Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia rola Hattie - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
15 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatnia rola Hattie - ebook

Klimatyczny, mroczny thriller – jak połączenie "Miasteczka Twin Peaks" i "Fargo".

Wszyscy sądzili, że znają Hattie Hoffman. Kiedy została zamordowana, okazało się, jak bardzo się mylili.

Pełen zaskakujących zwrotów akcji thriller stanowi rekonstrukcję jednego roku z życia niebezpiecznie hipnotyzującej dziewczyny, podczas którego na jaw wychodzą najmroczniejsze sekrety małego miasteczka, a ona małymi krokami coraz bardziej się zbliża do własnej śmierci.

Hattie Hoffman, uczennica ostatniej klasy liceum, przez całe życie odgrywa rozmaite role: dobrej uczennicy, dobrej córki, dobrej obywatelki. Kiedy w dniu premiery szkolnego przedstawienia zostaje znaleziona martwa, tragedia ta wstrząsa całą społecznością miasteczka. Del Goodman, miejscowy szeryf i jednocześnie przyjaciel rodziny Hoffmanów, przysięga, że odnajdzie zabójcę dziewczyny, ale prowadzone przez niego śledztwo przynosi więcej pytań niż odpowiedzi. Wygląda na to, że swój talent aktorski Hattie wykorzystywała nie tylko na scenie. Opowiedziana z punktu widzenia trzech osób – Dela, Hattie i nowego nauczyciela angielskiego, którego małżeństwo jest w rozsypce – powieść ta przeplata wspomnienia z ostatniego roku szkolnego Hattie z wydarzeniami, które doprowadziły ją do śmierci.

Sugestywna i ostra jak brzytwa, prezentuje cienką granicę dzielącą niewinność od tego, co karygodne, prawdziwą tożsamość od oszustwa. Czy miłość prowadzi do samopoznania – czy destrukcji?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-199-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

HATTIE / Sobota, 22 marca 2008

Ucieczka z domu wcale nie była fajna.

Oto stałam dokładnie w tym miejscu, o którym tak wiele razy marzyłam podczas lekcji matematyki, czyli przed tablicą odlotów, i każdy szczegół wyglądał tak, jak to sobie wcześniej wyobrażałam. Ubrana byłam w strój podróżny: czarne legginsy, balerinki i za duży kremowy sweter, którego rękawy połykały mi dłonie, a szyja wydawała się jeszcze dłuższa i chudsza niż zazwyczaj. Miałam ze sobą śliczną skórzaną walizkę i wystarczająco pieniędzy w portfelu, żeby polecieć w dowolne miejsce, o jakim kiedykolwiek marzyłam. Mogłabym lecieć dokądkolwiek. Zrobić cokolwiek. Czemu więc czułam się jak w potrzasku?

Z domu wymknęłam się o trzeciej nad ranem, zostawiając na stole w kuchni kartkę, na której napisałam jedynie: „Wrócę później. Buziaki, Hattie”. Później, oczywiście, oznaczało każdy czas od teraz. Może dziesięć lat później. Nie wiedziałam tego. Może nigdy nie przestanę czuć bólu. Może nigdy nie odjadę wystarczająco daleko. Dopisek „Buziaki, Hattie” był lekką przesadą. Moja rodzina nie zostawiała sobie po domu czułych liścików, ale nawet jeśli rodzicom wyda się to podejrzane, w życiu nie przyjdzie im do głowy, że poleciałam na drugi koniec kraju.

Praktycznie słyszałam mamę: „To nie w stylu Hattie. Na litość boską, do ukończenia szkoły zostały niecałe dwa miesiące, no a w szkolnym przedstawieniu gra Lady Makbet. Wiem, jak bardzo jest tym podekscytowana”.

Odsunęłam myśli o mamie na bok i ponownie odczytałam listę miejsc odlotów, licząc, że odnajdę w sobie choć odrobinę euforii, którą spodziewałam się czuć w chwili, kiedy uda mi się wreszcie uciec z Pine Valley. Tylko raz miałam okazję lecieć samolotem. Postanowiliśmy wtedy odwiedzić krewnych w Phoenix. Pamiętałam, że przy moim fotelu było mnóstwo przycisków i światełek, a ubikacja wyglądała jak statek kosmiczny. Chciałam zamówić coś z wózka z przekąskami, ale mama miała w torebce owocowe żelki i to było wszystko, co mogłam zjeść, z wyjątkiem orzeszków ziemnych. Ich też zresztą nie dostałam. Greg wiedział, że nie lubię orzechów, i zjadł moją porcję. Jednak do końca lotu byłam wściekła, bo miałam pewność, że te orzeszki z samolotu by mi smakowały. Od tamtego czasu minęło osiem lat.

Dzisiaj miałam odbyć swój drugi lot – do drugiego życia.

I nie stałabym tutaj jak sparaliżowana, gdyby było wolne miejsce w samolocie udającym się na lotnisko La Guardia albo JFK. Taki był właśnie problem z impulsywnym podjęciem decyzji o ucieczce z domu dzień przed Wielkanocą. Na lotnisku miało się wrażenie, że to Czarny Piątek, a kolejka do odprawy sięgała barierek dla odprowadzających. Do Nowego Jorku mogłam lecieć nie wcześniej niż o szóstej rano w poniedziałek, a to zdecydowanie za późno. Musiałam opuścić ten stan dzisiaj.

Mogłabym lecieć do Chicago, ale to chyba zbyt blisko. No i to nadal Środkowy Zachód. Boże, dlaczego nie było żadnego wolnego miejsca na lot do Nowego Jorku? Wiedziałam dokładnie, do którego pociągu wsiądę na lotnisku, w jakim hostelu się zatrzymam, ile to będzie kosztować i w jaki sposób dostanę się do najbliższej stacji metra. Tyle godzin spędziłam w internecie, ucząc się na pamięć Nowego Jorku, aż w końcu miałam wrażenie, że już się tam przeprowadziłam. I tam właśnie miałam się udać, kiedy nad ranem wyszłam po cichu z domu. A teraz tkwiłam pod tablicą odlotów i szukałam jakiejś innej możliwości. Skoro nie mogłam lecieć bezpośrednio do Nowego Jorku, musiałam się przynajmniej do niego zbliżyć. O drugiej dwadzieścia odlatywał samolot do Bostonu. Jak daleko było stamtąd do Nowego Jorku?

Choć wiedziałam, że to niemądre, co i rusz zerkałam w stronę drzwi i obserwowałam, jak ludzie wlewają się do hali odlotów razem z górami bagaży, dzierżąc w dłoniach kluczyki, portfele i bilety. Nikt nie zamierzał mnie zatrzymać. Nikt nawet nie wiedział, że tu jestem. A gdyby nawet wiedziano, to czy ktoś by się tym rzeczywiście przejął? Oprócz moich rodziców nikt na tym świecie nie kochał mnie wystarczająco mocno, żeby wparować tutaj, wykrzykując moje imię i rozpaczliwie próbując mnie dogonić.

Walcząc ze łzami, podeszłam do stanowiska odpowiednich linii lotniczych. Od opalonej, przesadnie dziarskiej pani dowiedziałam się, że na lot do Bostonu zostało jedno wolne miejsce.

– Poproszę.

Bilet kosztował siedemset sześćdziesiąt dolarów i z wyjątkiem komputera jeszcze nigdy nie wydałam na nic tak dużo pieniędzy. Podałam kasjerce prawo jazdy i osiem banknotów studolarowych z tej koszmarnej koperty, od której wszystko się zaczęło. Zostały dwa banknoty. Wydawały się takie małe i osamotnione. Nie mogłam ich włożyć do portfela. Tam znajdowały się pieniądze, które zarobiłam własną pracą, i nie chciałam, aby choć przez chwilę stykały się z zawartością koperty. Zalała mnie kolejna fala rozpaczy i najwyraźniej nie usłyszałam tego, co powiedziała do mnie kobieta za kontuarem.

– Proszę pani? – Wychylała się w moją stronę, wyraźnie próbując zwrócić na siebie moją uwagę.

Obok niej stał teraz jakiś mężczyzna i oboje patrzyli na mnie jak w tym śnie, kiedy nauczyciel zadaje ci pytania, a ty nie miałeś pojęcia, że w ogóle była jakaś praca domowa.

– Dlaczego leci pani dzisiaj do Bostonu? – zapytał mężczyzna. Zerknął na moją niedużą walizkę.

– Na herbatkę bostońską¹.

Uznałam swoją odpowiedź za dowcipną, ale żadne z nich się nie roześmiało.

– Ma pani jakiś drugi dowód tożsamości?

Pogrzebałam w torbie i wyjęłam z niej legitymację szkolną. Mężczyzna spojrzał najpierw na nią, a potem na komputer.

– Rodzice wiedzą, gdzie pani jest?

Wpadłam w lekką panikę, choć byłam przecież pełnoletnia. Do głowy przyszło mi kilka odpowiedzi. Mogłabym powiedzieć, że rodzice są już w Bostonie i tam na mnie czekają, a może tylko tato. On i mama są w separacji i w ostatniej chwili przysłał mi pieniądze, żebym spędziła z nim Wielkanoc. Albo mogłabym odegrać rolę sieroty. Powstrzymały mnie jednak łzy. Moje gardło dławiły teraz emocje i wiedziałam, że nie dam rady. Nie w sytuacji, kiedy oni nabrali już podejrzeń. Pozwoliłam więc, aby górę nade mną wzięły właśnie emocje.

– Proszę pilnować swoich spraw! – Oburzona klientka. Lotnisko wydawało się dobrym miejscem na odegranie takiej roli.

Ludzie w kolejce za mną przestali gderać, zaciekawieni przedstawieniem.

– Proszę posłuchać, panno Hoffman, istnieją pewne protokoły, których musimy przestrzegać w przypadku zapłaty gotówką za bilet na lot tego samego dnia, zwłaszcza bilet w jedną stronę. Będę musiał poprosić panią ze mną, żebyśmy mogli to wyjaśnić.

Nie ma mowy, żebym dała się zamknąć w jednym pomieszczeniu z funkcjonariuszem Bezpieczeństwa Krajowego, który zadzwoni do moich rodziców i przez którego ten dzień stanie się dziesięć tysięcy razy gorszy. A jeśli będzie w stanie namierzyć osobę, która wypłaciła z bankomatu pieniądze z koperty? Wyciągnęłam rękę i szybko zabrałam swoje banknoty i dokumenty.

– W takim razie wsadźcie sobie w tyłek swój bilet.

– Mam wezwać ochronę? – Kobieta, która w międzyczasie straciła całą swoją dziarskość, wzięła do ręki słuchawkę i nie czekając na odpowiedź, zaczęła wystukiwać numer.

– Proszę nie robić sobie kłopotu; wychodzę. Widzicie? – Zacisnęłam dłoń na pieniądzach i jej wierzchem otarłam oczy.

– Proszę się uspokoić, panno Hoffman, a my…

– Może wy się uspokoicie? – Weszłam mężczyźnie w słowo i spiorunowałam go wzrokiem. – Nie jestem terrorystką. Przykro mi, że nie chcecie moich ośmiuset dolarów za gówniany lot do Bostonu.

Ktoś z kolejki wydał jakiś wspierający mnie okrzyk, jednak większość osób jedynie się przyglądała, jak odchodzę razem z walizką, prawdopodobnie zastanawiając się, jakiego rodzaju bombę zamierzałam wnieść do samolotu. „Kto by pomyślał, Velma? – Porozumiewawcze spojrzenia. – W ogóle by się jej nie podejrzewało, no nie?”

Popędziłam na parking, a potem nie miałam pojęcia, w jaki sposób dostałam się do mojej furgonetki ani jak zapłaciłam za postój – wszystko stanowiło jedną zamazaną plamę. Serce waliło mi jak młotem. Co chwila się oglądałam, bojąc się paranoicznie, że goni mnie jakiś ochroniarz. A kiedy już wjechałam na autostradę, na dobre się rozpłakałam. Tak mi się trzęsły ręce, że o mały włos nie uderzyłam w minivana. Dopiero pół godziny później dotarło do mnie, że jadę z powrotem ku Pine Valley. Minneapolis zdążyło już zniknąć i wszędzie w zasięgu wzroku znajdowały się nieobsiane pola.

Tak właśnie się działo, kiedy człowiek pozwalał sobie na to, aby potrzebować drugiej osoby.

Tak właśnie się działo, kiedy człowiek się zakochiwał.

Gdy jesienią zaczęłam ostatni rok w szkole, byłam taka szczęśliwa. Czułam się wolna. Tamta Hattie gotowa była zmierzyć się ze światem i potrafiłaby zrobić dosłownie wszystko. A teraz byłam żałosnym, szlochającym zasmarkańcem. Stałam się dziewczyną, jakiej zawsze nie cierpiałam.

Nagle radio umilkło i światła na desce rozdzielczej zamigotały. Cholera. Ogarnęła mnie panika. Dostrzegając w oddali zjazd, skręciłam w żwirową drogę, która przecinała dwa pola, puściłam nogę z gazu i pozwoliłam, aby samochód w końcu się zatrzymał. Kiedy ustawiłam drążek skrzyni biegów w pozycji „park”, silnik zakaszlał, a chwilę później zgasł. Przekręciłam kluczyk w stacyjce. Nic. Utknęłam pośrodku pustkowia.

Położyłam się na siedzeniu i szlochałam w szorstki materiał tak długo, aż zebrało mi się na wymioty. Wytoczyłam się z auta i zwymiotowałam kawą i żółcią.

Pola smagał chłodny wiatr. Osuszył pot na moim czole i okazał się dobrym lekarstwem na mdłości. Na czworakach odeszłam od wymiocin i przysiadłam na skraju rowu. Ziemia była wilgotna i zimna.

Siedziałam tak i siedziałam, na tyle długo, że nie czułam już chłodu. Na tyle długo, że łzy przestały płynąć, a zamiast nich pojawiło się coś innego.

Byłam zupełnie sama, nie licząc przejeżdżających samochodów, i uświadomiłam sobie – po raz pierwszy, odkąd sięgałam pamięcią – że nie chciałam znajdować się w tej chwili nigdzie indziej. Nie chciałam siedzieć w zatłoczonym samolocie i lecieć do nieznanego miasta, w którym po wylądowaniu nie będę miała dokąd się udać. Nie chciałam znajdować się pośrodku sceny, gdy tymczasem widzowie obserwują każdy mój ruch. Nie chciałam leżeć sama w łóżku, podczas gdy mama szykuje kolację, na którą wcale nie mam ochoty. W otaczającej mnie ciemności odnajdywałam coś kojącego; puste pola wysadzane były nagimi drzewami i gdzieniegdzie tkwiły jeszcze resztki upartego śniegu.

Nikt nie wiedział, że tu jestem. Nagle ten fakt stał się dla mnie czymś cudownym. Mogłam powtarzać to przez całe życie wszystkim, których poznałam – „Nikt nie wie, że tu jestem” – a oni śmialiby się i przewracali oczami, i klepali mnie po plecach. Ale to była prawda. Przez całe życie odgrywałam różne role, wcielając się w osobę, którą chciano, abym była, skupiając się na otaczających mnie ludziach, a przy tym czułam się tak, jakbym siedziała w tym właśnie miejscu: skulona w samym środku martwej, bezkresnej prerii, zupełnie sama. Teraz wszystko nabrało sensu. Wszystko wskoczyło na swoje miejsce, tak jak w filmach, kiedy do bohaterki dociera, że kocha tego głupiego faceta albo że może spełnić swój amerykański, beznadziejny sen, i słychać coraz głośniejszą muzykę, a ona zdecydowanym krokiem wychodzi z jakiegoś pokoju. To było dokładnie coś takiego, tyle że bez tandetnej ścieżki dźwiękowej. Dalej siedziałam na skraju rowu w samym sercu pustkowia, ale we mnie wszystko się nagle zmieniło.

Ponownie usłyszałam głos mojej matki. Przypomniało mi się, co powiedziała wczoraj wieczorem, kiedy byłam zbyt pochłonięta wypłakiwaniem się w jej ramię, żeby słuchać czy zrozumieć.

„Zejdź ze sceny, skarbie. Nie możesz przez całe życie grać dla innych ludzi. Oni cię po prostu wykorzystają. Musisz poznać siebie i zrozumieć, czego chcesz. Nie zrobię tego za ciebie. Nikt nie zrobi”.

Wiedziałam dokładnie, kim jestem – być może po raz pierwszy w życiu – i czego dokładnie chcę i co muszę zrobić, żeby to zdobyć. To było niczym przebudzenie się ze snu, kiedy się myślało, że wszystko jest prawdą, a potem wracała świadomość otaczającego cię świata. Wstałam – gotowa, aby raz na zawsze porzucić tę żałosną płaczkę. Krzyżyk na drogę.

W walizce, na samej górze, leżała stara kamera Geralda. Wyjęłam ją i ustawiłam na pace samochodu, włączyłam przycisk nagrywania nowej taśmy i stanęłam przed obiektywem.

– No dobrze, cześć. – Wytarłam oczy i oddychałam głęboko przeponą, tak jak nauczył mnie Gerald. – To jestem ja. Nazywam się Henrietta Sue Hoffman.

A kiedy w końcu wyjadę z Pine Valley, gwarantuję, że nikt mnie nigdy nie zapomni.DEL / Sobota, 12 kwietnia 2008

Martwa dziewczyna leżała na plecach w kącie dawno nieużywanej stodoły Ericksonów, częściowo pod wodą z jeziora, która zalewała najniżej położony kawałek zarywającej się podłogi. Jej ręce spoczywały na klatce piersiowej przysłoniętej falbaniastym, poplamionym krwią materiałem, najpewniej sukienką, spod której rąbka wystawały gołe nogi. Były napuchnięte i unosiły się na wodzie niczym manaty w brudnej lagunie. Górna połowa ciała wyglądała, jakby nogi nie należały do niej. Miałem okazję widzieć zwłoki z mnóstwem ran ciętych i całkiem sporo topielców, ale nigdy nie leżały obok siebie, złączone w tym samym ciele. Choć twarz ofiary była zbyt okaleczona, by móc ją zidentyfikować, obecnie w całym hrabstwie zgłoszono zaginięcie tylko jednej dziewczyny.

– To na pewno Hattie – odezwał się Jake, mój zastępca.

Do dyspozytorni zadzwonił najmłodszy chłopak Sandersów, który ją znalazł, kiedy zakradł się tu z jakąś dziewczyną. Zaraz za drzwiami widać było świeże wymiociny, pozostawione przez jedno z nich. Nie wiedziałem, czy to przez nie czy przez smród śmierci, ale kiedy tu wchodziliśmy, Jake lekko się zakrztusił. W normalnych okolicznościach ponabijałbym się z niego, ale nie teraz. Nie, patrząc na coś takiego.

Odpiąłem od paska aparat i zabrałem się do robienia zdjęć, najpierw z daleka, a potem coraz bliżej, starając się nie wpaść do wody.

– Na razie nie wiemy, czy to Hattie. – Choć w gardle czułem wielką gulę, musieliśmy to zrobić zgodnie z procedurami.

Tuż po tym, gdy tu weszliśmy, zadzwoniłem do laboratorium w Minneapolis i poprosiłem o ekipę ekspertów medycyny sądowej, którzy zabiorą stąd wszystkie możliwe dowody. Zanim tu dotrą, mieliśmy może z godzinę do dyspozycji.

– A kto inny miałby to być? – Jake ostrożnie obchodził tułów dziewczyny, a deski jęczały pod jego niemałym ciężarem. Nachylił się i widziałem, jak w jego głowie włącza się tryb przedstawiciela prawa.

– Nie da się jej zidentyfikować z taką twarzą, zwłaszcza że zaczęła już puchnąć. Brak pierścionków czy innej biżuterii. Brak widocznych tatuaży.

– Gdzie się podziała jej torebka? Nie znam dziewczyny, która nie trzymałaby jej murem przy sobie.

– Może sprawca ją zabrał.

– Koszmarne miejsce na rabunek i zabójstwo.

– Nie tak prędko. Najpierw identyfikacja. – Kucnąłem przy niej. Odzianym w rękawiczkę palcem rozchyliłem jej usta i okazało się, że zęby miała nienaruszone. – Chyba się uda po uzębieniu.

Jake obejrzał sukienkę w poszukiwaniu kieszeni, nie znalazł ich jednak.

– Przyczyna zgonu: najprawdopodobniej rany kłute. – Uniosłem jej jedną rękę i naszym oczom ukazała się rana od ciosu zadanego nożem w sam środek albo tuż nad sercem.

– Najprawdopodobniej? – prychnął Jake.

Zignorowałem go i uniosłem rękę nieco wyżej, aby odsłonić miejsce, gdzie biała skóra z góry łączyła się z czerwoną.

– Widzisz to? – Pokazałem na linię oddzielającą kolory. – Plamy opadowe. Kiedy krew przestaje krążyć, pod wpływem grawitacji gromadzi się w najniżej położonych częściach ciała. Jeśli czerwień nie znajduje się na dole, tak jak powinna, wiadomo, że ciało zostało przeniesione.

Sprawdziliśmy jeszcze kilka innych fragmentów jej ciała.

– Wygląda w porządku. Prawdopodobnie jest to miejsce zbrodni.

Nie porzucając belferskiego tonu, skupiłem się na dziewczynie tak, jakby to były po prostu zwłoki. Widziałem ich setki, oczywiście głównie w Wietnamie, i w tej akurat chwili wolałbym tam wrócić, niż myśleć o tym, do kogo należy to sponiewierane ciało.

Pokazałem Jake’owi test palca.

– Jeśli naciśniesz palcem tę bladą część ciała i zrobi się czerwona, zgon nastąpił mniej niż dwanaście godzin temu.

– Więc krew opada w ciągu dwunastu godzin.

– Mhmm. – Skóra pod moim palcem pozostała biała. A więc ciało leżało tutaj co najmniej od wczesnych godzin porannych.

Podłoga stodoły zatrzeszczała ostrzegawczo i obaj się cofnęliśmy.

– Ta rudera zawali się nam na głowy.

– Wątpię. Jest w takim stanie od ponad dziesięciu lat.

Latem widywałem tę stodołę niemal co weekend, aż do końca sezonu wędkarskiego; znajdowała się na wschodnim brzegu jeziora Crosby, coraz bardziej się ku niemu nachylając. Choć może mówić, że ją widywałem, to lekka przesada. Jasne, wiedziałem, że tam jest, równie charakterystyczna dla tego miejsca jak publiczna plaża na drugim końcu jeziora, ale nigdy się nie zatrzymywałem, żeby specjalnie popatrzeć na starą stodołę Ericksonów. Tak już bywa z tym, co człowieka otacza. Lars Erickson przestał jej używać przed dwudziestu laty, kiedy sprzedał miastu większą część ziemi nad samym jeziorem i wybudował nowe stodoły zaraz obok swojego domu z prefabrykatów, niemal dwa kilometry stąd. Jedynymi gośćmi, którzy odwiedzali tę ruderę, nie licząc samego jeziora, zalewającego ją w latach powodziowych, byli nastolatkowie pokroju chłopaka Sandersów, którzy szukali miejsca, gdzie mogli uprawiać seks i palić jointy.

Tu akurat mieli zapewnioną prywatność. Stodoła była duża, sześć na dziewięć metrów, a przestrzeń pod krokwiami była pusta z wyjątkiem resztek siana w części, która schodziła do jeziora. Po drugiej stronie znajdowały się podwójne drzwi, a w miejscu, gdzie kiedyś było okno, teraz zionęła dziura w ścianie.

Z powodu silnych opadów deszczu i wyjątkowo wczesnych roztopów tej wiosny woda zakrywała mniej więcej jedną czwartą podłogi; pływały w niej niedopałki, puste opakowania po bibułkach do jointów, a także coś, co wyglądało jak prezerwatywa.

Jake podążył za moim spojrzeniem.

– Myśli pan, że znajdziemy narzędzie zbrodni?

– Jeśli tu jest, to zespół techników je znajdzie. Są bardzo dokładni.

Niektóre hrabstwa miały własne laboratoria kryminalistyczne, całe wydziały analityków i śledczych, ale nie nasze. Byliśmy krainą wykroczeń, a najczęściej popełnianymi przestępstwami na naszym terenie były te związane z narkotykami i przemocą domową, co nie usprawiedliwiałoby dodatkowych etatów. Od ponad roku nie dzwoniłem do chłopaków z Minneapolis.

– Jeśli to nie Hattie, to na pewno ktoś przejezdny. W pięciu sąsiednich hrabstwach nie ma żadnego innego zgłoszenia zaginięcia.

– Rochester też liczysz?

– Hmm. – Zamyślił się.

– Sprawdź, czy uda się coś znaleźć przed wejściem.

Wręczyłem mu aparat, a sam ponownie zbliżyłem się do krawędzi wody. Pod nieobecność Jake’a deski prawie w ogóle nie trzeszczały – w porównaniu z nim byłem drobny i wysuszony po trzydziestu latach służby. Przykucnąłem obok dziewczyny i oparłem brodę na dłoni, szukając tego, czego na pierwszy rzut oka nie widać. Była blada i miała lekko odwróconą na bok głowę. Do oczodołów, pełnych zaschniętej krwi, dostało się także trochę włosów. Rany zadano głównie w okolicach oczu i policzków i były to rany kłute z wyjątkiem jednego długiego, ukośnego cięcia biegnącego od skroni do żuchwy. Wykrzyknik. Jeśli nie liczyć rany kłutej klatki piersiowej, pozostała część ciała była względnie czysta. Komuś zależało, aby poharatać dziewczynie twarz.

Obejrzałem się na Jake’a, by się upewnić, że mnie nie usłyszy, po czym nachyliłem się ku dziewczynie.

– Henrietta? – Zawsze się wściekała, kiedy używałem jej pełnego imienia, i dlatego właśnie robiłem to praktycznie od osiemnastu lat. Od dnia, w którym wyszła ze szpitala z koronkową opaską na słodkiej, łysej główce, wszyscy nazywali ją Hattie. To wspomnienie mnie dobiło, więc odkaszlnąłem i jeszcze raz sprawdziłem, czy Jake jest zajęty, a potem wypowiedziałem imię, którego dla żartów nigdy nie chciałem używać: – Hattie?

Nie spodziewałem się żadnej reakcji ani znaku od Boga, ani niczego w tym stylu, ale czasem trzeba wypowiedzieć coś na głos i się przekonać, jaki te słowa mają wydźwięk, w jaki sposób do ciebie docierają. Poczułem, jakby przeszyły mnie noże. Przyglądałem się sylwetce ofiary, długim, brązowym włosom, kusej sukience, zupełnie nieodpowiedniej na tę porę roku. Bez względu na to, co oświadczyłem Jake’owi, to właśnie te szczegóły powiedziały mi, kogo znalazłem, już w chwili, kiedy wszedłem do stodoły.

Kiedy rankiem w moim gabinecie zjawił się Bud i rzekł, że musi złożyć zawiadomienie o zaginięciu Hattie, obaj uznaliśmy, że po prostu dała drapaka. Ta dziewczyna niczego nie pragnęła równie mocno, jak uciec z naszej mieściny, ale żona Buda nie była tego taka pewna. Hattie w weekend grała główną rolę w szkolnym przedstawieniu i Mona była przekonana, że nie wyjechałaby, nie pojawiwszy się wcześniej na scenie. Jakaś sztuka Szekspira. Mona twierdziła także, że Hattie nie zniknęłaby dwa miesiące przed końcem szkoły. Jej słowa miały sens, ale prędzej piekło zamarznie, nim uwierzę, że nastolatka kieruje się zdrowym rozsądkiem. Przyjąłem oczywiście zgłoszenie o zaginięciu, przez cały czas myśląc o tym, że za tydzień Bud i Mona dostaną od niej e-mail z informacją, że pojechała do Minneapolis albo Chicago.

Teraz, kiedy patrzyłem na coś, co prawdopodobnie było szczątkami jedynej córki mojego kumpla od wędkowania, zaczęło mnie dręczyć gorsze pytanie: pytanie, które wypatroszy życie Buda równie łatwo, jak my patroszyliśmy karpie niecałe pięćset metrów stąd.

Kto mógł zamordować Hattie Hoffman?

Zanim zjawił się zespół z laboratorium, a karetce udało się dojechać zarośniętą drogą do stodoły po ciało, mój telefon dzwonił kilkanaście razy. Odebrałem tylko raz, gdy telefonował Brian Haeffner, burmistrz Pine Valley.

– To prawda, Del?

Odszedłem na bok; chłopcy z Minneapolis przeczesywali całą stodołę, centymetr po centymetrze.

– Tak, to prawda.

– Wypadek? – W głosie Briana słychać było nadzieję.

– Nie.

– Chcesz mi powiedzieć, że na naszym terenie grasuje morderca?

Wyszedłem na zewnątrz i splunąłem, próbując pozbyć się z ust smaku śmierci. Trawa nie była zdeptana i poruszał nią lekki, wiejący ku jezioru wiatr.

– Mówię jedynie, że mamy zabójstwo i ofiarę, której tożsamości na razie nie potwierdzono.

– Będziesz musiał wydać oświadczenie. Wszystkie stanowe stacje informacyjne zaczną do nas wydzwaniać.

Brian zawsze przesadzał. Parę razy zadzwonią do niego pewnie z „County Gazette” i tyle. Gotowy się byłem założyć, że to jego żona chciała poznać wszystkie szczegóły, by móc się nimi dzielić w Sally’s Café, gdzie co rano piekła muffinki. Z Brianem znaliśmy się od dawna, jako że obaj długo już pełniliśmy funkcje publiczne. Udzielaliśmy sobie nawzajem poparcia za każdym razem, kiedy nadchodził termin kolejnych wyborów, i był dobrym burmistrzem, ale nie mogłem wypijać z nim więcej niż jednego drinka. Potrafił paplać bez końca i zawsze mnie wypytywał o prowadzone przez moje biuro sprawy i „trendy w przestępczości”. Czasem przypominał mi jednego z tych łatwo ekscytujących się psów, które nie są w stanie przestać cię lizać po ręce.

– Właśnie ci przekazałem swoje oświadczenie, Brianie. Kiedy tożsamość ofiary zostanie potwierdzona, przekażemy ją do wiadomości publicznej.

– Muszę wiedzieć, czy miastu coś grozi, Del.

– Ja też.

Rozłączyłem się i chowałem akurat telefon w kieszeni, kiedy podeszła do mnie sanitariuszka z pogotowia.

– Szeryfie, jesteśmy gotowi, aby ją zabrać.

– W porządku, później dojadę. Najpierw muszę coś sprawdzić.

– Jakieś tropy? – Na twarzy dziewczyny malowała się nadzieja. Nigdy wcześniej jej nie widziałem; musiała być spoza hrabstwa.

– Nie ma czegoś takiego jak trop. – Ruszyłem w stronę stodoły. – Albo ujmuje się sprawcę, albo nie.

Chłopaki od ekspertyz sądowych zebrali wszystko, co tylko nie było przytwierdzone na stałe, i przeczesali każdy centymetr stojącej w stodole wody. Znaleźli pustą butelkę po winie, lampę naftową, pięć opakowań po papierosach, zapałki i trzy zużyte prezerwatywy.

Patrzyłem, jak oklejają taśmą drzwi i okna.

Podszedł do mnie Jake.

– Nie ma narzędzia zbrodni.

– Nie.

Czekaliśmy, aż zespół skończy i się zbierze. Znaleziono kilka włosów i zamierzano przebadać prezerwatywy pod kątem pozostałego na nich DNA. Z resztą na razie się wstrzymają, dopóki im nie powiemy, czego konkretnie potrzebujemy, albo do czasu zamknięcia sprawy.

Kiedy ich vany zniknęły za horyzontem, jedynymi pozostałymi dźwiękami było wycie wiatru na polach i sporadyczne nawoływanie jaskółki znad jeziora. Tak przynajmniej wolałem myśleć.

– Leżała w kącie najdalej od drzwi.

– Albo więc została tam zapędzona, albo ktoś ją tam znalazł. – Tok myślenia Jake’a pokrywał się z moim. Dlatego właśnie wybrałem go na swojego zastępcę.

– Brak widocznych ran czy śladów na rękach, co świadczy o tym, że raczej się nie broniła. – Podszedłem do drzwi stodoły i stanąłem tyłem do nich. W każdą stronę ciągnęły się pola, na których leżały resztki śniegu. Nie było stąd widać ani jednego domu czy innego budynku. – Zabija ją, a potem wychodzi. Nie zostawia noża. Musi stąd uciec i pozbyć się narzędzia zbrodni oraz ubrań.

Jake pokazał na ścieżkę, która biegła wokół jeziora w stronę plaży i cumowiska.

– Myślę, że możemy założyć tę trasę. Zostawił tam samochód i wrócił tą samą drogą.

– Albo tak, albo przeszedł na przełaj do dwupasmówki lub obok domu Ericksonów do drogi numer siedem. W obu przypadkach niecałe dwa kilometry.

– Czemu miałby parkować tak daleko? To nie ma sensu.

– To prawda. Ale większość zabójców nie grzeszy mądrością. Oni na ogół nie planują, że kogoś zabiją, więc nie obmyślają szczegółów takich jak najlepsza droga ucieczki.

Jake chrząknął, dając mi tym do zrozumienia, że nie brał pod uwagę drogi na przełaj.

– Będziemy potrzebowali psów. Dwa kilometry w każdym kierunku. Zadzwoń do Micka z Rochester. I trzeba wysłać na jezioro łódź z wykrywaczem metalu. Zabójca mógł wrzucić do wody nóż, wracając do samochodu.

– Zgadzam się. Każę im przeszukać każdy centymetr dna i brzegu.

Opuściliśmy miejsce zbrodni i udaliśmy się radiowozem przez pola do domu Winifred Erickson. Jake nalegał, abyśmy pojechali prosto do miasta, ale ja najpierw zapukałem do jej drzwi. Odpowiedziała mi cisza. Nie znaczyło to wcale, że w domu nikogo nie ma. Większość tutejszych mieszkańców otwierała drzwi na sam widok kurzu na horyzoncie, ale Winifred miała swoje kaprysy. Bywało, że całymi tygodniami nie pokazywała się w mieście, i już nieraz wysyłano mnie, abym sprawdził, czy nie leży przypadkiem martwa w kuchni. Drzwi otwierała dopiero, kiedy już się zabierałem do ich wyważenia; resztki lichych włosów zawsze miała nawinięte na papiloty, a z jej ust zwisała stara fajka Larsa. Pytała mnie, czy wiem, ile kosztują drzwi, i czy mam, do diaska, ochotę kupić jej nowe. Kilka dni później ponownie paradowała po Main Street, serdeczna i przyjacielska. Tak dziwnie zachowywała się od dnia, w którym zabiła męża.

Zostawiłem jej kartkę z informacją o przeszukiwaniu terenu razem z psami, a potem wróciłem do miasta.

Kiedy wszedłem do biura, telefony dzwoniły jak na alarm, ale Nancy nie było przy biurku. Znalazłem ją w pokoju socjalnym, gdzie robiła sobie kawę. Jake z telefonem przy uchu wcinał kanapkę.

– Czekam na rozmowę z Rochester – poinformował mnie między kęsami.

To dobrze, że widok okaleczonych zwłok nie pozbawił chłopaka apetytu.

– Nance, zrobisz kawę także dla mnie?

– Oni nie dają mi spokoju, Del. Jakieś dwadzieścia minut po twoim wyjeździe zaczęli się schodzić jeden po drugim.

– Kto? – zapytał Jake.

– Choćby wszyscy moi znajomi, a ja im powtarzam, żeby pilnowali własnego nosa. Ale dzwonią także z gazet, no i Shel chciał wiedzieć, czy ma się zjawić.

Shel był jednym z naszych czterech pełnoetatowych zastępców. Biuro zatrudniało jedynie dwanaście osób i podczas śledztwa w sprawie zabójstwa z całą pewnością da nam się to we znaki.

– Jak to, u diabła, możliwe, że tak szybko się o tym dowiedział?

– Jest krewnym Sandersów. Zadzwonili do niego od razu, jak chłopak wrócił do domu.

– Nie, powiedz mu, że na razie dajemy sobie radę. Potencjalnymi interwencjami może się zająć Jake.

– Ale ja muszę rozpocząć sprawę – zaprotestował.

– Ja to zrobię.

– To ja zarządzam pionem dochodzeniowym, Del.

– A ja jestem szeryfem tego hrabstwa.

Nieczęsto machałem mu przed nosem odznaką i wcale nie wyglądał na zadowolonego, że zrobiłem to właśnie teraz. Nie szkodzi. To była moja sprawa. Za mną do biura udała się niosąca kawę Nancy.

– Żadnych telefonów przez dwadzieścia minut. Dopóki ci nie powiem, nikomu ani słowa czy choćby kiwnięcia głową. Możemy potwierdzić znalezienie zwłok kobiety, która została pchnięta nożem. To wszystko.

– Znasz mnie, Del. Nie pisnę ani słowa.

W drzwiach odwróciła się.

– Źle było?

Podniosłem głowę znad telefonu i westchnąłem.

– Będzie jeszcze gorzej.

– Przykro mi, Del. Przygotuję komunikat prasowy, który będzie czekał na potwierdzenie tożsamości.

Nancy zamknęła za sobą drzwi. Westchnąłem i spojrzałem na wiszące na ścianie zdjęcie, zrobione nad jeziorem Michigan. Trzymałem na nim niemal piętnastokilowego szczupaka amerykańskiego, największą rybę, jaką udało mi się złowić w słodkiej wodzie. Bud nazwał go potworem, a nazajutrz niemal mnie przebił, łowiąc sztukę ważącą prawie trzynaście kilo. Jezu Chryste. Nie myśląc więcej, wybrałem numer i zadzwoniłem.

Odebrał po pierwszym sygnale.

– To ona?

Zacisnąłem zęby, wziąłem głęboki oddech.

– Słyszałeś.

– Mona szaleje z niepokoju. Co wiesz?

– Na razie nie mogę powiedzieć, kto to.

– Nie możesz czy nie chcesz? – Ton głosu Buda w ogóle się nie zmienił, ale w ciągu dwudziestu pięciu lat naszej przyjaźni nigdy nie zadał mi tego rodzaju pytania.

– Nie mogę, Bud. Twarz została… uszkodzona… i nie możemy potwierdzić tożsamości.

Nic nie powiedział, ale wiedziałem, że jego wizja martwej dziewczyny, która mogła być jego córką, stała się jeszcze potworniejsza.

Według słów Buda Hattie po raz ostatni widziano w piątek wieczorem po szkolnym przedstawieniu. Bud i Mona poszli je zobaczyć, a po wszystkim uściskali córkę i powiedzieli, żeby nie wracała do domu zbyt późno. Ale ona w ogóle się nie zjawiła.

– Pamiętasz, co Hattie miała wtedy na sobie, Bud?

– Swój kostium. Sukienkę.

– Na ramiączkach?

– Nie, białą sukienkę poplamioną krwią. Sztuczną krwią. A na głowie koronę.

– Czy przed wyjściem przebrałaby się?

– Raczej tak.

– Ma żółtą sukienkę na ramiączkach? Taką z falbankami?

– A żebym to wiedział. – Zapytał Monę. Słyszałem ich głosy, ciche i pełne napięcia. – Nie, Mona mówi, że nie ma. – W jego głosie pojawiła się nutka ulgi. Ja nie podzielałem tego uczucia.

– Hmm. Nadal nie przychodzi wam do głowy, kto mógł ją potem zabrać ze szkoły?

– Razem z Moną sądzimy, że najpewniej Portia. Ona też grała w przedstawieniu, ale twierdzi, że później nie widziała się już z Hattie.

– W porządku, Bud. Słuchaj, musisz nam udostępnić dane dentystyczne Hattie. Wyślę po nie Nancy razem z formularzem i pierwszy dowiesz się, czy ta dziewczyna to Hattie, czy nie. Obiecuję ci to.

Wydał dźwięk, który odebrałem jako roztrzęsioną zgodę, po czym się rozłączył.

Nim zdążyłem zacząć się zastanawiać nad tym, o co właśnie poprosiłem swojego najlepszego przyjaciela, zadzwoniłem do Rochester i potwierdziłem, że sekcja zwłok zostanie wykonana jutro z samego rana. Nieważne, że nazajutrz wypadała niedziela; w prosektorium nie istniał podział na dni powszednie i świąteczne. Podczas gdy Nancy zajęła się robotą papierkową i zdjęciami, ja otworzyłem w komputerze dokument nowej sprawy. Służył do tego nowatorski, wymyślny program Jake’a, w którym ciężko się było połapać. Utyskiwanie na niego musiałem odłożyć na inny raz. Kiedy w końcu udało mi się to cholerstwo otworzyć, wpisałem kilka znanych nam informacji. Tyle co nic.

Kobieta.

Rasa biała.

Rany kłute i możliwy uraz głowy.

Ciało znalezione przez dwóch miejscowych małoletnich w starej stodole Ericksonów, data znalezienia: sobota, 12 kwietnia 2008 roku, godzina 16.32.

Przełknąłem ślinę i potarłem brodę, przyglądając się tym wszystkim pustym rubrykom. Po raz pierwszy, odkąd sięgałem pamięcią, martwiłem się na myśl o tym, co będę tu musiał wpisać. Dziewcząt nie mordowano ot tak, nie w hrabstwie Wabash. Nie dochodziło tu do strzelanin, żadni gniewni chłopcy nie wypakowywali w szkole swojego arsenału z plecaków. Lata świetlne dzieliły od nas to całe miejskie gówno i właśnie dlatego tak wielu mieszkańców decydowało się tu pozostać. Zgoda, sklepowe wystawy w Pine Valley zawsze były pustawe. Kiedy spadały ceny upraw, mieszkańcy może i mieli problem ze spłatą hipoteki, ale tworzyli społeczność. Miejsce, w którym nadal liczyli się ludzie. Coś musiało się okazać na tyle ważne, że przygnało tę dziewczynę do położonej na uboczu stodoły Ericksonów. I bez względu na to, co to było, dla kogoś innego okazało się na tyle ważne, by ją zabić.

Zrobiło się późno, więc udałem się do domu, ale w sumie nie wiedziałem po co. Większość posiłków jadałem w biurze i ostatnio mało co spałem. Kiedyś bywało tak tylko podczas prowadzenia dużych spraw, ale obecnie także wystarczały mi cztery godziny snu. Należała do mnie górna połowa bliźniaka położonego jedną przecznicę od Main Street. Na dole mieszkali Nguyenowie, którzy mieli sklep monopolowy. Byli praktycznie jedynymi Azjatami w hrabstwie i choć gotowane przez nich potrawy strasznie śmierdziały – w ogóle nie przypominając zapachów obecnych w lokalach z chińszczyzną – zachowywali się bardzo spokojnie i nigdy nie walili w rury, żebym się zamknął, jak to robiła ich poprzedniczka, staruszka, która w końcu umarła na zawał. Mimo wszystko i tak starałem się zachowywać cicho, zwłaszcza w środku nocy, kiedy dręczyła mnie bezsenność. Czasami puszczałem muzykę, ale w ogóle nie oglądałem już telewizji; przez to czułem się jak martwy. O tym, co się dzieje na świecie, dowiadywałem się z gazet, a transmisji z meczów słuchałem w radiu, więc posiadanie telewizora było w sumie pozbawione sensu, tyle że kot Nguyenów lubił wskakiwać przez okno i wylegiwać się na odbiorniku. Choć nigdy nie lubiłem kotów, ten akurat był całkiem w porządku. Nie paradował po mieszkaniu, domagając się jedzenia, ani nie zostawiał wszędzie sierści. Po prostu siedział na telewizorze w jednym kącie salonu, a ja siedziałem na sofie w drugim i tak nam było dobrze.

Przez całą noc rozmyślałem o tych zwłokach. Odpoczywałem od ich widoku tylko wtedy, kiedy udało mi się na chwilę zdrzemnąć. Kotu drgał ogon, a ja sporządzałem notatki i listy osób, z którymi trzeba porozmawiać, i obserwowałem, jak wskazówki na zegarze zbliżają się powoli do siódmej.

– Proszę, proszę, szeryfie Goodman, czyim szczątkom zawdzięczam pańską wizytę?

Doktor Frances Okada w ogóle się nie zmieniła. Zgoda, jej upięte w kok włosy były teraz siwe i lekko się garbiła, ale nadal przechadzała się po prosektorium niczym królowa umarłych i nadal dzieliła moje nazwisko na sylaby – „Good-man” – jakby był to jakiś doskonały żart, którego nie rozumie nikt oprócz niej.

– Z zadaniem dokładnie tego samego pytania czekam od godziny w tym cholernym holu, Fran.

– Tak, widzisz, co za szkoda, że ten młody człowiek – pokazała głową na zwłoki, przy których pracował technik – miał czelność dopuścić do tego, że podczas wieczornego treningu pękł mu tętniak. Grzeczność nakazywałaby, aby najpierw sprawdził twój grafik.

Bez słowa podszedłem do stołu. Matka zawsze powtarzała moim siostrom i mnie, że milczenie kończy kłótnię szybciej niż słowa. Sprawdzało się to także w przypadku przemądrzałych lekarzy sądowych, a choć Fran była niczym wrzód na tyłku, dzięki niej poznam tożsamość ofiary. Bud i Mona czekali.

Ciało znowu uległo zmianie. W jaskrawym świetle laboratoryjnych lamp dziewczyna była teraz szara, no i coraz bardziej rozdęta. Nie wyglądała już jak człowiek, nie mówiąc o Hattie.

– Od razu, jak się tu zjawiła, wysłałam tę twoją dziewczynę na radiologię. To jej zęby. – Wsunęła zdjęcia do przeglądarki. – A to materiał, który pochodzi od twojej przypuszczalnej ofiary, Henrietty.

– Hattie – poprawiłem, robiąc krok do przodu, aby przyjrzeć się zdjęciom.

– Widzisz te ubytki, tutaj i tutaj? – Pokazała na oba zdjęcia. – Wypełnienia idealnie do siebie pasują, profil także z obu stron wygląda identycznie.

Palec Fran zawisł nad lekko krzywym zębem w dolnym łuku.

– W tym przypadku badanie DNA nie jest konieczne. To Henrietta.

– Hattie. – Zabrzmiało to nieco gniewniej, niż miałem zamiar.

– Sądząc po stopniu rozkładu, można założyć, że kiedy odkryto jej ciało, nie żyła od dwunastu do osiemnastu godzin. – Fran włożyła nowe rękawiczki i jej głos nieco złagodniał. – Znałeś ją?

– Teraz to nie ma znaczenia, no nie? Potrzebuję pełnej specyfikacji w kierunku zabójstwa. Obca krew, włosy, cokolwiek, co mogłoby nas dokądś prowadzić. I muszę to mieć jak najszybciej, rozumiesz? Zadzwoń, kiedy się z tym uwiniesz. – Znajdowałem się już w połowie drogi do drzwi.

– A może zostaniesz i weźmiesz udział w sekcji zwłok?

Obejrzałem się i zobaczyłem, że Fran w końcu patrzy mi prosto w oczy, stojąc niczym strażnik nad oszpeconymi szczątkami tego, co jeszcze dwa dni temu było Hattie.

– Mam coś innego do roboty.

Kiedy zatrzymałem się na podjeździe, pikap Buda już tam stał, choć było jeszcze wcześnie, za wcześnie na to, aby wrócić z kościoła. Gdy szedłem w stronę domu, podbiegł do mnie Bear, ich czarny labrador, domagając się zwyczajowego drapania za uszami. Nawet na niego nie spojrzałem. Nie zdążyłem jeszcze dojść do drzwi, a już otworzyły się i stanęła w nich Mona.

Miała na sobie duży, kwiaciasty fartuch, a włosy przewiązała jakąś chustką. Była jedyną znaną mi kobietą w jej wieku, która nosiła długie włosy, a to czyniło ją na swój sposób ponadczasową. Miała spokojną twarz i takież samo usposobienie, dziś jednak w jej oczach czaiła się panika.

– No i? – wyrzuciła z siebie.

– Mona. – Zdjąłem czapkę. – Jest Bud?

– Po prostu to powiedz, Del. – Jej palce wybijały nerwowy rytm na boku uda, gdy tak stała sztywna jak deska. Wyglądało to tak, jakby palce nie należały do reszty ciała, i przed moimi oczami pojawiła się Hattie, połowa ciała w wodzie, połowa poza nią.

– Mogę wejść?

– Oczywiście, Del. – Za Moną pojawił się Bud i otworzył szerzej drzwi. Położył dłonie na ramionach żony i pociągnął ją ku sobie, żebym mógł przejść. Strząsnęła z siebie jego ręce i pierwsza udała się do salonu.

Po wejściu natychmiast poczułem zapach masła i czekolady. Kuchnia pełna była ciasteczek – na niezliczonej liczbie półmisków leżały wiatraczki, ciastka z czekoladą i kruche ciasteczka z lukrem.

Bud zauważył moje spojrzenie.

– Piekła wczoraj na kiermasz kościelny, kiedy zadzwoniono do nas z informacją o zwłokach, a potem – wzruszył bezradnie ramionami – po prostu nie była w stanie przestać. Nie chce iść do kościoła i nie wiem, czy w nocy choć trochę się przespała.

Głos Buda wydawał się odległy, jakbym nie stał tuż obok niego, i nie wiedziałem, czy ten dystans pochodzi od niego czy ode mnie.

Wszedłem do salonu i stanąłem przy kominku, nad którego gzymsem wisiały oprawione w złote ramki zdjęcia Hattie i Grega. Hattie z rękami skrzyżowanymi na piersi opierała się o drzewo, miała na sobie białą koszulę z przypiętym do niej kwiatem i uśmiechała się lekko. Wyglądała na szczęśliwą. Chociaż nie, niezupełnie szczęśliwą. Zadowoloną. Wyglądała na dziewczynę, która wie, czego chce i w jaki sposób to zdobyć. Była dzieckiem, które miało odnieść sukces i ułożyć sobie życie z dala od Pine Valley, poślubić jakiegoś nadętego prawnika i przyjeżdżać do domu tylko na święta, i paradować po miasteczku z synem lub córką albo najlepiej parką. Nie była dzieckiem, które miało zginąć. Zerknąłem na zdjęcie Grega pozującego z Bearem i śrutówką. Włosy miał obcięte na zapałkę na długo przed ukończeniem liceum, kiedy to ochoczo zaciągnął się do wojska i dał się wysłać do Afganistanu. To on miał zginąć. To on był dzieckiem, na którego śmierć Bud i Mona starali się być przygotowani.

Bud usiadł na sofie obok żony. Wziął ją za rękę i czekał. Ileż razy miałem okazję przebywać w ich salonie? Setki, i za każdym razem dzięki Budowi czułem się tak, jakby to był mój salon, jakby na ścianach wisiały zdjęcia mojej rodziny. Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem na niego teraz. Włosy miał przyprószone siwizną, a koszula coraz bardziej opinała się na brzuchu. Popatrzył mi prosto w oczy i wtedy mu powiedziałem:

– Dentysta przesłał dane Hattie do Rochester, gdzie znajduje się ciało zamordowanej dziewczyny, i porównano tam zęby Hattie z zębami ofiary. Wszystko idealnie do siebie pasuje. To Hattie.

Mona nachyliła się, jakby ktoś uderzył ją w plecy, i Bud puścił jej dłoń, ale z ich ust nie wydobył się jakikolwiek dźwięk.

– Boże, tak mi przykro, Bud. – W gardle miałem wielką gulę, ale jakoś udało mi się dodać: – Mona, nie masz pojęcia, jak potwornie się czuję. Obiecuję, że znajdę tego bydlaka.

Mona miała wzrok wbity w wyblakły zielony dywan.

– Zęby?

Bud popatrzył na wiszące na ścianach zdjęcia.

– Co się stało? Jak ona…?

– Znaleziono ją w starej stodole Ericksonów nad jeziorem i wygląda na to, że tam właśnie to się stało. Zaatakował ją ktoś z nożem i zmarła od ciosu zadanego w klatkę piersiową.

Gdy to mówiłem, Bud siedział sztywno wyprostowany, zaś Mona cała się trzęsła.

– Mówiłeś, że nie dało się jej zidentyfikować po twarzy.

Ja i mój cholerny długi jęzor. Próbowałem maksymalnie wszystko uprościć, oszczędzić im drastycznych szczegółów.

– Napastnik pociął jej także nożem twarz, ale możliwe, że nastąpiło to już po jej śmierci. Dowiemy się tego dopiero po zakończeniu sekcji zwłok.

Z gardła Mony wydobyło się coś jakby niskie wycie. Bud otrząsnął się z transu i próbował ją objąć, ona go jednak odtrąciła.

– Zostaw mnie!

Wstała i poszła do kuchni, potykając się, obijając się po drodze o ściany i szlochając. Im bardziej się oddalała, tym głośniejszy stawał się jej szloch. Mona była twardą, rozsądną kobietą. Przez wszystkie lata naszej znajomości nie widziałem, by uroniła choćby jedną łzę. Słuchanie jej rozdzierającego płaczu okazało się najgorszym, co dane mi było w życiu słyszeć.

Nachyliłem się ku Budowi, który nadal siedział znieruchomiały na sofie.

– Bud, co Hattie zamierzała zrobić po piątkowym przedstawieniu? O tym wieczorze muszę zgromadzić tyle informacji, ile się tylko da.

Zachowywał się tak, jakby mnie nie słyszał, ale po długiej chwili przejechał stwardniałą dłonią po twarzy i odkaszlnął, wpatrując się w podłogę.

– Mówiła, że razem z innymi dzieciakami będzie świętować premierę ich sztuki.

– Nie mówiła z kim konkretnie?

– Nie. Uznaliśmy, że całą grupą. Tydzień temu też wszyscy razem gdzieś wyszli, kiedy skończyli budować scenografię.

– Nie stała tam z nikim?

– Stała z nami. – Głos mu się załamał i Bud przełknął ślinę. – Nasza córka była tam razem z nami.

Obaj podskoczyliśmy, kiedy rozległ się głośny łomot. Pobiegłem przez kuchnię w stronę ich sypialni. Mona leżała na boku na tym, co zostało z niewielkiego, składanego stolika. Wyglądało na to, że ugięły się pod nią nogi. Jej plecy drżały niekontrolowanie pośród tego bałaganu. Kiedy próbowałem się przekonać, czy nie jest ranna, zaczęła okładać mnie pięściami, a jej płacz zmienił się w wysokie zawodzenie. Wróciłem do salonu i stwierdziłem, że Bud nie ruszył się z miejsca.

– Bud.

Nie zareagował. Wzrok miał błędny. Po tym, jak Mona go odepchnęła, w jego włosach zostało trochę mąki.

– Bud.

Wstał sztywno i poszedł do sypialni. Nachylił się nad żoną, zakrywając jej szlochające ciało swoim. Otarłem oczy i zostawiłem ich samych.

Liceum w Pine Valley było parterowym budynkiem z cegły i mieściło się w centrum miasteczka, a konkretnie jego południowej części, znacząc punkt, od którego sklepy na Main Street ustępowały miejsca domom i stacjom benzynowym. W ogóle się nie zmieniło od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy dobudowano do niego salę gimnastyczną.

Zostawiłem samochód na w połowie pustym parkingu, przed wejściem spotkałem się z Jakiem i razem udaliśmy się za znakami kierującymi do „nowej sali gimnastycznej”, gdzie przedstawienie było już w toku. Trzy tygodnie i całe życie temu obiecałem Hattie, że zjawię się na niedzielnym spektaklu. No i się zjawiłem.

Jake przebiegł wzrokiem po programie.

– Napisano tu, że Hattie gra Lady Makbet.

Wślizgnęliśmy się na salę i usiedliśmy na pustych krzesłach na samym końcu. Na scenie znajdowała się właśnie dwójka dzieciaków, oboje byli ubrani na biało i stali na tle jakiejś zamkowej scenerii. Rozpoznałem Azjatkę, Portię Nguyen, ale chłopaka nie znałem. Mówili w tym kwiecistym szekspirowskim języku, który nigdy do mnie nie przemawiał, ale po jakimś czasie zacząłem rozumieć, o co im chodzi. Ona próbowała nakłonić go do tego, aby kogoś zabił, a on chyba się na to zgadzał. Na końcu sceny podeszła do niego i wyjaśniała, jak się będą zachowywać po zabójstwie.

– Kto by się odważył inaczej myśleć, gdy krzyki usłyszy boleści naszej nad Duncana śmiercią?²

Ujął jej dłoń.

– Postanowiłem. Do strasznego czynu przywołam wszystkie duszy mej potęgi. Idźmy pozorem pięknym zwodzić gości. – Sprowadził ją ze sceny, mówiąc w ciemności: – Serc kłamstwo ukryć w twarzy kłamliwości!

Po przedstawieniu odciągnąłem na bok nauczyciela prowadzącego kółko teatralne i oświadczyłem mu, że muszę porozmawiać z całą obsadą i resztą zespołu. Pobladł, ale o nic mnie nie zapytał. Peter Lund, tak się nazywał, młody facet w okularach i z czystymi paznokciami.

Lund powiedział wszystkim, że chce dokonać „krótkiego podsumowania”, i poprosił, aby przeszli do sali muzycznej. Kiedy drzwi się w końcu zamknęły, zapanowała głucha cisza. Wszyscy czekali.

– Świetne przedstawienie, eee… gratuluję wszystkim. Portia… dobrze sobie poradziłaś. Za chwilę rozbierzemy dekoracje, ale najpierw musi z nami porozmawiać szeryf Goodman.

Przeszedł na koniec sali, zostawiając z przodu mnie i Jake’a. Niektóre dziewczęta już płakały. Pine Valley było małym miastem i miałem pewność, że wszyscy już wiedzą o znalezieniu ciała.

Nie owijałem w bawełnę. Przekazałem im to wprost i zachowali się w sposób, którego można oczekiwać od grupy nastolatków na wieść o tym, że ktoś z ich grona zginął od ciosu nożem. Po raz pierwszy ktoś im pokazał, że oni także są śmiertelnikami. Pojawiły się szok, mnóstwo łez i zawodzenia. Większość chłopców stała się kredowobiała; znieruchomieli i widać było, że zwykłe piórko mogłoby ich w tej chwili przewrócić. Większość dziewcząt tuliła się wzajemnie. Lund siedział zgarbiony, z twarzą ukrytą w dłoniach.

Dałem im nieco czasu, ale nie chciałem czekać, aż kontrolę nad nimi przejmie trauma, więc przeszedłem do sedna sprawy.

– Zamordowano ją w piątek wieczorem po przedstawieniu. Teraz każdy z was musi się zastanowić. Zróbcie to dla Hattie. Z kim wyszła tamtego wieczoru? Czy ktoś z was spotkał się z nią później, żeby wybrać się na imprezę albo coś w tym rodzaju?

– Niektórzy poszli do Dairy Queen, ale ona się tam nie pojawiła – odparł chłopak, który grał Makbeta. Większy obłęd miał w oczach teraz niż kilka minut temu na scenie.

– Tommy był na przedstawieniu, prawda? Portia, czy Hattie nie wyszła razem z nim? – ktoś zapytał.

Portia Nguyen wyplątała się z objęć innej zapłakanej dziewczyny i podniosła na mnie płaską, mokrą twarz. Korona na jej głowie zdążyła się przekrzywić.

– Może. Nie wiem. Mało rozmawiałyśmy. Nawet jej nie pogratulowałam.

– Tommy by ją odwiózł, gdyby go o to poprosiła. Zrobiłby dla niej wszystko.

– Jaki Tommy? – zapytał Jake.

– Tommy Kinakis – odpowiedziałem. O ile mnie pamięć nie myliła, Hattie spotykała się z nim od prawie roku. Jesienią widziałem go podczas meczu: grał w reprezentacji uczelni na pozycji liniowego. Był silny, trudny do obejścia i ani razu nie pozwolił, aby spuszczono manto jego rozgrywającemu. Jeśli chłopak jego pokroju miał ochotę ugodzić kogoś nożem, niewiele zdołałoby go od tego odwieść.

– Wiem, co ją zabiło. – Portia wstała i zwróciła się w moją stronę, jakby szykowała się do wygłoszenia jednej z tych długich przemów ze sztuki. – To klątwa.

– Co takiego?

Część nastolatków wciągnęła gwałtownie powietrze i zasłoniła dłońmi usta.

– To klątwa zabiła Hattie. Klątwa Makbeta.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: