Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia obsesja Natalii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatnia obsesja Natalii - ebook

Trzeci tom trylogii „Ostatnie”

Natalia Nancewicz, nauczycielka kreatywnego pisania, autorka Ostatniego portretu Melanii i Ostatniego romansu Kornelii, marzy o komercyjnym sukcesie. Pewnego dnia otrzymuje zaskakującą propozycję od poczytnego pisarza Doriana Habdanka. Wkrótce okaże się, że oboje skrywają kilka zawodowych i życiowych tajemnic. Kolejne zwroty akcji zaś ujawnią skomplikowane sieci powiązań między bohaterami i zdemaskują ich sekrety.

Tak jak w poprzednich tomach cyklu „Ostatnie” i w tym ważną rolę odgrywa literatura popularna i zabawa konwencjami. Tym razem autorka z przymrużeniem oka proponuje romans z elementami thrillera. Zaprasza też czytelników na kurs twórczego pisania.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-972-1
Rozmiar pliku: 889 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

prawie seryjny morderca

Kiedy w ostatnią środę kwietnia Dorian Habdanek zmieniał pieluchę panu Władysławowi, zrozumiał, że jest człowiekiem skończonym. Nie tylko dlatego, że dwa tygodnie wcześniej obchodził samotnie pięćdziesiąte czwarte urodziny. Wielu mężczyzn w jego wieku zaczynało nowe życie. Habdanek tymczasem marzył, żeby to stare wreszcie szlag trafił, a wraz z nim parę problemów.

Kilka razy rozważał samobójstwo. Najpierw chciał się utopić. W ubiegłym roku wylazł pewnej marcowej nocy z dwupokojowej nory na Bednarskiej i łaził do rana w tę z powrotem po moście Śląsko-Dąbrowskim. Od czasu do czasu zerkał na Wisłę. Kiedy tak stał i gapił się w dół, zaczepił go przypadkowy przechodzień.

– Bobrów pan szukasz? – zapytał. – Z Poniatowskiego lepiej widać. Ale wiesz pan. Takiego bobra łatwo z trupem pomylić.

Wrócił do domu.

Parę tygodni później, również nad ranem, wjechał na ostatnie piętro jednego z bloków przy alei „Solidarności”, chyłkiem wszedł na dach, na którego skraju kiwał się potem przez dwie godziny. W końcu poczuł, że chłodno, że katar, że dreszcze, że chyba się przeziębił. Kątem oka zauważył, że nad Warszawą wschodzi słońce. Habdanka słońce ani ziębiło, ani grzało, ani tym bardziej rozgrzewało. Rozgrzewał go tylko alkohol. Postanowił, że skoczy, ale nie z dachu, lecz na wódkę.

W połowie lipca ukręcił pętlę z krawata. Patrzył na siebie w lustrze trochę rozbawiony. Widok Habdanka wiszącego na jedwabiu w świnki, rozśmieszył nawet jego. „Bibiana nie wybaczyłaby mi takiej śmierci”, pomyślał i wrzucił krawat na dno szuflady w komodzie. Dostał go od córki kilka lat temu pod choinkę.

Otruć się gazem nie mógł, ponieważ wszystko w domu miał na prąd.

W końcu wpadł na pomysł, że zrobi sobie koktajl z psychotropów i wódeczki. Zrezygnował. Ból brzucha przed śmiercią byłby gorszy niż sama śmierć.

Przed ostateczną decyzją powstrzymywały Habdanka ból, strach, że się nie uda, resztka honoru oraz pensjonariusze Domu Pomocy Społecznej Leśne Zacisze, wobec których miał kilka zobowiązań.

Habdanek bowiem od czterech miesięcy dwa razy w tygodniu (w środy i piątki) meldował się w jednym z podwarszawskich depeesów.

Na początku tylko sprzątał: szorował podłogi na pierwszym i drugim piętrze, zbierał talerze po posiłkach, przecierał stoły w jadalni, zajmował się czterema toaletami (w tym jedną dla personelu), dbał o ład w kaplicy znajdującej się w północno-zachodniej części parku, od czasu do czasu także o sam park.

Zaraz po tym, jak przyszedł do Leśnego Zacisza, okazało się, że brakuje rąk do pracy. Ktoś wziął urlop wypoczynkowy, ktoś macierzyński, ktoś zachorował, ktoś zrezygnował, ktoś wyjechał do Niemiec, Norwegii, a może do Anglii, ponieważ tam płacono dużo lepiej za podobną lub identyczną pracę.

Pewnego dnia oddziałowa Elżbieta Białowąs poprosiła salowego o pomoc przy karmieniu staruszków.

Z nowym zadaniem poradził sobie zadziwiająco dobrze.

Tak dobrze, że siostra oddziałowa przycisnęła Doriana do ściany słowem i piersią.

– Skąd ty, Darek, potrafisz takie rzeczy? – Popchnęła go na bladozieloną lamperię i oblizała wąskie usta.

Habdanek przeczesał dłonią siwiejącą czuprynę i przyznał się, że kilka lat wcześniej przez ponad pół roku pielęgnował matkę po udarze. Wypowiedział kilka okrągłych zdań o szacunku do starych ludzi i o ich prawie do godnego życia. Nie wspomniał, że ponad osiemdziesięcioletnią matką opiekował się z obrzydzeniem. To prawda: kąpał ją, karmił, poił, przewijał (własnej córce nigdy nie zmienił pieluchy!), masował, oklepywał, przekładał z boku na bok, ale tylko dlatego, że był jej to winien. Mimo obrzydzenia. Matka nigdy nie chciała niczego od Doriana. Kochała go ponad wszystko. Skrępowana sytuacją uwolniła syna od kłopotu. Któregoś dnia umarła na zawał serca.

– Cicho żyła, cicho odeszła – wyszeptał Habdanek i zniknął sprzed oczu oddziałowej.

Po tej rozmowie awansował.

Przeszedł pod czujnym okiem Elżbiety Białowąs przyspieszony kurs opiekuna osób starszych, zaliczył szkolenie z pierwszej pomocy i zajął się – wciąż z obrzydzeniem – pielęgnacją pensjonariuszy z pierwszego piętra. Dbał o ich higienę, sprzątał w pokojach, woził na spacery, rozmawiał z nimi, choć raczej mówił do nich, wreszcie czytał.

Zupełnie przypadkiem zaczął od Zbrodni i kary. Pewnego dnia zgarnął ją z półki w przedpokoju, na której trzymał literaturę rosyjską. Równie dobrze mógł wziąć Annę Kareninę, Cichy Don, Wykop, opowiadania Babla albo Zoszczenki. On jednak sięgnął właśnie po Zbrodnię i karę.

W Leśnym Zaciszu, podczas pierwszego popołudnia nad książką, przeżył katharsis. Kiedy Rodion Raskolnikow rozprawiał się z paskudną lichwiarką, on razem z nim celował siekierką w pana Władysława, pana Józefa i resztę swoich podopiecznych.

Na początku marca z niepokojem skonstatował, że zmarło czworo z dwanaściorga jego słuchaczy i słuchaczek. Zaczął podejrzewać, iż pechowa czwórka zeszła pod wpływem Dostojewskiego.

„Chryste Panie!”, Habdanek przeraził się, że jest prawie seryjnym mordercą.

Gdyby prokurator udowodnił mu, że za pomocą pierwszego rozdziału Zbrodni i kary zabił cztery osoby, dostałby dożywocie.

„A nie czterdzieści godzin prac społecznych w miesiącu”.

Przez cały rok. I stu pięćdziesięciu tysięcy złotych zadośćuczynienia. Siedemdziesiąt pięć tysięcy spłacił (z oszczędności oraz kilku pożyczek) w ciągu sześciu miesięcy od wyroku. Pozostało mu sześć miesięcy na spłatę kolejnych siedemdziesięciu pięciu tysięcy.

Jeśli tego nie zrobi, zaliczy odsiadkę. Wtedy prasa nie zostawi na nim suchej nitki. A on, Dorian Habdanek, będzie skończony.

Nie potrzebował dodatkowych komplikacji w postaci sztywnych seniorów.

Wymienił więc Zbrodnię i karę na Terezę Batistę wojowaniem zmęczoną. Wierzył, że opowieść o dzielnej młódce doda im życia i werwy.

Wraz ze zmianą lektury zmienił swoje nastawienie do podopiecznych. Przestał się na nich złościć, źle im życzyć, obwiniać za to, że są starzy, chorzy, cuchnący i prawie martwi.

Ujrzał w losie pensjonariuszy Leśnego Zacisza zapowiedź własnej przyszłości. Galaretowate jądra pana Władysława, obwisłe pośladki pana Józefa, brunatne plamy na twarzy pana Jacka, a nawet szaleństwo Pięknej Emilii, mogły się stać jego udziałem.

Irytował go tylko personel domu pomocy. Naburmuszone pielęgniarki, namolni wolontariusze, nabożne zakonnice i nawiedzony ksiądz, który przychodził z ukulele i przedszkolakami, żeby grać i śpiewać głuchym, ślepym oraz upośledzonym.

– Jak minęła noc, panie Władysławie? – zapytał Dorian, przecierając wilgotnym ręcznikiem plecy staruszka.

Pan Władysław tylko zacharczał.

– Czyli w porządku – mruknął Habdanek, chociaż wcale nie miał pewności.

Pan Władysław charczał tak samo, kiedy czegoś chciał, kiedy nie chciał i kiedy było mu naprawdę wszystko jedno.

Charczał na okrągło.

Dorian oporządził pana Władysława, poprawił poduszkę pod jego głową, kołdrę na nogach i zaczął mały rytuał. Usiadł obok dziadunia i jak zwykle opowiedział mu o tym, co w świecie i życiu.

Zatem.

W świecie słabo.

W życiu słabo.

Nie piszę, ale też nie piję.

Nie piję, ale też nie pieję.

Nie pieję, więc nie istnieję.

Wspomniał, że na terapii wciąż kłamie, że Bibiana wciąż milczy, że nie ma pomysłu na nową powieść, że nie ma wydawcy na powieść, której nie ma, że wszystko jest do kitu, że chciał się zabić, lecz zrezygnował, bo samobójstwo chyba trochę boli.

– Zwłaszcza to nieudane.

Pan Władysław zamrugał.

Zacharczał.

– Przepraszam – westchnął Habdanek. – Ja znowu tylko o sobie.

I przestał narzekać.

Po panu Władysławie zajął się panem Józefem, następnie panem Jackiem, później kilkoma innymi seniorami.

O dwunastej trzydzieści zszedł na parter do jadalni, żeby pomóc pensjonariuszom przy posiłku.

Kątem oka przyglądał się Pięknej Emilii. Już kilka razy pytał o płowowłosą wariatkę. Pielęgniarki unikały odpowiedzi, pielęgniarze ślinili się na jej widok, wolontariusze kłócili o wspólne spacery, a ksiądz mylił słowa Barki, kiedy tylko pojawiała się w świetlicy.

Chciał wiedzieć, jak to się stało, że trafiła do Leśnego Zacisza.

„Nie ma rodziny?”

Możliwe.

„Sprawia kłopoty?”

Nie zauważył.

Wyglądała i zachowywała się jak Madonna w pikowanym szlafroku: piękna i niedostępna dla innych.

Teraz na przykład stała przy oknie w jadalni i obserwowała sroki budujące gniazdo na wysokiej jodle.

Habdanek skończył karmić panią Janinę, sprzątnął ze stołów, pozamiatał podłogę, w końcu uciekł do pomieszczenia gospodarczego (w socjalnym zawsze panował tłok), żeby zjeść razowy chleb przełożony plastrem goudy. Brzydził się posiłkami serwowanymi w Leśnym Zaciszu. Miał wrażenie, że kuchnia przyrządza kotlety, gulasze i pieczyste ze zmarłych staruszków. Na galaretę, która od czasu do czasu pojawiała się na śniadanie lub kolację, nie mógł patrzeć. Przypominała mu jądra pana Władysława.

Wszedł do pakamery i odetchnął z ulgą. Nie zauważył, że w najciemniejszym kącie zaszyła się oddziałowa Elżbieta Białowąs. Rozłożyła się w starym skórzanym fotelu dyrektora niczym królowa płynów do sedesu i szmat do podłogi.

– Ty tutaj, Darek? – zapytała.

„Ja cierpię dolę!”

Gdyby wiedział, że na nią trafi, zjadłby kanapkę w kiblu albo w kotłowni.

Oddziałowa Białowąs wciąż wpadała na Habdanka. Najczęściej lewą piersią. Tą większą. Szukała okazji do spotkań, rozmów oraz intymnej wymiany zdań. Zaproponowała nawet Habdankowi wyjście do kawiarni w pobliskim miasteczku. Wymówił się zobowiązaniami rodzinnymi: dom, żona, córka, wnuki, przecież pani rozumie, pani Elżbieto.

– Ja cię skądś znam, Darek – powtarzała za każdym razem, strzepując niewidoczne paprochy z pielęgniarskiego fartucha.

Habdanek zazwyczaj poprawiał okulary (które nosił tylko w Leśnym Zaciszu), przesuwał dłonią po zmęczonej twarzy (którą dla zmyłki od pewnego czasu zdobiła broda) i natychmiast zmieniał temat.

„Pan Władysław kaszle”, mówił, „a pan Józef skarży się na bóle stawów”.

Teraz nie miał wymówki.

– Zaraz wychodzę – odpowiedział na widok siostry Elżbiety i z kanapką w ręku zrobił dwa kroki w tył. – Nie będę przeszkadzać.

Oddziałowa Białowąs zrzuciła biały klapek ze stopy i wyciągnęła nogę w stronę Doriana.

Zauważył, że łydki ma porośnięte ciemną szczeciną.

– Podejrzałam, że się tutaj chowasz.

Dorian dostrzegł, że oddziałowa Białowąs odkłada na bok książkę. Odczytał tytuł.

„Cóż by innego?”, westchnął.

Gra o srom Hermana Krauzego. Tom trzeci. Nawałnica członków.

Mruknął w duchu pogardliwe przekleństwo pod adresem autora i jego czytelniczek.

– Tak na ciebie patrzę, Darek, i myślę sobie, że ty strasznie samotny jesteś. – Siostra Elżbieta pogłaskała lewą pierś. – I taki, jak by to powiedzieć, smutny? – zawiesiła głos.

Dorian poczuł, jak kęs razowego chleba staje mu w gardle. Przełknął go z trudem.

– Zapomniałem podlać kwiaty w jadalni – wydukał i uciekł z pomieszczenia gospodarczego.

Na korytarzu piętro niżej oparł się o ścianę. Kiedy uspokoił oddech, wyciągnął telefon z kieszeni błękitnego fartucha.

Wybrał numer do Wojtka Wójcickiego, swojego agenta.

– Ty znasz wszystkich – wyszeptał. – Skontaktuj się, z kim trzeba, i pomóż mi.

– Wciąż ci pomagam – odrzekł Wójcicki.

– Zarobiłeś na mnie, tak? – zapytał Dorian. – I to całkiem dobrze.

Wójcicki milczał.

– Jeśli znowu chcesz mieć kasę…

– Ty bardziej jej potrzebujesz.

– …wyciągnij mnie stąd.

– Nie mogę.

– A co możesz?

– Sprzedać twoją nową książkę. Napisałeś coś?

Habdanek zdjął okulary.

– W porządku. – Ściszył głos. – Nie jestem dumny z tego, co wymyśliłem – zaczął. – Ale posłuchaj…dron orgazmogenny

O świcie, dokładnie o ósmej czterdzieści dziewięć, Natalię Nancewicz obudził krótki dźwięk telefonu.

Zignorowała wiadomość tekstową.

Leżała z zamkniętymi oczami. Słyszała, jak Kikut zeskakuje z łóżka, miauczy, przeciąga się, macha połową ogona i kuśtyka na trzech nogach do kuchni.

Odetchnęła głęboko kilka razy, skoncentrowała się i po kolejnym wdechu-wydechu wskoczyła z powrotem w sen.

Śniło jej się, że prowadzi w Municie zajęcia twórczego pisania. Że zupełnie naga opowiada uczestnikom warsztatów o różnicy między otwarciem a początkiem tekstu literackiego. Że przestrzega ich, aby nigdy, przenigdy nie zaczynali książki od sceny snu.

„Dlaczego? Jak to dlaczego?”, tłumaczyła sześciu przystojnym kursantom. „Kogo interesują fantazje lub koszmary bohatera, o którym czytelnik nic nie wie? Nikogo”.

Nagle zakaszlała, straciła głos, a wraz z głosem pamięć.

Poprosiła więc na migi jednego z uczestników, żeby głośno przeczytał konspekt zajęć. Tak, konspekt. Przecież zawsze jest przygotowana, zawsze ma przy sobie notatki. Ale gdzie jest konspekt? Gdzie są notatki? Na pewno wzięła wszystko ze sobą. Zaraz, zaraz, chyba w torbie…

Sięgnęła do skórzanego worka, lecz zamiast pliku kartek wyjęła wibrator ze śmigiełkiem.

Przyglądała się dziwnemu przyrządowi z rosnącym zdziwieniem i podnieceniem. Zastanawiała się, jak go użyć.

Użyć?

„Dron orgazmogenny”, stwierdził jeden ze słuchaczy i wraz z pięcioma innymi wbił wzrok w Natalię.

Sześciu facetów gapiło się na nią w oczekiwaniu na występ.

I gapiło się.

I gapiło.

I wciąż.

Natalia jednak nic nie zrobiła.

Wtedy jeden z kursantów, ten, który wyglądał jak Karol Gładki, przybrał postać Świętego Antoniego Pustelnika, zabrał Natalii wibrator, usiadł na nim i grożąc miniaturową kuśką, odleciał.

Obudziła się dwadzieścia minut później zlana potem. Poczuła strach przed tym, że po pierwsze, naprawdę czegoś jej brakuje, skoro śni o dronach orgazmogennych, po drugie, że pisze za dużo bzdur, i po trzecie, że swoją fantazją obraziła uczucia religijne. Przecież mieszkała w cieniu kościoła Świętego Krzysztofa. Nie brakowało w nim tych, którzy tylko czekali, żeby się obrazić.

Wstała z łóżka.

Otworzyła szeroko okno. Usłyszała zawodzenie pierwiosnka, śpiew bogatek, kowalików, kosów, a nawet kopciuszka.

Po raz kolejny pomyślała, że mieszka w cudownym miejscu: w Podkowie Leśnej, w modernistycznej willi podzielonej na cztery niezależne lokale. Do Natalii należało siedemdziesiąt kilka metrów na piętrze z ogromnym balkonem oraz kawałek ogrodu.

W kuchni przygotowała czarną kawę z kardamonem i żeby się otrząsnąć ze złowieszczej mary, zrobiła dziesięć skłonów, dziesięć podskoków i dziesięć przysiadów.

Kawa w tygielku zabulgotała.

Natalia usadowiła się z parzącym dłonie kubkiem na balkonie w towarzystwie Kikuta, który obserwował parę mazurków. Ptaki uwijały się przy budce lęgowej na pobliskiej wierzbie.

– Wkrótce będą młode.

Kocur uderzył ogonem o jasnoszarą terakotę.

– Chapsnąłbyś, co?

Kikut nie spuszczał oczu z ptaków.

Pewnie, że by chapsnął, jednak z trzema nogami i połową ogona miał marne szanse.

Trwało leniwe przedpołudnie, które za chwilę – jak wszystkie przedpołudnia i popołudnia – Natalia wypełni pracą. Tylko jeszcze wypije kawę. Tylko weźmie prysznic. Tylko sprzątnie w mieszkaniu. Tylko ogarnie kuwetę Kikuta. I wymiecie kocie kłaki ze wszystkich kątów. Potrzebowała porządku, żeby pisać. Nic nie mogło walać się po podłodze, zalegać na meblach, rozpraszać jej uwagi.

Przeciągnęła się.

Spojrzała na stary laptop.

Poczuła, że dzisiaj nie chce. Nie chce siadać przy komputerze. Nie chce wymyślać historii. Nie chce budować konfliktu w dialogu. Nie chce szukać celu w scenie. Nie chce zajmować się problemami bohaterów. Nie chce przejmować się motywacjami i konsekwencjami działań postaci, które nie istnieją.

„Kogo to obchodzi?”, pomyślała.

Nikogo.

Była przeciętną pisarką, autorką czerech książek, które nie odniosły sukcesu.

„A czym jest według ciebie sukces?”, zapytał ją kiedyś Karol Gładki.

To uznanie i miłość czytelniczek. Takie, jakimi cieszył się Dorian Habdanek. Bez względu na to, co opublikował, zawsze święcił tryumfy. Każda kolejna książka przynosiła mu rzesze nowych wielbicielek zakochanych w jego historiach, może nawet trochę w nim samym?

Natalia przeczytała wszystkie powieści Habdanka. Wyciągnęła wnioski.

Ostatni portret Melanii i Ostatni romans Kornelii starała się napisać tak, jak Habdanek pisał wszystkie swoje książki. Rozpoznała i zastosowała jego triki: prosta intryga, prosty język, proste emocje.

Jednak w dylogii Natalii coś poszło nie tak. Może intryga okazała się zbyt skomplikowana? Może język zbyt wymagający? Może emocje zbyt subtelne? Może szkatułkowa kompozycja zbyt pokrętna? A może wszystko było w porządku, tylko nazwisko na okładce się nie zgadzało? Może gdyby powieści Natalii sygnował Dorian Habdanek, Ostatni portret Melanii i Ostatni romans Kornelii trafiłyby na listy bestsellerów?

W salonie na oddzielnej półce zgromadziła komplet utworów poczytnego pisarza. Dokładnie dwadzieścia jeden. Przeczytała wszystkie. Nie, nie była entuzjastką jego talentu. Była entuzjastką jego fenomenu.

Sławę przyniosły mu Pogłoski o skandalu. Powieść sprzed kilkunastu lat. Opowiadała o zakazanym uczuciu.

On – mąż i ojciec. Ona – w przeszłości jego nauczycielka.

Po raz pierwszy spotkali się, gdy ona, zaraz po studiach i po krótkim epizodzie w warszawskiej korporacji, pojawiła się w prowincjonalnym liceum na Podlasiu, żeby uczyć angielskiego. Piękna i wolna.

On młody i głupi. Na rok przed maturą zakochał się beznadziejnie w nowej pani profesor. Dziewięć lat różnicy, niby nic, lecz w tamtej sytuacji, w tamtych okolicznościach – cała epoka.

Po raz drugi się spotkali, kiedy on wrócił do rodzinnej miejscowości razem z żoną i dzieckiem, by zacząć nowe życie w domu po rodzicach oraz pracę w małomiasteczkowym oddziale francuskiego banku.

Melodramat w czystej postaci, wokół którego rozpętała się prawdziwa histeria: że Habdanek jest geniuszem, że daje nadzieję samotnym (nie tylko anglistkom), które utknęły na zapadłej prowincji, że tak realistycznie, a jednocześnie poetycko opisuje ciało kobiety, że znakomicie przedstawia atmosferę prowincji, że powściągliwie traktuje temat śmiertelnej choroby, że oszczędza czytelniczkom happy endu, że scena pogrzebu jest tak dramatyczna, że podczas lektury należy mieć pod ręką paczkę chusteczek higienicznych, że Danuta Stenka w roli anglistki wybitna, gdyż kinowa adaptacja Pogłosek o skandalu pojawiła się dwa lata po premierze książki.

– I o co ten hałas? – Natalia spojrzała na Kikuta.

Wiadomo o co.

O to, że o uczuciach kobiet napisał mężczyzna, w dodatku całkiem przystojny. Co z tego, że szablonowo? Dla niektórych czytelniczek i tak było to epokowe odkrycie: pojawił się facet, który rozumie ich świat, marzenia, pragnienia, potrzeby.

Natalia sięgnęła po leżącą na szklanym stoliku Małżeńską pułapkę, ostatnią powieść Habdanka, która ukazała się dwa lata temu. Przerzuciła kartki. Przeczytała kilka fragmentów.

Książka opowiadała historię związku przeżywającego kryzys. Mąż wdaje się w romans z przyjaciółką żony. Wybucha afera. Mężczyzna nie wie jednak, że to intryga, emocjonalna farsa, która… I tak dalej. Banał gonił banał, schemat ścigał schemat.

„Tym razem wszystko skończyło się dobrze”, pomyślała Natalia. Wiedziała, że dokładnie co piąta powieść Habdanka zmierza do tragicznego finału. Małżeńska pułapka była drugą książką z nowej piątki. „Happy end gwarantowany”.

Łyknęła kawy.

„Powinnam mocniej zbanalizować historie, które opowiadam. Nie tak jak w harlequinach, bez przesady, ale jednak”, pomyślała. „Powinnam staranniej zadbać o więź między bohaterami a czytelnikami. Powinnam ostrożniej wybierać postaci. Co mi strzeliło do łba, żeby z głównej bohaterki uczynić pisarkę, w dodatku taką, która nie potrafi napisać romansu? Kogo interesują takie postacie?”

Karola Gładkiego. W końcu to on wydał Ostatni romans Kornelii.

Westchnęła znużona. Dopiła kawę. Pogłaskała Kikuta. Rozłożył się na jej kolanach i mruczał.

Zadzwonił telefon.

Natalia podskoczyła na dźwięk kultowej melodii nokii.

– Zawsze wie, kiedy o nim myślę – burknęła pod nosem.

Odebrała połączenie.

– Obudziłem cię? – W słuchawce zabrzmiał głos Gładkiego.

– Tak.

– Ale już prawie jedenasta.

– Przecież mnie znasz…

I to od szesnastu, może nawet siedemnastu lat.

– Przeczytałaś wiadomość? – spytał.

– Tak – skłamała Natalia.

Zupełnie zapomniała, że rano dostała esemesa. Podejrzewała, że znajdzie w nim to co zwykle. Karol najczęściej przypominał Natalii o popołudniowych zajęciach w Municie.

Munita była miejscem, w którym oprócz powieściowych fabuł, eseistycznych rozważań, dokumentalnych relacji, biograficznych kreacji oraz strof bez większego znaczenia (biała kawa sprzedawała się lepiej niż białe wiersze) Gładki sprzedawał mokkę, espresso, cappuccino i latte, herbaty we wszystkich smakach i kolorach, rozgrzewające napary z imbiru, pomarańczy, malin i mięty, zupę dnia (dyniową na zmianę ze szpinakową i pomidorową) oraz sernik z jagodami lub brzoskwiniami.

Za szklanymi, przesuwanymi drzwiami urządził pomieszczenie zwane kaplicą. Witraż w drzwiach, witraże w oknach, ściany obwieszone obrazami, ciężkie meble, świece na stołach i komodach przywodziły na myśl właśnie kaplicę. Gładki wynajmował kaplicę na warsztaty, konferencje, spotkania na przykład różokrzyżowców, filozofów przyrody, miłośników poezji Emily Dickinson, a także każdemu, kto odpowiednio wcześnie zarezerwował termin i wpłacił zaliczkę, żeby w kaplicy zorganizować imprezę.

Ponurą norę, w której przed laty mieścił się antykwariat cuchnący stęchlizną i odchodami moli, zamienił w przytulne miejsce. Do klimatycznej Munity ściągali starzy znajomi Gładkiego z rodzinami oraz stare znajome bez rodzin. Kobiety od zawsze miały słabość do Karola. Karol od zawsze miał słabość do Natalii. Natalia od zawsze miała słabość do mężczyzn wyższych od siebie i trochę starszych. Gładki był jej rówieśnikiem o pół głowy, może nawet więcej, niższym. Co za pech.

– I co? – zapytał.

Natalia usłyszała przez telefon koszmarną piosenkę dla dzieci o żyrafie wysokiej jak szafa albo o szafie fotografa, docierało do niej co piąte słowo.

– I nic – odpowiedziała.

– To znaczy, że przyjedziesz?

– Ale dokąd?

– Nie czytałaś – stwierdził Karol. – Tak myślałem.

Usłyszała, jak wzdycha, jak jedna z bliźniaczek, Zosia albo Gosia, zaczyna się wydzierać, jak Magda Gładka krzyczy, aby Karol zajął się wreszcie dziećmi, ponieważ ona od godziny ma zajęte ręce.

„Dronem orgazmogennym?”

– Po prostu przyjedź do Munity. Na siedemnastą – oznajmił zdecydowanym tonem Gładki. – Muszę lecieć. Sama słyszysz. Urwanie głowy.

Natalia obserwowała, jak Kikut podchodzi do miski z żarciem, obwąchuje suchą karmę z dodatkiem tuńczyka, na koniec spogląda na Natalię z wyrzutem: „Przecież wiesz, że wolę łososia”.

„Ja też. I co z tego?”

Zerknęła w szybę drzwi balkonowych. Ujrzała spirale jasnych nieujarzmionych włosów do ramion, szczupłą twarz, trochę za duży nos, oczy z powiekami opadającymi w kącikach (jak u każdego krótkowidza) i zdecydowanie za długi podbródek, który odziedziczyła po matce.

Kilka lat temu kolega z instytutu powiedział – Natalia pamięta, że był to grudniowy wieczór przed Bożym Narodzeniem, przedświąteczne spotkanie w jednym z pubów na Krakowskim Przedmieściu – że przypomina kudłatą klaczkę. W odpowiedzi poprosiła go, żeby ją w takim razie najpierw podkuł, później osiodłał, a na koniec dosiadł. Jeśli potrafi. Niedoszły jeździec chwycił kurtkę i umknął z lokalu tak szybko, że w sto koni nie dogoni.

„Gdzie są moje okulary?”, rozejrzała się po kuchni.

– Naprawdę muszę jechać do Munity? – rzuciła do słuchawki.

– Nie musisz, ale chcesz – odrzekł Gładki. – Jeszcze nie wiesz, jak bardzo chcesz.

– Mam pracę.

– Wiem.

– Piszę nową książkę.

– Opowieść niezręcznej?

– Daj spokój, Gładki.

– To ty daj sobie spokój. Nikt nie wyda Opowieści niezręcznej. Nie teraz. Nie w tym klimacie. Nawet ja. Przyjedź do Munity.

– Po co?

– Wszystkiego dowiesz się na miejscu.

– Przestań gadać zagadkami.

– Masz szanse zarobić duże pieniądze.

– Skąd wiesz, że już ich nie zarobiłam?

– Wiem. Przecież wydałem Melanię i Kornelię. Wykorzystaj szansę.

– Jaką szansę?

– Jedyną w swoim rodzaju. Zaufaj mi. – W tle znowu rozległo się wołanie Magdy i coraz bardziej rozpaczliwe zawodzenie Zosi, Gosi albo obu naraz. – Po prostu przyjedź. Proszę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: