowała mu się myśl, jakby napisał ją papierosowy dym: „Jeżeli kiedykolwiek masz odnieść sukces, wyrobić sobie nazwisko, musisz podjąć wyzwanie”. Smith rozejrzał się po ludziach na podwórzu, ciekaw, czy widać po nim, o czym myśli. Zrobił w życiu kilka rzeczy, z których nie był dumny, do kilku nikomu się nigdy nie przyznał, ale... coś takiego?
Dumał nad tym, kończąc papierosa, dumał, gdy jechał windą, i dumał nad stawką, gdy szedł przez bezdźwięczne piętro analityków. Mijał naukowców siedzących w otwartych boksach i w pomieszczeniach przypominających izolatki w psychiatryku: z trzema ścianami tapicerowanymi szarym materiałem, którego powierzchnia była pokryta małymi dziobami, aby tłumić odgłos rozmów, z których korzystano, gdy dwóch badaczy chciało porozmawiać ze sobą na osobności. Zwolnił przy oszklonej sali konferencyjnej, w której trwało spotkanie analityków – na które go nie zaproszono. Zacisnął dłonie w pięści i przyspieszył kroku, czując, jak napinają mu się mięśnie karku. Wszedł do swojego boksu i opadł na ergonomiczny fotel za biurkiem.
Skończył czterdzieści siedem lat i w dalszym ciągu był jedynie analitykiem wywiadu kryminalnego, jednym z wielu w wydziale kradzieży dzieł sztuki. Rok po roku był świadkiem awansu mniej oddanych analityków na drabinie służbowej, co pozwalało im wziąć udział w Zgromadzeniu Ogólnym, najwyższym organie Interpolu, podczas gdy jego pomijano. Dwadzieścia lat kolekcjonowania danych i prowadzenia badań, dwadzieścia lat od ukończenia nowojorskiego John Jay College of Criminal Justice z magisterium z danologii i kryptografii – i co z tego miał? Fotel przed komputerem przez dziesięć godzin dziennie.
Smith ciężko westchnął, opadł plecami na oparcie i wbił wzrok w biegnące wzdłuż sufitu płaskie świetlówki emitujące ciepłe żarowe światło. Musiał czegoś dokonać, czegoś wielkiego, wyjątkowego, o czym by mówiono, co pokazałoby ludziom na górze, że jest wyjątkowy.
Pochylił się do przodu i kolejny raz przeczytał mejle, jakie wymienili Amerykanin i Włoch, po czym przesłał je na swoje prywatne konto i komórkę, czego nikt nigdy nie zakwestionuje – zwłaszcza, że nikt nigdy ich nie zobaczy. Przeciągnął kursorem po kolumnie dokumentów i plików, które zbierał przez lata, dotyczących „tej” kradzieży dzieła sztuki i otworzył plik o nazwie PERRONE. Środkowy monitor wypełnił się wszystkim, co udało mu się zebrać w związku z malarzem. Była tu niemal dwudziestoletnia korespondencja, jaką prowadził z różnymi ludźmi na temat pradziadka, dane dotyczące jego wystaw i działalności dydaktycznej, historia zawieszeń w szkole średniej (były cztery – jedno za palenie w toalecie, dwa za bójki klasowe, jedno za kontakty z miejscowym gangiem), lista kobiet, z którymi Perrone był związany dłużej niż pół roku – a sporo ich się zebrało – z podkatalogami dotyczącymi każdej, dane karne, w tym prowadzenie samochodu pod wpływem w wieku szesnastu lat, areszt za włamanie, zawieszony, ponieważ Perrone był wtedy nieletni (praca w Interpolu dała Smithowi możliwość zajrzenia do akt policyjnych w Bayonne i zdobycia kopii wyroku), dokumenty dotyczące jego rodziców i krewnych.
Smith dodał ostatnie mejle do pliku. Wyszukał numer Carabinieri Comando Provinciale we Florencji, aby zawiadomić miejscową policję – wszystko zgodnie z procedurą Interpolu. Zaczął wystukiwać numer na klawiaturze telefonu, ale przerwał w połowie. Zastanowił się nad konsekwencjami... ale tylko przez chwilę, po czym zadzwonił na lotnisko w Lyonie i zarezerwował bilet do Florencji.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Sztuka to nie tylko muzea, cenne dzieła czy burzliwe biografie twórców. Mimo że otoczona często atmosferą podniosłej tajemnicy i majestatu, działalność artystyczna to także historie zdrad, wielkich zazdrości, rywalizacji, zuchwałych kradzieży, krwawych morderstw i bezbożnej rozwiązłości.
Zdjąwszy ze sztuki poczciwą patynę upływającego czasu, odnajdujemy nieraz w jej historii epizody, które zawstydziłyby współczesne skandale. Dlatego też postanowiliśmy zaprosić naszych Czytelników do wspólnego odkrywania tych zwykle przemilczanych kart historii sztuki. W nowym imprincie wydawnictwa Arkady pod nazwą Letra przybliżamy starannie wyselekcjonowane powieści, najczęściej związane z mroczną stroną twórczości artystycznej – opowiadające o fałszerstwach, przemycie i kradzieżach. Często dotyczą one prawdziwych obrazów i ich pokręconych losów, przez co rzucają nowe światło na, wydawałoby się, dobrze znane i bezpieczne tematy. Wydaje nam się, że w ten sposób można na nowo odkryć miłość do sztuki – nie tylko wówczas, kiedy jest ona bezpiecznie zamknięta w muzealnej gablocie, lecz także, a może zwłaszcza wtedy, gdy staje się sprawą życia lub śmierci.
Ale to nie wszystko – w Letrze prezentujemy również oryginalne thrillery psychologiczne, które poprzez wartką akcję i pełną twistów fabułę komentują problemy dzisiejszego społeczeństwa. Od bezlitosnego wyścigu po władzę, poprzez nierówności klasowe, aż do wszechobecnej, choć często zakamuflowanej przemocy – nasze beletrystyczne propozycje trzymają w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Jednocześnie sięgamy po literatury mniej znane w Polsce, tłumacząc autorki i autorów wcześniej nieobecnych na naszym rynku – w ten sposób, podobnie jak ze sztuką, chcemy zaprosić Czytelników do wspólnego odkrywania jeszcze nieprzetartych książkowych szlaków.