Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnie wyjście - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatnie wyjście - ebook

„Ted McKay właśnie zamierzał strzelić sobie w łeb, kiedy ktoś zaczął dzwonić do drzwi”.

Ted jest bogaty i ma wspaniałą rodzinę: żonę i dwie urocze córki. Nikt nigdy by nie pomyślał, że ktoś taki mógłby popełnić samobójstwo. Dzwonek u drzwi nie przestaje brzęczeć, lecz on, mimo wszystko, chce pociągnąć za spust i raz na zawsze mieć spokój. Spostrzega jednak wśród swoich papierów notatkę, napisaną, bez dwóch zdań, jego charakterem pisma, tyle że, jeśli dobrze pamięta, nie przez niego: „Otwórz drzwi. To twoje ostatnie wyjście”. Za drzwiami stoi nieznajomy, który przedstawia się jako Lynch i którego Ted skądś pamięta. O dziwo, Lynch zna plany Teda i składa mu propozycję nie do odrzucenia: chodzi o ostatni, bohaterski czyn, który uchroni bliskich Teda przed bólem, jaki spowodowałoby jego samobójstwo. Ted się zgadza, nieświadom, że notatka na jego biurku i propozycja Lyncha to dopiero początek mrocznej gry w manipulację i śmierć. Ktoś prowadzi go tropem z okruchów chleba – ktoś, kto zna go lepiej niż inni; ktoś, kto sprawi, że Ted zwątpi w siebie i ludzi wokół.

Kto pociąga za sznurki?

Czasem możemy ufać tylko sobie.

A czasem – i to nie.

Axat robi coś absolutnie wyjątkowego: wymyśla na nowo gatunek. Efekt jest porywający – jego thrillerowi nie sposób się oprzeć.

Joshua Kendall, Mulholland Books/Little, Brown, USA

Porwie nawet czytelników niechętnych thrillerom.

Heleen Buth, Harper Collins Holland, Holandia

Dorobek literacki Federiko Axat, argentyński pisarz urodzony w 1975 roku w Buenos Aires. Wydał trzy powieści.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-396-5
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Ted McKay zamierzał akurat strzelić sobie w głowę, kiedy dzwonek u drzwi wejściowych zaczął uporczywie dzwonić.

Czekał. Nie mógł nacisnąć spustu w obecności tej osoby na dworze.

Kimkolwiek jesteś, idź sobie – pomyślał.

Znowu dzwonek. A potem podniesiony męski głos:

– Proszę otworzyć, wiem, że pan mnie słyszy!

Słowa te dobiegały do gabinetu zadziwiająco wyraźnie – do tego stopnia, że przez krótką chwilę Ted wątpił nawet, czy zostały wypowiedziane naprawdę.

Rozejrzał się dokoła, jak gdyby szukał dowodu na ich realność. Miał przed sobą swoje księgi rachunkowe, reprodukcję Moneta, biurko… I wreszcie list, w którym wszystko tłumaczył Holly.

– Proszę otworzyć!

Wciąż trzymał pistolet przy skroni; browning zaczynał mu ciążyć. Cały plan spaliłby na panewce, gdyby facet na zewnątrz usłyszał wystrzał i wezwał policję. Holly i dziewczynki były w Disney Worldzie, a on nie zamierzał pozwolić, by otrzymały podobną wieść tak daleko od domu. Co to to nie.

Do dzwonka dołączyło teraz walenie w drzwi.

– No już! Nie odejdę stąd, póki mi pan nie otworzy!

Pistolet zadrżał. Ted oparł go na prawym udzie. Palcami lewej dłoni przeciągnął po włosach i po raz kolejny przeklął natręta. Czy to jakiś obnośny sprzedawca? W tej zamożnej dzielnicy tacy ludzie nie byli dobrze widziani, zwłaszcza jeśli naprzykrzali się tak bezczelnie.

Na kilka sekund wszystko ucichło i Ted zaczął znowu, bardzo powoli, podnosić pistolet do skroni.

Już myślał, że tamten zmęczył się i odszedł, kiedy nowa salwa krzyków i łomotania zaświadczyła o czymś wręcz przeciwnym. Mimo to nie planował otwierać, w żadnym razie. Zdecydował, że poczeka. Facet kiedyś się w końcu zniechęci, prawda?

Wtedy jego uwagę zwróciło coś leżącego na biurku: była to złożona na pół kartka, taka sama, jaką zostawił na środku blatu dla Holly, tyle że w przeciwieństwie do tamtej nieopatrzona jej imieniem. Czyżby okazał się na tyle głupi, by zapomnieć o wyrzuceniu któregoś z brudnopisów? Słuchając krzyków za drzwiami, pocieszył się myślą, że niespodziewane opóźnienie przynajmniej na coś się przyda. Rozłożył papier i przeczytał wiadomość.

Aż go zmroziło. To był jego charakter pisma. Tyle że nie przypominał sobie, aby którekolwiek z tych dwóch zdań wyszło spod jego ręki.

OTWÓRZ DRZWI.
TO TWOJE OSTATNIE WYJŚCIE.

Czy napisał to w chwili, której już nie pamiętał? Może w ramach zabawy z Cindy albo Nadine? Nie potrafił znaleźć wyjaśnienia; nie w tej idiotycznej sytuacji, z jakimś wariatem dobijającym się do drzwi. Niemniej musiało istnieć; jasne, że tak.

Okłamuj się do woli – mówił sobie.

Browning w prawej ręce zdawał się ważyć chyba z tonę.

– Niech pan wreszcie otworzy, Ted!

Zaniepokojony podskoczył na fotelu. Wołano go po imieniu? Swoich sąsiadów nie znał zbyt dobrze, ale miał wrażenie, że rozpoznaje ich głosy, a ten tutaj z nikim mu się nie kojarzył. Wstał zdecydowanie i odłożył pistolet na biurko. Wiedział, że będzie musiał sprawdzić, o co chodzi. Zresztą to w sumie bez znaczenia. Szybko faceta spławi, ktokolwiek to jest, i będzie mógł wrócić do gabinetu, żeby koniec końców się zabić. Przygotowywał się do tego od wielu tygodni i nie zamierzał w ostatniej chwili rezygnować z powodu obcesowego komiwojażera.

Na skraju biurka stał kubek pełen długopisów, spinaczy, na wpół zużytych gumek do wycierania i innych drobnych, bezużytecznych przedmiotów. Ted obrócił naczynie szybkim ruchem i ujrzał klucz, który schował w nim niecałe dwie minuty wcześniej. Wyjął go i zapatrzył się na niego z niedowierzaniem właściwym komuś, kto ponownie widzi coś, czego nie spodziewał się więcej zobaczyć. W tym momencie powinien już zwisać bezwładnie ze swojego ruchomego fotela, z osmaloną od prochu ręką, i odpływać ku światłu.

Kiedy postanowisz odebrać sobie życie, nawet jeśli nie masz co do tego żadnych wątpliwości, ostatnie minuty i tak wystawiają siłę twojej woli na próbę. Ted właśnie się o tym przekonał i bardzo mu się nie podobała konieczność przechodzenia przez to po raz drugi.

Ruszył do drzwi gabinetu naprawdę rozdrażniony; wsunął klucz w dziurkę, otworzył. Kolejny przypływ gniewu poczuł na widok kartki, którą przykleił z drugiej strony, nieco powyżej poziomu swojej twarzy. To było ostrzeżenie dla Holly: „Kochanie, duplikat klucza zostawiłem na lodówce. Nie wchodź z dziewczynkami. Kocham cię”. Wyglądało to na okrucieństwo, jednakże Ted wszystko sobie dokładnie przemyślał. Nie chciał, żeby martwego, z dziurą w głowie, znalazła go jedna z jego córek. Zarazem śmierć w gabinecie miała głęboki sens. Ted poważnie rozważał utopienie się w rzece albo daleką podróż i rzucenie się pod pociąg, lecz zdawał sobie sprawę, że niepewność byłaby dla Holly i dziewczynek jeszcze gorsza. Zwłaszcza dla Holly. Ona musiała zobaczyć go nieżywego, żeby mieć pewność. Potrzebowała… tego wstrząsu. Była młoda i piękna, mogła zacząć życie od nowa. Z powodzeniem.

Znów rozległo się łomotanie w drzwi.

– Idę! – zawołał Ted.

Łomotanie ustało.

Otwórz drzwi. To twoje ostatnie wyjście.

Widział sylwetkę gościa przez okienko znajdujące się obok drzwi wejściowych. Przeszedł przez salon wolnym, niemal wyzywającym krokiem. Znowu przyglądał się wszystkiemu tak, jak chwilę wcześniej kluczowi do gabinetu. Ujrzał ogromny telewizor, stół na piętnaście osób, porcelanowe dzbany. Na swój sposób pożegnał się już z każdym z tych doczesnych przedmiotów. A jednak znalazł się tutaj ponownie, on, stary, kochany Teddy, snujący się po własnym salonie niby duch.

Przystanął. Czyżby to była jego wersja światełka w tunelu?

Przez chwilę walczył z nonsensowną potrzebą, by wrócić do gabinetu i sprawdzić, czy za biurkiem nie leży aby jego znieruchomiałe ciało. Wyciągnął rękę i powiódł palcami po oparciu sofy. Poczuł chłód skórzanego obicia – zbyt rzeczywisty jak na wytwór wyobraźni, pomyślał. Ale skąd mieć pewność?

Otworzył drzwi i widząc stojącego w progu chłopaka, zrozumiał, jak mimo swoich manier może się on utrzymywać z obnośnej sprzedaży. Miał jakieś dwadzieścia pięć lat, ubrany był w nieskazitelnie białe spodnie z paskiem z wężowej skóry oraz w koszulkę polo w kolorowe, poziome prążki. Bardziej przypominał golfistę niż komiwojażera, chociaż w prawej dłoni trzymał zniszczoną skórzaną walizeczkę, niepasującą do stroju. Jasne włosy sięgały mu do ramion, błękitnych oczu i bezczelnego uśmieszku nie powstydziłby się sam Joe Black. Ted wyobraził sobie, że Holly – czy dowolna kobieta z sąsiedztwa – kupiłaby od tego dżentelmena każdy bubel, jaki on postanowiłby jej wcisnąć.

– Cokolwiek to ma być, nie jestem zainteresowany kupnem – rzucił.

Tamten uśmiechnął się szerzej.

– Och, przykro mi, ale niczego nie sprzedaję. – Powiedział to tak, jakby komentował coś w najwyższym stopniu niemądrego.

Ted wyjrzał ponad jego ramieniem na ulicę. Nigdzie wzdłuż całego Sullivan Boulevard nie dostrzegł zaparkowanego samochodu. Wprawdzie upał tego popołudnia zelżał, niemniej dłuższy spacer w słońcu powinien był się jakoś odcisnąć na tym nieprzyzwoicie pięknym chłopaku. Zresztą po co parkować gdzieś daleko?

– Proszę się nie niepokoić – rzekł gość, zupełnie jakby czytał mu w myślach. – Mój wspólnik wysadził mnie tuż przed pańskimi drzwiami, żeby nie wzbudzać podejrzeń w sąsiedztwie.

Wzmianka o jakimś współwinowajcy nie zrobiła na Tedzie wrażenia. Śmierć w napadzie rabunkowym byłaby nawet stosowniejsza niż samobójstwo.

– Jestem zajęty. Proszę stąd odejść.

Chciał zamknąć drzwi, lecz tamten wyciągnął rękę i mu w tym przeszkodził. Chyba raczej bez wrogości, wręcz z błagalnym błyskiem w oku.

– Nazywam się Justin Lynch, panie McKay. Jeśli zgodzi się pan…

– Skąd pan zna moje nazwisko?

– Jeśli zgodzi się pan mnie wpuścić i poświęcić dziesięć minut, wszystko panu wyjaśnię.

Nastąpiła chwila pełna wyczekiwania. Ted nie miał zamiaru zapraszać tego człowieka do domu, to było oczywiste. Jednakże musiał przyznać, że jego obecność wzbudza w nim pewne zaciekawienie. W końcu rozsądek zwyciężył.

– Przykro mi. To nie jest dobry moment.

– Myli się pan, to właśnie…

Ted zamknął drzwi. Ostatnie słowa Lyncha dobiegły z zewnątrz przytłumione, ale doskonale zrozumiałe: „To właśnie najlepszy moment z możliwych”. Ted wciąż stał pod drzwiami, nasłuchując, jakby wiedział, że to nie koniec.

Nie przeliczył się. Lynch odezwał się znowu, nieco głośniej.

– Wiem, co zamierza pan zrobić za pomocą tego dziewięciomilimetrowego browninga zostawionego w gabinecie. I jedno obiecuję: nie będę próbował odwodzić pana od tego pomysłu.

Ted z powrotem otworzył.

2.

Zaplanował to samobójstwo z najdrobniejszymi szczegółami. Nie chodziło o decyzję podjętą w ostatniej chwili, impulsywną i niedopracowaną. Nie chciał być jednym z tych, którzy po drodze popełniają błędy, pragnąc jedynie zwrócić na siebie uwagę. Tak mu się przynajmniej wydawało. Bo skoro zadbał o wszystko – jak to możliwe, że Lynch wiedział? Przystojny gość o szerokim uśmiechu nader precyzyjnie określił miejsce, w którym Ted zostawił broń, jak również jej kaliber. Założenie, że zabije się akurat w gabinecie, było wprawdzie sensowne, niemniej i tak raczej śmiałe, a Lynch sformułował je bez wahania.

Siedzieli po dwóch stronach stołu. Teda ogarnęło dobrze znane uczucie: zadygotał pod wpływem adrenaliny i szukając sposobu na przeciwnika, doznał nagłej jasności umysłu. Od lat nie grał w szachy, lecz uczucie towarzyszące podobnej grze było jedyne w swoim rodzaju. I przyjemne.

– Czyli Travis kazał ci mnie szpiegować – stwierdził.

Lynch, który tymczasem postawił swoją walizeczkę na stole i najwyraźniej zamierzał ją otworzyć, zastygł, nieco skonfundowany.

– Pański wspólnik nie ma z tym nic wspólnego, Ted. Nie przeszkadza panu, że tak się do pana zwracam?

Ted wzruszył ramionami.

– Nigdzie nie widzę zdjęć pańskich córek, Nadine i Cindy – podjął Lynch, zaglądając do walizeczki. Zdawał się czegoś tam szukać.

Rzeczywiście, rodzinnych fotografii nie było. Ted usunął je z salonu. Dobra rada: jeśli chcesz się zabić, usuń ze swego otoczenia fotografie bliskich. Łatwiej zaplanować samobójstwo z dala od ich badawczych spojrzeń.

– Moje córki zostaw w spokoju.

Lynch zaprezentował swój wspaniały uśmiech. Podniósł ręce.

– Próbowałem tylko zaskarbić sobie pańskie zaufanie, pogawędzić. Widziałem wcześniej zdjęcia obu dziewczynek i wiem, że małe są teraz z matką na Florydzie. Pojechały odwiedzić dziadków, prawda?

Zabrzmiało to jak kwestia z filmu o mafii. Wiemy, gdzie jest twoja rodzina, nie próbuj żadnych sztuczek. Jednakże w postawie Lyncha było coś szczerego, jakby rzeczywiście usiłował wypaść sympatycznie.

– Wpuściłem cię do domu. Myślę, że to wystarczy jako dowód pewnego zaufania.

– Cieszę się.

– Powiedz, co jeszcze wiesz o mojej rodzinie.

Lynch trzymał obie dłonie oparte o walizeczkę. Jedną machnął obojętnie.

– Och, obawiam się, że niewiele. Nie lubimy wtrącać się bardziej niż to konieczne. Wiem, że wracają w piątek, co daje nam trzy dni na zajęcie się naszymi sprawami. Czasu mamy więc aż nadto.

– Naszymi sprawami?

– Jasne!

Lynch wyjął dwie cienkie teczki i położył je z boku. Walizeczkę odsunął.

– Ted, myślałeś kiedyś, żeby kogoś zabić?

No proszę, facet nie owija w bawełnę!

– Jesteś z policji? Jeśli tak, powinieneś się był wylegitymować.

Ted wstał. Teczki zawierały pewnie jakieś makabryczne zdjęcia. Śledzono go jako podejrzanego o czyjeś morderstwo i uznano, że próba samobójcza potwierdza jego winę. Stąd natarczywość tego całego Lyncha. Czy to agent FBI?

– Nie jestem z policji, Ted. Usiądź, proszę.

– Chcę, żeby natychmiast opuścił pan mój dom. – Ted wskazał drzwi, zupełnie jakby Lynch nie znał drogi do wyjścia.

– Naprawdę pan chce, żebym sobie poszedł, zanim powiem, skąd wiemy o pańskim planowanym samobójstwie?

Facet był niezły.

– Ma pan pięć minut.

Ted nie usiadł.

– Dobrze – rzekł Lynch. – Wytłumaczę to od razu. Pracuję dla grupy zainteresowanej tym, żeby osoby takie jak pan znały osoby takie jak te tutaj. – Położył dłoń na teczkach. – Jeśli pan pozwoli, otworzę jedną z tych teczek, żebyśmy mogli do niej zajrzeć. Szybko pan wszystko zrozumie, jest pan człowiekiem inteligentnym.

Lynch otworzył teczkę i umieścił ją na środku stołu, przodem do Teda, który nadal stał z rękami na biodrach.

Pierwsza strona stanowiła kopię raportu policyjnego. W rogu widniały fotografie – en face i z profilu – mniej więcej dwudziestopięcioletniego mężczyzny. Miał opaloną twarz i zaczesane na żel włosy. Patrzył w obiektyw zaczepnie, z lekko uniesionym podbródkiem i szeroko otwartymi jasnymi oczyma. Nazywał się Edward Blaine.

– Blaine miał wcześniej drobne wyroki za kradzieże i napady – powiedział Lynch, przewracając stronę. – Tym razem jest oskarżony o zabójstwo swojej dziewczyny.

Ted nie pomylił się co do jednego: teczki faktycznie zawierały makabryczne zdjęcia. To, na które spoglądał, przedstawiało brutalnie zamordowaną kobietę: leżała w wąskiej przestrzeni między łóżkiem a szafą i miała na nagiej klatce piersiowej ślady po co najmniej siedmiu ciosach nożem.

– Amanda Herdman. Widywali się z Blaine’em od okazji do okazji, to nie było nic stałego. On zdobywał dla niej tanie narkotyki, co jakiś czas próbowali poważniejszego związku, ale wedle ich znajomych chodziło o niekończący się cykl kłótni i powrotów. Kiedy znaleziono ją martwą w jej mieszkaniu, policja natychmiast odszukała Blaine’a. Przyznał, że się z Herdman pokłócili, bo on był zazdrosny, ale, rzecz jasna, wyparł się morderstwa. Chce pan poznać finał tej historii? Niczego nie dało się udowodnić. Musieli faceta puścić wolno.

W którymś momencie Ted usiadł. Nie potrafił oderwać wzroku od tych fotografii. Lynch znowu przewrócił stronę. Pojawiły się bliższe plany: spuchnięte oko Amandy, głębokie cięcia na piersi, mnóstwo siniaków.

– Był niewinny? – spytał niespokojnie Ted.

– Narzędzia zbrodni, oczywiście, nie znaleziono. Skurwysyn bardzo uważał, odciski jego palców były w całym mieszkaniu, ale nie na ciele.

– Przecież właściwie się przyznał, mówiąc o kłótni.

– Obrona stała na stanowisku, że złożył te zeznania pod presją, co się częściowo potwierdziło. Ostatecznie wywinął się dzięki technicznemu szczegółowi: lekarz sądowy ustalił godzinę śmierci Amandy na między siódmą a dziesiątą wieczorem. Liczni świadkowie utrzymywali, że w tym czasie widzieli Blaine’a w podłym barze Black Sombrero. Wygląda na to, że specjalnie zadbał, by zobaczyło go tam jak najwięcej osób: miał po swojej stronie ponad trzydziestu godnych zaufania świadków, a nawet nagrania z kamery parkingowej.

Ted dalej przewracał strony. Patrzył na kolejne zdjęcia zwłok i kopie dokumentów z podkreślonymi fragmentami.

– Już pan wszystko rozumie, prawda, Ted?

Ted rzeczywiście zaczynał rozumieć.

– Skąd wiecie, że Blaine ją zamordował?

– Organizacja, którą reprezentuję, ma informatorów wewnątrz systemu karnego. Nie chodzi o przestępców, z nimi wolimy się nie układać; chodzi o adwokatów, sędziów i personel sądowy, czyli o ludzi, którzy zawsze wiedzą, gdy jakaś sprawa śmierdzi. My bierzemy na siebie… rozwianie wątpliwości. W przypadku Blaine’a rzecz wydaje się szczególnie prosta, chociaż jest niemal pewne, że facet po prostu miał szczęście. Zatrudniliśmy eksperta, którego spytaliśmy, jak możliwe są równie poważne błędy w ustalaniu pory zabójstwa. Odpowiedział, że wszystko zależy od temperatury zwłok, którą mierzy się zaraz po ich znalezieniu. Krzywa jej spadku jest znana i…

– Wiem, jak to działa – przerwał mu Ted. – Też oglądam Kryminalne zagadki Las Vegas.

Lynch się zaśmiał.

– Przejdę zatem do sedna. Odwiedziliśmy miejsce zbrodni i odkryliśmy w czym rzecz. Pod mieszkaniem na pierwszym piętrze, zajmowanym kiedyś przez Amandę Herdman, a teraz pustym, mieści się pralnia przemysłowa. Główny przewód wentylacyjny znajduje się dokładnie pod miejscem, gdzie znaleziono ciało. Dlatego jego temperatura spadała wolniej niż normalnie.

– Czyli Blaine zabił biedaczkę wcześniej.

– Otóż to. Jakieś od sześciu do ośmiu godzin wcześniej. Morderstwa dokonano nie wieczorem, lecz koło południa, zanim Blaine udał się do baru.

– I nie dało się z powrotem otworzyć tej sprawy?

– Było już po apelacji i ostatecznym wyroku. Nie winimy wymiaru sprawiedliwości, wolimy myśleć, że od czasu do czasu jakiemuś skurwysynowi udaje się przez przypadek. Choć, niestety, bywa i odwrotnie. Ale tu nie chodzi o porównania, nie sądzi pan?

Ted usłyszał już dosyć.

– I chcesz teraz, żebym zabił Blaine’a, tak?

Lynch pokazał swoje idealne zęby.

– Mówiłem, że jest pan człowiekiem inteligentnym.

3.

Przystanął przed lodówką. Przytrzymywane przez magnes w kształcie jabłka wisiało tam zdjęcie Holly, którego zapomniał zdjąć. Dziewczynki fluorescencyjnymi flamastrami ozdobiły jego brzegi błyszczącymi prostokącikami. Holly wybiegała z morza, ubrana w czerwone bikini, które przez długi czas Ted lubił najbardziej. Śmiała się, patrząc gdzieś w bok i powiewając długimi blond włosami. Zdjęcie zostało zrobione w chwili, kiedy jedna z jej nóg schowała się za drugą, tak że cała postawa zdawała się łamać podstawowe zasady równowagi.

Ta fotografia wisiała tu od bardzo dawna. Ted zapatrzył się na nią, zapominając, po co właściwie przyszedł do kuchni. Chwycił róg zdjęcia i pociągnął. Niemal usłyszał śmiech Holly, a zaraz po nim jej płacz i rozdzierające krzyki w progu gabinetu. Jak mógł jej zrobić coś takiego?

Otworzył pierwszą lepszą szufladę i odłożył zdjęcie obok nieznanych sobie kuchennych przyborów.

W lodówce zostały dwa piwa. Złapał butelki jedną ręką i zamknął nogą drzwi. Przez chwilę opierał się o blat. Lynch wciąż siedział w salonie; propozycja, żeby się czegoś napił, wyrwała się Tedowi spontanicznie i teraz jej żałował. Niemniej musiał się przez chwilę w samotności zastanowić, bo faktem było, że gdy tylko usłyszał sugestię nieznajomego, poczuł w ciele niewytłumaczalne mrowienie. Nie należał do zwolenników wymierzania sprawiedliwości na własną rękę – nie w znaczeniu dosłownym – nawet jeśli uważał, że świat działałby dużo lepiej bez pasożytów w rodzaju Blaine’a. Zabójstwa nie uznawał za żadne rozwiązanie, nie popierał nawet kary śmierci albo tak przynajmniej mówił, kiedy go pytano. Czasami na strzelnicy, obserwując ruchomą kartonową sylwetę i próbując ją trafić, fantazjował, że oto likwiduje jednego z tych złych, typa odpowiedzialnego za jakąś potworność czy niegodziwość. Teraz pokiwał głową: Lynch nie był może sprzedawcą we właściwym tego słowa rozumieniu, jednakże zdołał trafić w czuły punkt i nakłonić „klienta” do rozważenia swojej oferty.

Stał, gapiąc się ciągle na magnes w kształcie jabłka. Kiedy fotografia Holly znikła, mógł zebrać myśli. Pomysł Lyncha go pociągał, było w tej wizji coś głęboko przekonującego: gdyby on, Ted, zabił jednego z tych złych, w oczach Holly i dziewczynek wyszedłby na mściciela, a nie na tchórza.

Wracając do salonu, powziął bezsensowne przypuszczenie, że nikogo tam nie zastanie. Że Lynch sobie poszedł albo że, co gorsza, ich rozmowa była tylko wytworem jego wyobraźni.

Ale nie, gość siedział na swoim miejscu, nad dwiema cienkimi teczkami. Wstał, żeby wziąć od Teda piwo, i podziękował skinieniem głowy. Pociągnął długi łyk.

– Skąd wiedzieliście? – Ted padł na krzesło.

– O samobójstwie?

Przytaknął.

– Nasza organizacja ma swoje sposoby, Ted. Nie wiem, czy powinienem w nie pana wtajemniczać.

– Sądzę, że chociaż tyle mi się należy, skoro prosisz mnie, żebym zabił człowieka.

Lynch zastanawiał się przez moment.

– Czy to znaczy, że mogę liczyć na pańską zgodę?

– To absolutnie nic nie znaczy. Chwilowo chcę jedynie, żebyś mi powiedział, skąd wiedzieliście.

– No dobrze. – Lynch upił kolejny łyk i odstawił butelkę na stół. – Mamy dwie metody wyłaniania kandydatów. Pierwsza pozwala nam dotrzeć do większości z nich, ale zarazem okazuje się w ostatecznym rozrachunku mniej skuteczna. To, rzecz jasna, wielka szkoda. Zaangażowani w naszą działalność psychologowie informują nas o potencjalnie interesujących przypadkach. W ten sposób i oni, i my pozwalamy sobie częściowo łamać zasady poufności. Jednakże nigdy nikogo do niczego nie zmuszamy. Zjawiamy się u danej osoby, tak jak ja zjawiłem się u pana, i składamy naszą propozycję. Jeśli kandydat się na nią nie godzi, znikamy bez śladu. Muszę przyznać, że dziś działałem nieco gwałtowniej niż zwykle. Myślałem, że… Cóż, myślałem, że przybywam za późno.

– Śledziłeś mnie?

– Niezupełnie. Zazwyczaj, gdy docieram na miejsce, trochę się rozglądam. Wprawdzie tym razem wiedzieliśmy, że pańska żona wyjechała razem z córkami, niemniej zawsze się może przyplątać jakiś członek rodziny albo przyjaciel… Albo pies, który nie lubi gości. I kiedy obchodziłem pański dom, aby się upewnić, że wszystko w porządku, przez okno gabinetu zobaczyłem, co się święci.

– Rozumiem. Czyli mnie jednak śledziłeś.

– Przykro mi, Ted. Staramy się jak najmniej wtrącać.

– A ta druga metoda selekcji?

– A, tak. Widzi pan, wiele osób wdzięcznych organizacji czuje się jej dłużnikami. Zresztą psychologowie, o których wcześniej wspomniałem, też często należą do tej grupy. Tak czy owak, zwykle chodzi o…

– O osoby związane z ofiarami. – Ted wskazał teczki.

Lynch sprawiał wrażenie człowieka, który nad otwarte konstatacje przedkłada sugestie. Po jego twarzy przemknęło niezadowolenie.

– Owszem – przyznał, najwyraźniej zdecydowany zamknąć ten temat. – A teraz proszę pozwolić, że wyjaśnię, co jest w drugiej teczce.

Odsunął na bok akta Blaine’a. Druga teczka była jeszcze cieńsza. Na pierwszej stronie ukazało się kolorowe zdjęcie mniej więcej czterdziestoletniego mężczyzny stojącego na pokładzie łodzi. Mężczyzna miał na sobie kamizelkę ratunkową, w rękach zaś trzymał wędkę z ogromną rybą.

– A to kto?

– Nazywa się Wendell, może pan kiedyś o nim słyszał. To bardzo znany biznesmen.

– Nie znam go.

– To i lepiej.

Ted odłożył fotografię. Dalej było jeszcze kilka zapisanych na maszynie stron i jakieś mapy z adresami. Niewiele w porównaniu z teczką Blaine’a.

– I kogo załatwił ten biznesmen? Żonę?

Lynch się uśmiechnął.

– Wendell nie ma żony. I nikogo nie załatwił. On nie jest jak Blaine, jest jak pan.

Ted uniósł brwi.

– Też chciał odebrać sobie życie – oznajmił Lynch. – I też, tak jak pan, rozumie, jaki ból i brak zrozumienia wywołałoby to u jego najbliższych. Nasza umowa, Ted, wyglądałaby następująco: pan zabija Blaine’a, zapewniając w ten sposób spokój i zadośćuczynienie rodzinie Amandy Herdman, a my w ramach wdzięczności pozwalamy panu stać się ogniwem stworzonego przez nas łańcucha i znaleźć się w kolejce tuż za Wendellem.

Ted myślał chwilę. Potem nagle zrozumiał.

– Czyli po zabiciu Blaine’a mam zabić Wendella?

– Właśnie tak. On już o wszystkim wie, będzie na pana czekał. Tak jak pan zaczeka później, aż zmaterializuje się kolejne ogniwo naszego łańcucha. Niech się pan zastanowi, Ted. Niech pan sobie wyobrazi, jaka to różnica dla pańskiej rodziny, że umrze pan z ręki nieznajomego, zamiast zabić się samemu…

– Przestań.

– Wiem, że wszystko pan rozważył – ciągnął Lynch, ignorując polecenie. – Samobójstwo jest lepsze niż zniknięcie bez śladu, niemniej teraz trafia się panu doskonała okazja, żeby odejść w roli ofiary nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Niech pan pomyśli, o ile łatwiej będzie się z tym uporać pańskim córkom. Nie wiem, czy pan słyszał, że dzieci samobójców, zwłaszcza jeśli są małe, często nabawiają się traumy na całe ży…

– Starczy! Rozumiem.

– To jak będzie?

– Powinienem się trochę dłużej nad tym zastanowić. Wendell to niewinny człowiek.

– Dajmy sobie spokój, Ted. Robiłem to wcześniej wiele razy. Przecież zna pan już odpowiedź. Ten układ jest korzystny nie tylko dla pana, pomoże również Wendellowi, który czeka teraz w swoim domu nad jeziorem, aż wypełni się jego ostatnia wola.

– A czemu sami się tym nie zajmiecie?

Lynch pozostał niewzruszony. Jego uśmiech dowodził, że faktycznie, jak sam przed chwilą powiedział, odbywał tę rozmowę wiele razy wcześniej. Znał odpowiedź na każde pytanie. Działał na takiej samej zasadzie jak telemarketer, który po prostu stosuje się do spisanego uprzednio scenariusza.

– My jesteśmy w tej historii tymi dobrymi, Ted. Uważamy, że kto zabija, powinien umrzeć. Ograniczamy się do ustanawiania połączeń między tymi, którzy zdołali okpić wymiar sprawiedliwości, a tymi, którzy są gotowi oddać życie za słuszną sprawę. No i wybraliśmy pana. To pańska wielka szansa. Obawiam się zresztą, że ostatnia.

Ted spuścił wzrok na własne spodnie. Z kieszeni wystawała mu znaleziona na biurku kartka. Nie pamiętał nawet, że ją tam schował. Wyjął ją teraz i rozprostował, zasłaniając przed Lynchem, który wpatrywał się w niego wyczekująco, z nadzieją na ostateczną decyzję.

TO TWOJE OSTATNIE WYJŚCIE, przeczytał Ted.

Lynch użył przed chwilą niemal tych samych słów.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania

Ta książka nie powstała z dnia na dzień. Ted McKay spędził sporo czasu w swoim gabinecie, czekając, aż autor zdoła dostrzec prawdziwe powody stojące za jego decyzją. Na szczęście mógł liczyć na pomoc różnych osób.

Mojej matce Luz, która słuchała z uwagą, gdy przedstawiałem wstępne pomysły tej książki, choć wiele z nich okazało się pozbawionych sensu. Ona wraz z moim ojcem Raulem Axatem, stale towarzyszą mi w pisarskiej karierze.

Patricii Sánchez, która poznała tę historię w chwili, gdy ta dopiero nabierała kształtów, a której przyjaźń i zaufanie pomogły mi tak ją rozwinąć, że książka stała się rzeczywistością.

Marii Cardona, mojej agentce w Pontas Agency, która przeczytała rękopis i zaproponowała istotne zmiany w fabule. Dziękuję, Mario, za popchnięcie mnie we właściwym kierunku!

Annie Soler-Pont, kapitanowi najbardziej niezwykłego okrętu literackiego, i całemu zespołowi za zrobienie w sprawie tej książki rzeczy niemożliwych.

Annie Soldevili i pracownikom wydawnictwa Destino za niestrudzoną pracę nad tekstem.

Mojemu rodzeństwu Anie Laurze Axat i Geronimowi Axatowi oraz mojemu kuzynowi Ezequielowi Sanchezowi Axatowi.

Arielowi Bosiemu i Maríi Pii Garavaglii za lekturę i opinie.

Moim kolegom, których podziwiam i szanuję, Raúlowi Ansoli, Paulowi Penowi, Montse de Pazowi y Dolores Redondo, za to, że wspierali mnie radą i przykładem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: