Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia z rodu Stanfieldów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 czerwca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatnia z rodu Stanfieldów - ebook

Porywająca podróż – przez Francję okupowaną od lata 1944 roku, Baltimore swobodnych lat 80. oraz Londyn i Montreal naszych czasów – do serca tajemnicy skrywanej przez trzy pokolenia

Eleanor-Rigby pracuje jako dziennikarka dla magazynu „National Geographic” i mieszka w Londynie. Pewnego poranka, po powrocie z podróży, otwiera anonimowy list, z którego dowiaduje sie, że jej matka ma kryminalną przeszłość.

List z podobnymi oskarżeniami pod adresem matki pewnego dnia otrzymuje także George-Harrison, ebenista mieszkający w Cantons-de-l’Est w Quebecu.

Eleanor-Rigby i George-Harrison się nie znają. Autor listów wyznacza każdemu z nich spotkanie w barze dla rybaków w porcie w Baltimore i zakazuje mówić komukolwiek o tej historii.

W Baltimore nie ma jednak adresata listu. Jest za to wiszące na ścianie zdjęcie dwóch matek razem, z czasów gdy miały po 30 lat. Co je łączy? Jaką zbrodnię popełniły? Kim jest „życzliwy” i jakie ma zamiary?

„Oszałamiająca!” Le Parisien

„Powieść napisana ręką mistrza”. Librairie Cheminant

„Marc Levy zawsze lubował się w rodzinnych sekretach. Ale teraz przeszedł samego siebie”.Josyane Savigneau

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-574-3
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 Eleanor-Rigby

Październik 2016 roku, Londyn

Nazywam się Eleanor-Rigby Donovan.

Być może moje nazwisko wam coś mówi. Moi rodzice byli fanami Beatlesów, „Eleanor Rigby” to tytuł piosenki napisanej przez Paula McCartneya.

Ojciec nie znosi, gdy mu przypominam, że jego młodość przypadała na ubiegły wiek, ale w latach sześćdziesiątych fani rocka dzielili się na dwie grupy: miłośników Rolling Stonesów albo Beatlesów, z niezrozumiałej dla mnie przyczyny lubienie jednych i drugich było nie do pomyślenia.

Rodzice mieli po siedemnaście lat, kiedy flirtowali po raz pierwszy w londyńskim pubie niedaleko Abbey Road. Cała sala śpiewała „All You Need Is Love” z oczami utkwionymi w ekran telewizora, ponieważ za pośrednictwem satelity transmitowano właśnie koncert Beatlesów. Siedemset milionów widzów towarzyszyło narodzinom ich wzruszeń, co stanowiło początek niezapomnianej historii. Po kilku latach jednak stracili się z oczu. Jako że życie jest pełne niespodzianek, zeszli się ponownie w dość zabawnych okolicznościach tuż przed trzydziestką. Zostałam poczęta trzynaście lat po ich pierwszym pocałunku. Trochę im to zajęło.

Gdy ojciec, obdarzony niemal bezgranicznym poczuciem humoru (w rodzinie krążą opowieści, że właśnie ta jego cecha oczarowała matkę), poszedł zarejestrować moje narodziny, wybrał mi imię Eleanor-Rigby.

– Kiedy robiliśmy wszystko, żebyś się poczęła, słuchaliśmy tej piosenki na okrągło – wyznał mi pewnego dnia w formie usprawiedliwienia.

Szczegół, którego wcale nie chciałam poznać, dotyczący sytuacji, której wcale nie chciałam sobie wyobrazić. Każdemu, kto miałby ochotę to usłyszeć, mogłabym wyjaśniać, że moje dzieciństwo należało do trudnych; byłoby to kłamstwem, a ja nigdy nie umiałam kłamać.

Moja rodzina jest z rodzaju dysfunkcyjnych, jak zresztą każda. Tutaj też istnieją dwa obozy: ci, którzy się do tego przyznają, i ci, którzy udają. Dysfunkcyjna, ale radosna, czasem niemal aż za bardzo. W domu nie sposób powiedzieć cokolwiek poważnym tonem, bo człowieka zaraz wyśmieją. Panuje u nas jakieś absolutne dążenie, żeby wszystko brać lekko, nawet to, co wywołuje przykre następstwa. I muszę przyznać, że często doprowadzało mnie to do obłędu. Rodzice przypisywali sobie nawzajem to ziarno szaleństwa, które kiełkowało w naszych rozmowach, posiłkach, przyjęciach, w moim dzieciństwie, a także w dzieciństwie brata (urodził się dwadzieścia minut przede mną) i młodszej siostry Maggie.

Maggie, siódma piosenka ze strony A albumu „Let It Be”, ma serce, które nie wytrzymałoby w dłoni olbrzyma, twardy charakter, w codziennych drobiazgach jest w dodatku egoistką jakich mało. Jedno nie kłóci się z drugim. Kiedy masz prawdziwy problem, zawsze pomoże. Jeżeli nie zgodzisz się wsiąść o czwartej rano do samochodu dwójki przyjaciół, którzy wypili zbyt dużo, żeby prowadzić, podwędzi tacie kluczyki do austina, przyjedzie po ciebie w piżamie na drugi koniec miasta i odstawi twoich przyjaciół do domu, ale najpierw porządnie ich obsztorcuje, chociaż są od niej o dwa lata starsi. Ale spróbuj zwinąć jej z talerza tost przy śniadaniu, a dostaniesz po łapach; nie łudź się też, że zostawi ci odrobinę mleka w lodówce. Dlaczego rodzice zawsze traktowali ją jak księżniczkę, pozostaje całkowitą tajemnicą. Mama darzyła ją chorobliwym uwielbieniem, przeznaczeniem najmłodszej latorośli było dokonać wielkich rzeczy. Maggie zostanie adwokatem albo lekarzem, uratuje wdowę i sierotę, wypleni ze świata głód… Jednym słowem była ukochanym dzieckiem i cała rodzina musiała czuwać nad jej losem.

Mój brat nosi imię Michel, siódma piosenka ze strony A albumu „Rubber Soul”, chociaż we wspomnianym albumie występuje ono w rodzaju żeńskim. Ginekolog nie zauważył ptaszka na USG. Podobno byliśmy oboje za bardzo ściśnięci. Errare humanum est. I potężne zdziwienie przy porodzie. Ale przecież imię zostało wybrane, nie było mowy o zmianie. Tato wyrzucił tylko jedno „l” i jedno „e”, a mój brat spędził trzy pierwsze miesiące życia w pokoju o różowych ścianach ozdobionych szlaczkiem, na którym Alicja ugania się za królikami. Krótkowzroczność ginekologa może mieć niespodziewane konsekwencje.

Ludzie, u których dobre wychowanie walczy z hipokryzją, powiedzą, że Michel jest trochę wyjątkowy. Przesądy to przywilej przekonanych, że pozjadali wszystkie rozumy. Michel żyje w świecie, w którym nie istnieje przemoc, podłość, hipokryzja, niesprawiedliwość, draństwo. W świecie, w którym według lekarzy panuje chaos, za to u niego każda rzecz, każda myśl ma swoje miejsce, w świecie tak spontanicznym i tak szczerym, że zaczynam wierzyć, iż to my jesteśmy trochę wyjątkowi, by nie powiedzieć: nienormalni. Tym samym lekarzom nigdy nie udało się z całą pewnością stwierdzić, czy Michel ma zespół Aspergera, czy jest po prostu inny. W rzeczywistości to nic prostego, ale mój brat jest człowiekiem o niewiarygodnej łagodności, studnią zdrowego rozsądku i niewyczerpanym źródłem szalonego śmiechu. O ile ja nie potrafię kłamać, o tyle Michel nie może się powstrzymać, by nie powiedzieć, co myśli, w chwili kiedy to myśli. W wieku czterech lat, gdy wreszcie zdecydował się mówić, stojąc w kolejce do kasy w supermarkecie, zapytał jakąś kobietę na wózku, skąd wytrzasnęła tę karetę. Mama, zszokowana tym, że wreszcie zbudował i wypowiedział całe zdanie, najpierw wzięła go na ręce i ucałowała, a potem zrobiła się czerwona jak burak. A to był dopiero początek…

Rodzice pokochali się tamtego wieczoru, gdy ponownie się spotkali. Bywały między nimi zimowe poranki, kiedy to wiało chłodem, jak to się zdarza wszystkim parom, zawsze jednak się godzili, szanowali, a zwłaszcza nawzajem podziwiali. Gdy pewnego dnia, tuż po zerwaniu z mężczyzną, w którym nadal byłam zakochana, zapytałam ich, jak to zrobili, że ich miłość przetrwała całe życie, ojciec odparł: „Historia miłości to spotkanie dwojga dawców”.

Mama zmarła w ubiegłym roku. Jedli z tatą kolację w restauracji, kelner właśnie przyniósł jej ciastko ponczowe, ulubiony deser, i wtedy padła twarzą w górę bitej śmietany. Lekarzom z pogotowia nie udało się jej odratować.

Tato usilnie starał się nie pokazywać nam, że cierpi, miał bowiem świadomość, że sami cierpimy na swój własny sposób. Michel nadal codziennie rano dzwoni do mamy, a tata nieodmiennie odpowiada, że mama nie może podejść do telefonu.

Dwa dni po tym, jak pochowaliśmy ją w ziemi, tata zebrał nas przy rodzinnym stole i kategorycznie zakazał robienia pogrzebowych min. Śmierć mamy nie może w żadnym razie umniejszyć tego, co z takim wysiłkiem nam zapewnili: radosnej scementowanej rodziny. Nazajutrz na drzwiach lodówki znaleźliśmy liścik od niego: „Kochani, pewnego dnia rodzice umierają, a kiedyś przyjdzie kolej i na Was, a więc miłego dzionka. Tatuś”. Logiczne, powiedziałby mój brat. Nie trzeba tracić ani chwili na zasklepianie się z lubością w nieszczęściu. A poza tym jeśli twoja matka pogrąża się w niebycie z twarzą w ciastku ponczowym, daje to do myślenia.

Mój zawód budzi zazdrość w każdym, kto mnie o niego pyta. Pracuję jako dziennikarka dla pisma „National Geographic”. Płacą mi, wprawdzie nędznie, ale jednak płacą za podróże, fotografowanie i opisywanie różnorodności świata. Dziwna rzecz, będę musiała przemierzyć całą planetę, by odkryć, że ta wspaniała różnorodność występuje w mojej codzienności we wszystkim, co mnie otacza, że wystarczy otworzyć drzwi naszego budynku i zwracać większą uwagę na innych, aby ją odkryć.

Jeśli jednak człowiek spędza całe życie w samolotach, przesypia trzysta nocy w roku w bardziej lub mniej wygodnych pokojach hotelowych – prawdę mówiąc, raczej mniej wygodnych z racji ograniczeń finansowych – większość tekstów pisze w chybotliwych autobusach, a na widok czystego prysznica wpada w niebywałą ekstazę, to kiedy wraca do domu, marzy tylko o jednym: rozwalić się przed telewizorem na miękkiej kanapie, mając rodzinę i tacę z przekąskami na wyciągnięcie ręki.

Moje życie uczuciowe to raptem kilka podrywów, równie rzadkich jak ulotnych. Nieustanne podróże bezterminowo piętnują człowieka rozżarzonym żelazem jako singla. Przez dwa lata ciągnęłam związek z pewnym reporterem z „Washington Post”, łudząc się, że pozostaniemy sobie wierni. Cudowna mrzonka. Wymieniliśmy wystarczająco dużo e-maili, by mieć wrażenie, że jesteśmy sobie bliscy, ale nigdy nie spędziliśmy razem więcej niż trzy dni z rzędu. Nawet jeśli zebrać wszystko do kupy, i tak nie uskładałoby się więcej niż dwa miesiące wspólnego życia. Przy każdym spotkaniu serca waliły nam jak młotem, przy każdym rozstaniu też; z powodu arytmii w końcu się uspokoiły.

W porównaniu z życiem większości przyjaciół w moim nie ma nic banalnego, mimo to pewnego poranka, gdy przejrzałam pocztę, stało się naprawdę wyjątkowe.

Właśnie wróciłam z wyprawy do Kostaryki, ojciec odebrał mnie z lotniska. Mówią mi, że mając trzydzieści pięć lat, powinnam przeciąć pępowinę. W jakimś stopniu to zrobiłam, ale za każdym razem gdy wracam i dostrzegam w tłumie oczekujących twarz ojca, z miejsca odżywa dzieciństwo i nic nie byłoby w stanie skłonić mnie do rezygnacji z tego słodkiego doznania.

Od śmierci mamy trochę się postarzał, posiwiały mu włosy, brzuch lekko się zaokrąglił, chód stał się nieco ociężały, nadal jest jednak tym wspaniałym eleganckim, błyskotliwym i postrzelonym mężczyzną, ja zaś nigdy nie czułam bardziej kojącego zapachu niż woń jego karku, kiedy podrywa mnie do góry i zamyka w uścisku. Edypie, skoro złapałeś nas w swoje szpony, nigdy nie puszczaj albo przynajmniej trzymaj tak długo, jak się tylko da. Podróż do Ameryki Środkowej była wyczerpująca. Przez cały lot siedziałam ściśnięta między dwójką pasażerów, których głowy opadały na moje ramiona przy każdej turbulencji, tak jakby moja własna spoczywała na zaimprowizowanej poduszce. Po powrocie do domu, widząc pomiętą twarz w łazienkowym lustrze, zdobyłam się na usprawiedliwienie dla nich.

Michel wpadł do taty na kolację, siostra dołączyła do nas w połowie posiłku, tymczasem moje serce wahało się między radością na ich widok a pragnieniem, by zaszyć się sama w pokoju, który zajmowałam oficjalnie aż do ukończenia dwudziestu lat, nieoficjalnie zaś o wiele dłużej. Wynajmuję małe mieszkanie przy Old Brompton Road, w zachodniej części Londynu, dla zasady i z czystej dumy, ponieważ prawie nigdy tam nie nocuję. W rzadkich chwilach, gdy wracam do kraju, wolę przebywać pod dachem rodzinnego domu w Croydon.

Nazajutrz po przyjeździe zajrzałam do siebie. Wśród rachunków i ulotek reklamowych natrafiłam na ręcznie zaadresowaną kopertę. Pismo było zadziwiająco piękne, obfitowało w linie grube i cienkie, jak uczono w szkole.

Ze znajdującego się w środku listu wynikało, że nie mam pojęcia o przeszłości mojej matki. Jego autor zapewniał, że jeśli poszperam w jej rzeczach, natrafię na pamiątki, które dostarczą mi mnóstwa informacji o tym, jaką była kobietą. „Życzliwy” wcale na tym nie poprzestał. Sugerował mianowicie, że mama była wspólniczką mistrzowskiej zbrodni popełnionej przed trzydziestoma pięcioma laty. Nic więcej nie wyjaśniał.

W tych rewelacjach sporo rzeczy się nie zgadzało. Na początek na trzydzieści pięć lat wstecz przypadał rok, w którym się poczęłam… a trudno sobie wyobrazić mamę w ciąży, w dodatku bliźniaczej, jako wyjętą spod prawa, zwłaszcza jeśli znaliście moją matkę. Nadawca anonimu zapraszał mnie na drugi koniec świata, jeżeli chcę się dowiedzieć czegoś więcej. Przy czym od razu poprosił, bym zniszczyła list i nikomu o nim nie mówiła, Maggie też nie, a szczególnie ojcu.

Skąd ów nieznajomy znał imiona najbliższych mi osób? Tu też coś się nie zgadzało.

Pochowałam mamę zeszłej wiosny i jeszcze jej nie opłakałam.

Siostra nigdy by nie zrobiła dowcipu w równie złym guście, brat nie byłby zdolny wymyślić podobnej historii i chociaż przekartkowałam notes z adresami, nie znalazłam ani jednej znajomej osoby, która mogłaby wyciąć mi tego rodzaju numer.

Co byście zrobili na moim miejscu? Prawdopodobnie popełnilibyście ten sam błąd co ja.2 Sally-Anne

Październik 1980 roku, Baltimore

Gdy opuszczała loft, musiała stawić czoło wielkim schodom. Sto dwadzieścia stromych stopni wiodących na trzy piętra, słabo oświetlonych żarówką, która wisiała na plecionym sznurku, nikły krąg światła w mrocznej otchłani. Schodzenie po nich było igraniem ze śmiercią, wchodzenie męczarnią. Sally-Anne używała ich rano i wieczorem.

Towarowa winda już się wysłużyła. Zeżarta przez rdzę stara krata wtapiała się w krajobraz ścian o barwie ochry.

Kiedy Sally-Anne otwierała drzwi budynku, nieodmiennie oślepiała ją sina jasność doków. Ulice były usiane starymi magazynami z czerwonej cegły. Na końcu chłostanego morskimi wichrami mola sterczały wysokie dźwigi, transportujące kontenery przywiezione przez frachtowce, które przybiły do upadającego portu. Sprytni deweloperzy nie zdążyli jeszcze nadać dzielnicy luksusowego charakteru. W tamtych czasach na tych opuszczonych przestrzeniach decydowali się zamieszkać tylko nieliczni początkujący artyści, stawiający pierwsze kroki muzycy albo malarze, młodzi golcy zadający się z bogatymi dzieciakami, pozostawieni samym sobie imprezowicze, najczęściej na bakier z prawem. Najbliższy sklep spożywczy znajdował się dziesięć minut jazdy motorem.

Sally-Anne posiadała triumpha bonneville 650, który potrafiłby was przewieźć, gdybyście wpadli na tak szalony pomysł, z prędkością ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Niebiesko-biały bak był wgięty – pozostałość po pamiętnym upadku, kiedy jeszcze się uczyła ujeżdżać tę bestię.

Kilka dni wcześniej rodzice podsunęli Sally-Anne, żeby porzuciła miasto i wyruszyła odkrywać świat. Matka wypisała czek wypielęgnowaną dłonią, delikatnie go wyrwała z książeczki i wręczyła córce, tym samym pozbywając się jej.

Sally-Anne rozważyła kwotę, wyobrażając sobie, jak trwoni ją na ekscesy i popijawy, aż w końcu bardziej rozzłoszczona z powodu odsunięcia przez rodzinę niż pokuty za winę, której nie popełniła, postanowiła się zemścić. Odniesie tak ogromny sukces, że pewnego dnia pożałują, że ją odepchnęli. Plan bez wątpienia ambitny, Sally-Anne mogła się jednak pochwalić niebywałą inteligencją, pięknym ciałem i dobrze wypełnionym notesem z adresami. W jej rodzinie sukces mierzyło się wysokością konta w banku i stanem posiadania. Sally-Anne nigdy nie brakowało pieniędzy, tylko że pieniądze nigdy jej specjalnie nie fascynowały. Lubiła ludzkie towarzystwo i nie dbała o to, że rodzina się oburza, bo zadaje się z osobami spoza własnego środowiska. Sally-Anne miała swoje wady, ale trzeba przyznać, że dochowywała szczerych przyjaźni.

Niebo było zdradliwe, jego lazurowy błękit miał jej nie pozwolić zapomnieć, że przez całą noc padało. Na motorze śliska nawierzchnia jest zabójcza. Triumph mknął po asfalcie, Sally-Anne czuła na łydkach dotyk gorącego silnika. Prowadzenie tej maszyny dawało jej niezrównane poczucie wolności.

Dostrzegłszy na jeszcze dalekim skrzyżowaniu samotną kabinę telefoniczną na pustkowiu, zerknęła na tarczę zegarka widniejącą pomiędzy napami rękawiczki, zredukowała bieg i zacisnęła dłoń na dźwigni hamulca. Postawiła triumpha przy krawężniku, opuściła stopkę. Musiała się upewnić, że jej wspólniczka zdąży na czas.

Pięć dzwonków, May już powinna odebrać. Gardło jej się ścisnęło, gdy wreszcie usłyszała szczęknięcie.

– Wszystko w porządku?

– Tak – padła lakoniczna odpowiedź.

– Właśnie jadę. Jesteś gotowa?

– Mam nadzieję, zresztą i tak już za późno, żeby się wycofać, nie?

– Niby dlaczego miałybyśmy się wycofać? – zapytała Sally-Anne.

May mogłaby wymienić wszystkie powody, jakie przychodziły jej do głowy. Ich plan był zdecydowanie zbyt niebezpieczny, czy gra jest naprawdę warta świeczki? Po co ta cała zemsta, skoro i tak wcale nie wymaże tego, co się stało? A jeżeli nic nie pójdzie zgodnie z planem, jeżeli dadzą się złapać? Podwójny wyrok okazałby się ponad ich siły. May przystała jednak na to ryzyko nie dla siebie, tylko dla swojej przyjaciółki, toteż zamilkła.

– Nie spóźnij się – rzekła z naciskiem Sally-Anne.

Na widok przejeżdżającego samochodu policyjnego Sally-Anne wstrzymała oddech, myśląc, że nie powinna ulegać obawom, bo inaczej co będzie, kiedy naprawdę przejdzie do czynów? Na razie nie miała sobie nic do zarzucenia, motocykl stał prawidłowo zaparkowany, a korzystanie z kabiny telefonicznej w końcu nie jest nielegalne. Samochód jechał dalej, policjant za kierownicą zdążył jej posłać przeciągłe spojrzenie. Już nawet oni bawią się w podrywaczy! pomyślała.

Kolejny rzut oka na zegarek – dotrze pod drzwi Stanfieldów za dwadzieścia minut, opuści ich dom w ciągu godziny i będzie z powrotem za dziewięćdziesiąt minut. Te dziewięćdziesiąt minut wszystko zmieni dla May i dla niej. Usiadła okrakiem na triumphie, uruchomiła kopnięciem silnik i pojechała dalej.

Na drugim końcu miasta May właśnie wkładała płaszcz. Upewniwszy się, że owinięty w papierową chusteczkę wytrych półdiament znajduje się na dnie prawej kieszeni, zapłaciła ślusarzowi, który go dla niej wykonał. Kiedy wyszła z budynku, owiał ją chłód. Nagie gałęzie topoli trzaskały na wietrze. Postawiła kołnierz, udała się na przystanek i zaczekała na autobus. Siedząc przy oknie, przejrzała się w szybie, odgarnęła palcami włosy do tyłu i zebrała je spinką w kok. Dwa rzędy przed nią jakiś mężczyzna słuchał kawałka Cheta Bakera dobiegającego z małego radia, które leżało na jego kolanach. Kołysał powoli głową w takt ballady. Siedzący obok mężczyzna hałaśliwie przewracał strony gazety, aby przeszkodzić mu w słuchaniu z taką samą intensywnością, z jaką „My Funny Valentine” zdawał się go drażnić.

– To najpiękniejsza piosenka, jaką znam – szepnęła jej sąsiadka.

Zdaniem May piosenka była bardziej smutna niż piękna, prawda zaś leżała pośrodku.

Wysiadła sześć przystanków dalej i o umówionej godzinie przystanęła u stóp wzgórza. Sally-Anne wyglądała jej, siedząc na motorze. Podała jej kask i zaczekała, aż May umości się na siodełku. Silnik ryknął i triumph ruszył pod górę.3 Eleanor-Rigby

Październik 2016 roku, Beckenham, przedmieście Londynu

Wszystko wyglądało normalnie, chociaż wcale już takie nie było. Maggie stała w drzwiach do salonu, oparta plecami o futrynę, obracając w palcach zgaszonego papierosa. Coś jej mówiło, że zapalenie peta uprawomocniłoby te brednie, które właśnie przeczytała.

Siedząc wyprostowana na krześle niczym pilna uczennica, która nie chce ściągnąć na siebie gromów nauczycielki, trzymałam list w obu dłoniach w stanie bliskim nabożnego osłupienia.

– Przeczytaj od nowa – poleciła Maggie.

– Proszę. Przeczytaj, p r o s z ę, od nowa – sprostowałam dla formalności.

– Kto do kogo się wpakował w samym środku nocy? Więc nie wkurzaj mnie, p r o s z ę…

Jakim cudem Maggie mogła sobie pozwolić na wynajęcie dwóch pokoi, skoro ja, mając prawdziwą robotę, ledwie opłacałam wynajem kawalerki? Jak nic rodzice musieli ją wspomóc. A skoro po śmierci matki zajmowała je nadal, znaczy, że tato maczał w tym palce, i właśnie to mnie drażniło. Pewnego dnia będę musiała się zdobyć na śmiałość i poruszyć ten temat przy rodzinnym stole. Tak, pomyślałam, pewnego dnia znajdę w sobie odwagę, żeby raz na zawsze postawić się młodszej siostrze i usadzić ją, kiedy źle o mnie mówi, myślałam też o wszystkich tych rzeczach przelatujących mi przez głowę, byle nie o liście, który miałam przeczytać Maggie, bo wydała mi takie polecenie.

– Zaniemówiłaś, Rigby?

Nie cierpię, jak Maggie skraca moje imię, ograbiając je z kobiecości. A Maggie doskonale o tym wie. Poza wzajemną miłością nic nigdy nie było między nami proste. Jako małym dziewczynkom zdarzało nam się szarpać wściekle za włosy w dziecięcych bójkach, które w okresie dojrzewania tylko przybrały na sile. Biłyśmy się, dopóki Michel nie chwytał się za głowę, jakby pod skroniami wytrysnęła mu przefiltrowana przez siostrzaną złośliwość krzywda, zadając potworne męki. Wówczas przerywałyśmy walkę, której przyczyna dawno już poszła w zapomnienie, i aby go przekonać, że to wszystko jest jedynie zabawą, padałyśmy sobie w objęcia i wciągałyśmy go w radosny taniec.

Maggie marzyła, żeby mieć takie rude włosy jak ja, mój pogodny wygląd; z jej słów można by wywnioskować, że nic nie jest w stanie mnie dotknąć. Ja z kolei marzyłam, żeby mieć taką czarną czuprynę jak moja młodsza siostra, dzięki czemu uniknęłabym tak wielu kpin w szkole, jej niedościgłą urodę, jej tupet. Tak między nami mówiąc, wszystko stanowiło pretekst do sprzeczki, ale wystarczyło, żeby ktoś obcy albo któreś z rodziców naskoczyło na jedną z nas, natychmiast ta druga nadbiegała z pazurami, gotowa gryźć w obronie siostry.

Westchnęłam i zaczęłam głośno czytać.

Droga Eleanor,

zapewne wybaczy mi Pani ten skrót, ale jak na mój gust podwójne imiona są za długie, Pani imię brzmi zresztą uroczo, tylko że nie to jest tematem niniejszego listu.

Musiała Pani odczuć gwałtowne odejście matki jako głęboką niesprawiedliwość. Była stworzona, żeby zostać babcią, umrzeć we własnym łóżku w bardzo podeszłym wieku, otoczona rodziną, której tak wiele dała. To była niezwykła kobieta o wybitnej inteligencji, zdolna zarówno do najgorszego, jak i do najlepszego, Pani jednak poznała wyłącznie to, co najlepsze.

Tak to już jest, o rodzicach wiemy wyłącznie tyle, ile sami zechcą nam powiedzieć, ile my chcemy w nich dostrzec, a ponieważ taki jest porządek rzeczy, zapominamy, że żyli przed nami. Mam na myśli to, że mieli własne życie, zaznali bolączek młodości, jej kłamstw. Oni także musieli zerwać łańcuchy, wyzwolić się. Pytanie tylko jak?

Pani matka na przykład przed trzydziestu pięciu laty zrezygnowała z pokaźnego majątku. Przy czym owego majątku nie odziedziczyła w spadku. W jakich zatem okolicznościach go zdobyła? Należał do niej czy też go ukradła? Bo inaczej czemu go odrzuciła? Na wszystkie te pytania powinna znaleźć Pani odpowiedź, o ile to Panią ciekawi. A jeśli tak, sugeruję przeprowadzić poszukiwania, używając sprytu. Chyba się Pani domyśla, że tak rozsądna kobieta jak Pani matka nie ukryłaby najintymniejszych sekretów w miejscu, w którym można by je łatwo odnaleźć. Kiedy odkryje Pani dowody na słuszność moich pytań, ponieważ wiem, że w pierwszej chwili nie zechce mi Pani uwierzyć, będzie Pani musiała wyruszyć mi na spotkanie, gdy nadejdzie czas, mieszkam bowiem na drugim końcu świata, a na razie czuję się w obowiązku pozwolić Pani na zastanowienie. Ma Pani sporo do zrobienia.

Proszę wybaczyć anonimowość, proszę się nie dopatrywać w niej żadnego tchórzostwa, postępuję w ten sposób dla Pani dobra.

Z całego serca radzę nie wspominać o tym liście nikomu, ani Maggie, ani ojcu, i zniszczyć go zaraz po przeczytaniu. Zachowanie go na nic się nie zda. Proszę uwierzyć w szczerość moich słów: życzę Pani jak najlepiej i składam wprawdzie spóźnione, lecz serdeczne wyrazy współczucia.

– Cały tekst został sformułowany dość przebiegle – rzuciłam. – Nie da się stwierdzić, czy jego autor to mężczyzna czy kobieta.

– Mężczyzna czy kobieta, to obłąkany umysł. Jedyna sensowna rzecz w tym liście to rada, żeby go zniszczyć…

– I nikomu o nim nie wspominać, zwłaszcza tobie…

– W tym wypadku dobrze zrobiłaś, że nie posłuchałaś.

– Ani tacie.

– Tym razem jednak lepiej zrobisz, jeśli posłuchasz, bo mowy nie ma, żeby zawracać mu głowę tym stekiem bzdur.

– Przestań mi ciągle mówić, co powinnam zrobić, a czego nie, w końcu to ja jestem starsza!

– Bo niby rok więcej dał ci wyższą inteligencję? Gdyby tak było, nie przybiegłabyś do mnie, żeby mi pokazać ten list!

– Wcale nie przybiegłam, dostałam go przedwczoraj – sprostowałam.

Maggie przyciągnęła krzesło i usiadła naprzeciwko mnie. List leżał na stole. Musnęła go palcami, zwracając uwagę na jakość papieru.

– Chyba mi nie powiesz, że wierzysz chociaż w jedno słowo? – zapytała.

– Sama nie wiem… Ale po co ktoś miałby tracić czas na pisanie tego rodzaju rzeczy, gdyby to były same kłamstwa? – odparłam.

– Bo na świecie jest pełno świrów gotowych dosłownie na wszystko, byleby cię skrzywdzić.

– Nie mnie, Maggie. Pewnie uważasz moje życie za nudne, ale ja nie mam wrogów.

– Jakiś mężczyzna, który przez ciebie cierpiał?

– Bardzo bym chciała, ale z tej strony to bezkresna pustynia.

– Twój dziennikarz?

– Nigdy nie byłby zdolny do takiej podłości. A poza tym pozostaliśmy w dobrych stosunkach.

– W takim razie skąd autor tego paszkwilu zna moje imię?

– Wie o nas o wiele więcej. Jeżeli nie wymienił Michela, to znaczy…

Maggie zakręciła leżącą na stole zapalniczką.

– …że był pewien, że nie będziesz niepokoić naszego brata. Zatem „życzliwy” wie, jaki jest jego stan. Przyznaję, że mam cykora – oznajmiła.

– Co robimy? – zapytałam.

– Nic, nie robimy nic, to najlepszy sposób, żeby nie dać się wciągnąć w tę grę. Wyrzucamy to świństwo do śmieci i życie płynie dalej.

– Wyobrażasz sobie mamę w młodości jako posiadaczkę majątku? To zupełnie bez sensu, zawsze ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Skoro była bogata, to niby dlaczego tak zaciskaliśmy pasa?

– Nie przesadzaj, w końcu to znowu nie była bieda, przecież niczego nam nie brakowało – uniosła się Maggie.

– T o b i e nigdy niczego nie brakowało, umknęło ci mnóstwo rzeczy.

– Ach tak? A niby jakich?

– Właśnie trudne końce miesiąca. Wydaje ci się, że mama dawała prywatne lekcje z powołania albo że tato w weekendy robił korektę maszynopisów dla przyjemności?

– Pracował w wydawnictwie, a mama uczyła, myślałam, że to część ich pracy.

– Otóż nie, po osiemnastej to wcale nie była już część ich pracy. A jak sądzisz, kiedy wysyłali nas na letnie obozy, w tym czasie sami wyjeżdżali na Karaiby? Pracowali. Mama brała nawet zastępstwa w szpitalnej izbie przyjęć.

– Mama? – powtórzyła osłupiała Maggie.

– Trzy lata z rzędu w czasie twoich wakacji, kiedy miałaś trzynaście, czternaście i piętnaście lat.

– A dlaczego ty wiedziałaś, a ja nie?

– Bo ja zadawałam im pytania. Rok więcej, sama widzisz, że to dużo zmienia.

Maggie na chwilę zamilkła.

– Co to, to nie, pomysł, że mama zataiła jakieś kokosy, w ogóle nie trzyma się kupy.

– Chociaż majątek niekoniecznie oznacza pieniądze.

– Skoro to nie jest prawdziwy majątek, dlaczego „życzliwy” miałby sugerować, że nie odziedziczyła go w spadku?

– Radzi nam też, żebyśmy się wykazały sprytem, może to sposób, aby dać nam do zrozumienia, że jego proza jest subtelniejsza, niż nam się wydaje.

– Coś dużo tych „może”. Pozbądź się tego listu, zapomnij wręcz, że w ogóle go dostałaś.

– Jasne! Jak cię znam, nie miną dwa dni, a wpakujesz się do taty i przetrząśniesz dom.

Maggie chwyciła zapalniczkę i zapaliła papierosa. Zaciągnęła się głęboko, wydmuchnęła dym do góry.

– Zgoda – ustąpiła. – Jutro rodzinny obiad tutaj. Ty zrobisz jedzenie, a ja urobię tatę, żebyśmy wiedziały, na czym stoimy, chociaż jestem przekonana, że to strata czasu.

– Jutro ty zamówisz pizzę i obie dyskretnie wypytamy tatę, bo Michel też przyjdzie.4 Ray

Październik 2016 roku, Croydon, przedmieście Londynu

Pomysł kolacji z dziećmi go zachwycił, chociaż wolałby, żeby odbyła się u niego. Ray był domatorem, a w jego wieku człowiek się nie zmienia. Wyciągnął z szafy tweedową marynarkę. Przywiezie Michela, przy okazji przewietrzy starego austina. Odkąd Tesco otworzyło supermarket pięć minut drogi pieszo od niego, przestał nim już jeździć po zakupy. Lekarz kazał mu chodzić co najmniej piętnaście minut dziennie. Było to minimum, aby zachował sprawność stawów. Stawy miał głęboko w nosie, po prostu sam już nie wiedział, co robić z własnym ciałem, od kiedy owdowiał. Mimo wszystko wciągnął brzuch przed lustrem i odgarnął palcami włosy do tyłu. Starzeniem też się nie przejmował, ale żałował gęstej czupryny z młodości. Rząd nie powinien topić miliardów w wojnach, które niczemu nie służą, lepiej by było, gdyby wymyślono jakiś skuteczny środek na odrastanie włosów. Gdyby znów mógł mieć trzydzieści lat, namówiłby żonę, żeby wykorzystała swój talent chemiczny w służbie nauki, zamiast uczyć w szkole. Wynalazłaby magiczny wzór, zbiła majątek i oboje spędzaliby jesień życia w luksusowych hotelach na całym świecie.

Zdejmując z wieszaka gabardynowy płaszcz, zmienił zdanie. Skoro jest wdowcem, samotne podróżowanie stałoby się dla niego jeszcze straszniejsze, w dodatku jest przecież domatorem. Maggie po raz pierwszy zaprosiła na wieczór gości. Może obwieści, że wychodzi za mąż? Natychmiast przemknęło mu przez głowę, czy jeszcze zmieści się w smoking. W najgorszym razie przejdzie na dietę, pod warunkiem że córka zaczeka, aż zrzuci dwa, trzy kilo, maksymalnie pięć, nie należy z niczym przesadzać, w końcu utrzymał linię, nie licząc paru krągłości tu i ówdzie, nic strasznego. Maggie potrafiłaby oznajmić mu na jednym wdechu, że ślub odbędzie się w następny weekend, jest taka niecierpliwa. Co też mógłby jej ofiarować w prezencie ślubnym? Zauważył, że powieki nieco mu opadły, przycisnął palec wskazujący pod prawym okiem i stwierdził, że to nadaje mu trochę młodszy, ale zarazem głupkowaty wygląd. Mógłby sobie przykleić pod oczami dwa kawałki taśmy przezroczystej, to by wszystkich ubawiło. Ray zrobił kilka min przed lustrem i zachciało mu się śmiać. W dobrym nastroju złapał czapkę, podrzucił na dłoni kluczyki od samochodu i opuścił mieszkanie młodzieńczym krokiem.

Austin pachniał kurzem, bardzo elegancką wonią starzyzny, jaką wydzielają jedynie auta kolekcjonerskie. Jego sąsiad przekonywał, że A60 kombi nie jest samochodem kolekcjonerskim, czysta zazdrość! Znajdźcie dzisiaj tablicę rozdzielczą z prawdziwego palisandru, nawet zegar był antykiem. Kupił go z drugiej ręki, w którym to było roku? Bliźniaki jeszcze się nie urodziły. No pewnie, że się jeszcze nie urodziły, przecież właśnie tym autem pojechał po żonę na dworzec, kiedy się ponownie zeszli. Nie do wiary, że ten samochód towarzyszył im przez całe życie. Ile kilometrów pokonali austinem? Czterysta pięćdziesiąt jeden tysięcy sześćset sześćdziesiąt siedem, osiem, kiedy dotrze pod dom Michela, jeśli więc to nie jest auto kolekcjonerskie… Co za kretyn z tego sąsiada!

Nie sposób patrzeć na fotel pasażera, nie dostrzegając ducha żony. Ciągle ją widział, jak się pochyla, by zapiąć pas bezpieczeństwa. Nigdy nie udawało jej się tego zrobić i klęła, podejrzewając, że celowo go skrócił, aby jej dopiec i wmówić, że utyła. To prawda, ze dwa, trzy razy wykręcił jej taki numer, ale nie więcej. Chociaż właściwie tak, więcej razy, jeśli się głębiej zastanowić. Dobrze by było zostać pochowanym we własnym samochodzie. W sumie to by wymagało znacznego powiększenia cmentarzy i nie byłoby zbyt ekologiczne.

Ray zaparkował przed budynkiem Michela. Dwukrotnie zatrąbił i czekał, obserwując przechodniów na połyskujących chodnikach. I niech nikt nie narzeka na angielski deszcz, bo w żadnym kraju nie ma tyle zieleni.

Jego uwagę przykuła jakaś para. Najwyraźniej mężczyzna nie co dzień się śmiał. Jeżeli Pan Bóg istnieje, właśnie ten facet powinien był zostać wdowcem. Świat naprawdę jest do dupy. Dlaczego Michel zawsze tak się guzdrze z wyjściem z domu? Bo musi sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu, gaz zakręcony, chociaż od dawna nie używa kuchenki gazowej, lampy pogaszone z wyjątkiem tej w sypialni, którą zawsze zostawia zapaloną, i że drzwi lodówki są na pewno zamknięte. Uszczelka się zużyła. Któregoś dnia, jak Michel będzie w pracy, wpadnie mu ją wymienić. Powie mu o tym, dopiero gdy wszystko zostanie naprawione. Nareszcie zjawił się w swoim odwiecznym trenczu, który nosił nawet latem, i raczej trudno będzie go przekonać, żeby zmienił płaszcz.

Ray pochylił się, by otworzyć drzwi, Michel wśliznął się do środka, ucałował ojca, zapiął pas i położył dłonie na kolanach. Gdy samochód ruszył, wpatrywał się w drogę, a dwa skrzyżowania dalej wreszcie się rozchmurzył.

– Cieszę się, że wreszcie wszyscy razem zjemy kolację, ale to dziwne, że idziemy do Maggie.

– A dlaczego to dziwne, kawalerze? – zapytał Ray.

– Maggie nigdy nie gotuje, więc to dziwne właśnie z tego powodu.

– O ile dobrze zrozumiałem, dziś świętujemy, zamówiła pizzę.

– A, w takim razie to mniej dziwne, ale jednak dziwne – odparł Michel, śledząc wzrokiem młodą kobietę, która przechodziła przez ulicę.

– Niezła – gwizdnął Ray.

– Trochę nieproporcjonalna – rzucił Michel.

– Żartujesz? Jest cudowna!

– W roku dwa tysiące szesnastym średni wzrost osobnika płci żeńskiej wynosi pięć stóp i sześć cali, a ta kobieta mierzy co najmniej sześć stóp i jeden cal. Czyli jest bardzo wysoka.

– Skoro tak mówisz, chociaż w twoim wieku ten rodzaj dysproporcji by mi się spodobał.

– Wolę, jak…

– Są niższe!

– Właśnie, niższe.

– Każda potwora znajdzie swego amatora, prawda?

– Możliwe, ale nie widzę związku.

– To tylko takie powiedzenie, Michel. Co oznacza, że wszelkie gusty mieszczą się w naturze.

– Owszem, brzmi logicznie, to znaczy nie to pierwsze powiedzenie, które jest zupełnie bez sensu, ale to drugie. Zgadza się z tym, co zdołałem zauważyć.

Austin wmieszał się w sznur samochodów na bulwarze. Znów zaczął padać drobny deszcz, prawdziwa angielska mżawka, która sprawiła, że nawierzchnia zalśniła już po kilku minutach.

– Moim zdaniem twoja siostra zakomunikuje nam, że wychodzi za mąż.

– Która? Mam dwie.

– Myślę, że Maggie.

– Aha, a dlaczego tak myślisz?

– Instynkt ojcowski, zaufaj mi. A mówię ci o tym teraz z bardzo konkretnego powodu. Kiedy to obwieści, chcę, żebyś wiedział, że to dobra wiadomość, i żebyś się ucieszył.

– Niby dlaczego?

– Bo jak tego nie zrobisz, twoja siostra będzie smutna. Kiedy ludzie ogłaszają coś, co ich uszczęśliwia, oczekują, że będziemy podzielać ich szczęście.

– Ach tak, a to dlaczego?

– Bo to jest sposób na okazanie im, że ich kochamy.

– Rozumiem. A ślub to dobra wiadomość?

– Skomplikowane pytanie. Na ogół tak.

– A jej przyszły mąż też przyjdzie?

– Być może, z twoją siostrą nigdy nic nie wiadomo.

– Z którą? Mam dwie.

– Przecież wiem, że masz dwie, przypominam ci, że sam je spłodziłem, to znaczy oczywiście razem z twoją matką.

– A mama też przyjdzie?

– Nie, twoja matka nie przyjdzie. Wiesz dlaczego, tłumaczyłem ci to wiele razy.

– Tak, wiem, bo nie żyje.

– Właśnie, bo nie żyje.

Michel zerknął przez szybę, po czym odwrócił głowę i wbił wzrok w ojca.

– A dla was to była dobra wiadomość, kiedy się pobraliście?

– Wspaniała wiadomość, stary. A gdyby dało się cofnąć czas, ożeniłbym się z nią nawet jeszcze wcześniej. Dla Maggie to będzie więc też dobra wiadomość; uważam, że w naszej rodzinie mamy dar do zawierania szczęśliwych małżeństw.

– Ach. Sprawdzę jutro na uniwersytecie, ale nie sądzę, żeby to była kwestia genów.

– A ty jesteś szczęśliwy, Michel? – zapytał łagodnie Ray.

– Tak, chyba tak… Jestem szczęśliwy teraz, skoro Maggie wkrótce wyjdzie za mąż i wiem, że to będzie szczęśliwe małżeństwo, bo przecież nasza rodzina ma ten dar, ale mimo wszystko trochę się boję przed spotkaniem z jej mężem.

– Czego się boisz?

– No cóż, mam nadzieję, że się dogadamy.

– Przecież już go znasz, to Fred, wesoły osiłek, jest bardzo sympatyczny, a my byliśmy u niego w pubie na kolacji mnóstwo razy. To znaczy przypuszczam, że wyjdzie właśnie za niego, chociaż z twoją siostrą nigdy nie wiadomo.

– Szkoda, że mama nie może być obecna w wieczór, kiedy jej córka nam oznajmi, że niedługo wychodzi za mąż.

– Która? Mam dwie – odrzekł z uśmiechem Ray.

Michel zastanawiał się przez chwilę i również się uśmiechnął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: