Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Owieczki dobre, owieczki złe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Owieczki dobre, owieczki złe - ebook

Tak jak w Sprawiedliwości owiec owce szukały mordercy swojego pasterza, tak tu dwie dziewczynki szukają zaginionej kobiety z ich ulicy.
I tak jak owce odkrywają prawdę o ludziach. I mówią o nich prosto, śmiesznie i mądrze.
Więcej niż sami wiemy o sobie…
Zanim jednak zaczną poszukiwania, idą do proboszcza.
„Proboszcz pachniał dokładnie tak samo jak kościół. Wiara uwięzła w fałdach jego ubrania i wypełniła mi płuca zapachem gobelinów i świec.
– Jak zrobić, żeby ludzie nie znikali? – zapytałam.
– Pomóc im znaleźć Boga. Jeśli we wspólnocie jest Bóg, nikt się nie zagubi.
– Jak szuka się Pana Boga? Gdzie On jest?
– Jest wszędzie. Wszędzie. – Zamachał rękami na wszystkie strony, żeby mi pokazać. – Wystarczy, że popatrzysz.
– I jeśli znajdę Pana Boga, wszyscy będą bezpieczni?
– Oczywiście”.
Z tą wiarą dziewczynki zaczynają poszukiwania. Ale to, czego dowiadują się o swoich sąsiadach, wprawi w zdumienie i bynajmniej nie zachwyci ani proboszcza, ani Pana Boga…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-5893-5
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ulica numer 4

21 czerwca 1976

Pani Creasy zniknęła w poniedziałek.

Wiem, że to był poniedziałek, bo w poniedziałek przyjeżdżają śmieciarze i na całej ulicy rozchodził się smród oskrobywanych talerzy.

– Co on chce zrobić? – Ojciec kiwnął głową w stronę okna w kuchni. Pan Creasy chodził po chodniku w samej koszuli. Co kilka chwil stawał nieruchomo i rozglądał się wokół swojego hillmana huntera, jakby czegoś słuchał.

– Zgubił żonę. – Wzięłam jeszcze jednego tosta, bo nikt nie uważał. – Ale pewnie wreszcie spieprzyła.

– Grace Elizabeth! – Matka odwróciła się od kuchenki tak szybko, że płatki poleciały za nią i spadły na podłogę.

– Ja tylko cytuję pana Forbesa – powiedziałam. – Margaret Creasy nie wróciła na noc do domu. Pewnie w końcu spieprzyła.

Wszyscy patrzyliśmy na pana Creasy’ego. Zaglądał ludziom do ogródków, jakby pani Creasy mogła nocować w namiocie na czyjejś rabatce.

Ojciec stracił zainteresowanie.

– Podsłuchujesz wszystkich sąsiadów? – zapytał z nosem w gazecie.

– Pan Forbes był w ogrodzie, rozmawiał z żoną. Okno było otwarte. Usłyszałam przypadkiem, a to wolno. – Mówiłam do ojca, ale kierowałam słowa do Harolda Wilsona z fajką, który gapił się na mnie z pierwszej strony.

– Nie znajdzie kobiety, jeśli będzie łaził tam i z powrotem po ulicy – odparł ojciec. – Może miałby więcej szczęścia, gdyby spróbował pod dwunastką.

Spojrzałam na twarz matki. Chciała zaprotestować, ale się uśmiechała. Myśleli, że nie rozumiem, o czym mówią, i było znacznie łatwiej, kiedy tak myśleli. Matka twierdziła, że jestem w trudnym wieku. Nie czułam, żeby mi było specjalnie trudno, pomyślałam więc, że widać jest trudny dla nich.

– Może ją porwali – powiedziałam. – Może jest zbyt niebezpiecznie, żebym dzisiaj poszła do szkoły.

– Jest zupełnie bezpiecznie – oznajmiła matka. – Nic ci się nie stanie. Ja na to nie pozwolę.

– Jak ktoś może po prostu zniknąć? – Patrzyłam na pana Creasy’ego, który wciąż krążył po chodniku. Garbił się, idąc, patrzył na swoje buty.

– Czasem ludziom potrzebna jest własna przestrzeń – powiedziała matka do kuchenki. – Czują się zagubieni.

– Margaret Creasy była rzeczywiście zagubiona. – Ojciec przeszedł do działu sportowego i potrząsał stronami, aż się wyprostowały. – Zadawała za dużo pytań. Nie można było uciec przed jej ględzeniem.

– Derek, po prostu interesowali ją ludzie. Można czuć się samotnym nawet w małżeństwie. A oni nie mieli dzieci.

Spojrzała na mnie, jakby zastanawiała się, czy ostatnie słowa mają w ogóle jakieś znaczenie, a potem nałożyła łyżką owsianki do wielkiej miski z purpurowymi sercami wokół brzegu.

– Dlaczego mówisz o pani Creasy w czasie przeszłym? – zapytałam. – Czy ona nie żyje?

– Nie, oczywiście, że nie. – Matka postawiła miskę na podłodze. – Remington! – krzyknęła. – Mamusia zrobiła ci śniadanie.

Remington przyczłapał do kuchni. Kiedyś był labradorem, ale zrobił się taki gruby, że trudno to poznać.

– Znajdzie się – mruknął ojciec.

To samo mówił o kocie z sąsiedztwa. Kot zniknął przed laty i nikt go od tamtej pory nie widział.

Tilly czekała przy furtce przed domem, w swetrze, który od prania w ręku wyciągnął się jej do kolan. Uczesała się, ale włosy zostały w dokładnie takim nieładzie jak przedtem.

– Zamordowano panią spod ósemki – powiedziałam.

Szłyśmy w milczeniu ulicą, aż dotarłyśmy do głównej drogi. Szłyśmy obok siebie, chociaż Tilly musiała robić więcej kroków, żeby iść równo ze mną.

– Kto mieszka pod ósemką? – zapytała, kiedy czekałyśmy, aż przejadą samochody.

– Pani Creasy.

Mówiłam szeptem, na wypadek gdyby pan Creasy rozszerzył poszukiwania.

– Lubiłam panią Creasy. Uczyła mnie szydełkowania. Przecież lubiłyśmy ją, Grace, prawda?

– O tak – powiedziałam. – Bardzo.

Przeszłyśmy przez drogę naprzeciwko uliczki obok Woolwortha. Jeszcze nie było dziewiątej, ale chodniki były zakurzone i gorące, a ja czułam, że materiał przylepia mi się do pleców. Ludzie prowadzili samochody z opuszczonymi szybami i urywki muzyki zaśmiecały ulicę. Kiedy Tilly zatrzymała się, żeby przewiesić szkolną torbę na drugie ramię, zapatrzyłam się na wystawę. Była wypełniona patelniami z błyszczącej nierdzewnej stali.

– Kto ją zamordował? – Z wystawy mówiło do mnie sto Tilly.

– Nie wiadomo.

– Gdzie była policja?

Patrzyłam na Tilly mówiącą z patelni.

– Myślę, że przyjadą później. Pewnie są bardzo zajęci.

Weszłyśmy na bruk, sandałki klapały na kamieniach, jakby szła armia piechurów. Zimą, gdy był lód, trzymałyśmy się poręczy i siebie nawzajem, ale teraz ulica rozciągała się przed nami jak dno rzeki z kruchych grud, spragnionych wody chwastów i mączystej ziemi, która brudziła nam palce u stóp.

– Dlaczego nosisz sweter? – zapytałam.

Tilly zawsze nosiła sweter. Nawet w piekącym upale. Naciągała go na dłonie i robiła z rękawów rękawiczki. Twarz miała jak magnolia, jak ściany w naszym salonie, a pot przykleił jej do czoła śliskie, brązowe loki.

– Moja matka mówi, że nie mogę niczego złapać.

– Kiedy w końcu przestanie się martwić? – Zezłościło mnie to, nie wiem dlaczego, i to zezłościło mnie jeszcze bardziej, a sandałki zrobiły się bardzo głośne.

– Chyba nigdy – powiedziała Tilly. – Pewnie to dlatego, że jest tylko jedna. Musi się martwić dwa razy, żeby nie zostać w tyle za innymi.

– To się więcej nie zdarzy. – Zatrzymałam się i zdjęłam jej torbę z ramienia. – Możesz ściągnąć sweter. Teraz jest bezpiecznie.

Patrzyła na mnie. Trudno było zgadnąć, co myśli Tilly. Oczy miała ukryte za grubymi okularami w czarnych oprawkach, a cała reszta dawała bardzo mało znaków.

– Dobrze – powiedziała i zdjęła okulary. Ściągnęła sweter przez głowę, a kiedy pokazała się po drugiej stronie wełnianej dzianiny, twarz miała czerwoną i w plamach. Podała mi sweter, a ja przewróciłam go na właściwą stronę, tak jak robiła moja matka, i przewiesiłam przez ramię.

– Widzisz? – powiedziałam. – Jest zupełnie bezpiecznie. Nic ci się nie stanie. Ja na to nie pozwolę.

Sweter pachniał syropem na gardło i nieznanym mi mydłem. Niosłam go przez cały czas w drodze do szkoły, gdzie zmieszałyśmy się z gromadą innych dzieci.

Znałam Tilly Albert przez jedną piątą życia.

Przyjechała dwa lata temu w budzie wielkiej białej furgonetki i wyładowali ją razem z kredensem i trzema fotelami. Przyglądałam się temu z kuchni pani Morton, jedząc drożdżówkę z serem i słuchając prognozy pogody dla Norfolk Broads. Nie mieszkaliśmy w Norfolk Broads, ale pani Morton była tam na wakacjach i lubiła wiedzieć o tym miejscu co nieco.

Pani Morton siedziała ze mną.

„Posiedziałabyś z Grace, a ja się na chwilę położę”, mawiała moja matka, chociaż pani Morton prawie wcale nie siadała, tylko odkurzała, piekła i wyglądała przez oko. Moja matka spędziła większą część 1974 roku, kładąc się na chwilę, więc dość często siedziałam z panią Morton.

Patrzyłam na białą furgonetkę.

– Kto to jest? – zapytałam z ustami pełnymi ciasta.

Pani Morton przycisnęła się do firanki zwisającej do połowy okna na kawałku drutu. W środku było zagłębienie, bo firanka zmęczyła się od tego przyciskania.

– To pewnie nowa banda – powiedziała.

– Kto to jest ta nowa banda?

– Nie wiem. – Trochę mocniej wcisnęła firankę. – Ale nie widzę mężczyzny, a ty?

Popatrzyłam przez firankę. Było dwóch mężczyzn, ale nosili kombinezony i pracowali. Dziewczynka, która zeszła z tyłu furgonetki, nadal stała na chodniku. Była mała, okrągła i bardzo blada, jak wielki biały kamyk, i miała zapięty po szyję płaszcz przeciwdeszczowy. Zrobiła minę, jakby miała płakać, a potem nachyliła się do przodu i zwymiotowała na swoje buty.

– Obrzydliwe – stwierdziłam i wzięłam kolejną drożdżówkę.

O czwartej siedziała obok mnie przy kuchennym stole.

Sprowadziłam ją, bo siedziała na murku przed swoim domem i wyglądała, jakby się zawieruszyła. Pani Morton wyjęła napój gazowany z ziół i nową paczuszkę pingwinów. Wtedy nie wiedziałam, że Tilly nie lubi jeść przy ludziach. Trzymała czekoladowy baton, aż zaczął jej ściekać po palcach.

Pani Morton napluła na chusteczkę i wytarła Tilly ręce, chociaż metr dalej był kran. Tilly przygryzła wargę i wyjrzała przez okno.

– Kogo szukasz? – zapytałam.

– Mojej matki. – Tilly odwróciła się i spojrzała na panią Morton, która znowu pluła. – Chciałam tylko sprawdzić, czy nie patrzy.

– Nie szukasz ojca? – zapytała pani Morton, z której była niezła oportunistka.

– Nie wiedziałabym, gdzie patrzeć. – Tilly bardzo dyskretnie otarła dłonie o sukienkę. – Chyba mieszka w Bristolu.

– W Bristolu? – Pani Morton z powrotem włożyła chusteczkę w rękaw swetra. – Mam kuzyna, który mieszka w Bristolu.

– Właściwie, myślę, że może mieszkać w Bournemouth – dodała Tilly.

– Och. – Pani Morton zmarszczyła brwi. – Nie znam nikogo z Bournemouth.

– Tak – powiedziała Tilly. – Ja też.

Wakacje spędzałyśmy przy stole kuchennym pani Morton. Po jakimś czasie Tilly poczuła się na tyle zadomowiona, że jadła z nami. Bardzo powoli wkładała łyżką do ust purée ziemniaczane i podjadała groszki, które łuskałyśmy, siedząc na gazetach, na dywanie w pokoju od frontu.

– Chcesz jakiś batonik? – Pani Morton zawsze próbowała wmusić w nas czekoladę. W spiżarni miała jej pełną puszkę, a nie miała własnych dzieci. Spiżarnia była ogromna, pękała od kremów waniliowych i krówek, a ja często fantazjowałam, że zamknięto mnie tam na noc i musiałam się zapchać na śmierć kremami.

– Nie, dziękuję – odparła Tilly, ledwie otwierając usta, jakby się bała, że pani Morton ukradkiem coś w nie włoży, kiedy nikt nie patrzy. – Moja matka powiedziała, że nie powinnam jeść czekolady.

– Ona na pewno coś je – oznajmiła później pani Morton, kiedy patrzyłyśmy, jak Tilly niknie za drzwiami swojego domu. – Przecież wygląda jak baryłka.

We wtorek pani Creasy nadal nie było, a w środę, kiedy zwykle przygotowywała się do sprzedawania losów na loterię w Brytyjskim Legionie, nie było jej tym bardziej. W czwartek jej nazwisko przelatywało nad płotami ogródków i wiło się w kolejkach przed sklepowymi kasami.

Co więc się stało z Margaret Creasy, mógłby ktoś zapytać. I to było jak wystrzał z pistoletu startowego.

Mój ojciec spędzał czas zamknięty w biurze po drugiej stronie miasta i kiedy wracał do domu, zawsze kazał sobie mówić, co działo się w ciągu dnia. Ale co wieczór moja matka nadal pytała ojca, czy słyszał coś nowego o pani Creasy, i co wieczór ojciec wzdychał głęboko, kręcił głową i siadał z butelką jasnego oglądać wiadomości.

W sobotę rano siedziałyśmy z Tilly na murku przed moim domem i machałyśmy nogami przy cegłach. Drzwi były uchylone, wszystkie okna otwarte, jakby ktoś chciał, żeby pani Creasy łatwiej mogła się dostać do środka. Pan Creasy był w garażu, wyciągał pudła z ustawionych jak wieże kartonów i sprawdzał po kolei ich zawartość.

– Myślisz, że ją zamordował? – zapytała Tilly.

– Pewnie tak – powiedziałam.

Przerwałam na chwilę, zanim nadałam ostatni komunikat.

– Zniknęła i nie zabrała z sobą butów.

Tilly wybałuszyła oczy jak ryba.

– Skąd wiesz?

– Kobieta na poczcie powiedziała o tym mojej matce.

– Twoja matka nie lubi kobiety na poczcie.

– Ona przecież wie – odpowiedziałam.

Pan Creasy zabrał się do następnego pudła. Z każdym kolejnym robił się coraz bardziej chaotyczny, rozrzucał na ziemi zawartość i dziwnie szeptał do siebie, jakby z kimś rozmawiał.

– On nie wygląda na mordercę – powiedziała Tilly.

– A jak wygląda morderca?

– Zazwyczaj mają wąsy – odparła – i są znacznie grubsi.

Zapach gorącego asfaltu szczypał mnie w nos, przełożyłam nogi na rozgrzanych cegłach. Przed upałem nie było ucieczki. Był codziennie, kiedy się budziliśmy, natarczywy, nieustający, wisiał w powietrzu jak niedokończona kłótnia. Przenikał przez ludzkie dni na chodniki, tarasy i nie mogliśmy już schronić się za cegłami i cementem. Wytapialiśmy się na zewnątrz, zabierając z sobą nasze życie. Posiłki, rozmowy, dyskusje poza domem były ożywione, swobodne i dozwolone. Nawet ulica się zmieniła. W pożółkłych trawnikach otworzyły się wielkie szczeliny, a ścieżki zrobiły się miękkie i niepewne. Rzeczy, które były twarde i godne zaufania, teraz stały się miękkie i niepewne. Już nie było niczego oczywistego. Temperatura zniszczyła więzy, które trzymały rzeczy razem – tak powiedział mój ojciec – ale wyglądało, że jest jeszcze gorzej. Miało się wrażenie, jakby cała ulica przesuwała się, rozciągała i sama próbowała uciec.

Tłusta mucha kreśliła ósemki przed twarzą Tilly.

– Moja mama mówi, że pani Creasy zniknęła przez upał. – Grzbietem dłoni odgoniła muchę. – Moja mama mówi, że przez upał ludzie robią dziwne rzeczy.

Przyglądałam się panu Creasy’emu. Skończyły mu się pudła, kucał na podłodze garażu, nieruchomy i milczący, otoczony resztkami przeszłości.

– Myślę, że chyba tak – zgodziłam się.

– Moja mama mówi, że potrzebny jest deszcz.

– Myślę, że chyba ma rację.

Spojrzałam w niebo, które rozciągało się nad naszymi głowami jak ocean. Miało nie padać przez kolejne pięćdziesiąt sześć dni.Święty Antoni

27 czerwca 1976

W niedzielę poszłyśmy do kościoła i prosiłyśmy Boga, żeby znalazł panią Creasy.

Moi rodzice nie prosili, bo wylegiwali się w łóżku, ale pani Morton i ja siedziałyśmy z przodu, żeby Bóg mógł lepiej nas słyszeć.

– Myślisz, że to pomoże? – szepnęłam, kiedy klęczałyśmy na śliskich poduszkach.

– Hm, nie zaszkodzi – powiedziała.

Niewiele rozumiałam z tego, co mówił proboszcz, ale uśmiechał się do mnie od czasu do czasu, a ja próbowałam wyglądać, jakbym była bezgrzeszna i zasłuchana. W kościele pachniało woskiem i starym papierem. Znajdowaliśmy tutaj schronienie przed opasłym słońcem. Łuki drewnianego żebrowania sufitu rozciągały się nad parafianami, wpuszczając upał i pot w chłodny, suchy kamień, tak że drżałam pod bawełnianą sukienką. Siedzieliśmy z daleka od siebie na kościelnych ławkach, żeby wyglądało, że jest pełno, ale ja przysunęłam się do pani Morton i jej ciepłego swetra. Wyciągnęła rękę, chwyciłam ją, chociaż byłam na to za duża.

Słowa proboszcza toczyły się po kamieniach jak odległy grzmot.

– „Znajdziecie mnie”, powiedział Pan, „a ja wyprowadzę was z niewoli”.

Patrzyłam, jak kropelka potu szuka drogi na skroni pani Morton. W kościele łatwo jest zasnąć, jeśli odpowiednio się usadowić.

– „Mieczem, głodem i zarazą wygubię ich. Albowiem nie słuchali słów moich”.

To przyciągnęło moją uwagę.

– „Zbawię tych, którzy mnie kochają; bronić będę tych, którzy znają moje imię, i kiedy się do mnie zwrócą, odpowiem im”.

Patrzyłam na wielki złoty krzyż na ołtarzu. Odbijaliśmy się w nim wszyscy: pobożni i bezbożnicy, lawiranci i szczerzy. Każde z nas miało swoje powody, żeby tu być, ciche i pełne nadziei, ukryte między kartkami księgi hymnów. Jak Bogu uda się odpowiedzieć nam wszystkim?

– Baranku Boży – powiedział proboszcz – który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami.

A ja zastanawiałam się, czy prosiliśmy Boga, żeby znalazł panią Creasy, czy przede wszystkim, żeby przebaczył jej, że zniknęła.

Wyszliśmy na zewnątrz, w maślane słońce. Rozlewało się po grobach, wybielało kamienie, pokazywało nazwiska zmarłych. Patrzyłam, jak pełznie po ścianach kościoła, aż dociera do witraży, skąd rozrzuca po bezchmurnym niebie odpryski szkarłatu i purpury. Pani Morton i jej dłoń zostały wchłonięte przez grupkę dzielnych kobiet w kapeluszach i tak to chodziłam po cmentarzu przy kościele w ostrożnych, poziomych liniach, żeby przypadkiem na kimś nie stanąć.

Podobał mi się grunt pod butami. Wydawał się bezpieczny i doświadczony, jakby wszystkie kości, które tu pogrzebano, pozwalały mądrości rosnąć w glebie. Szłam obok Ernestów, Maud i Mabeli, teraz nieodżałowanych i pamiętanych tylko przez dmuchawce, porastające ich imiona, aż wypielęgnowana, wysypana żwirem ścieżka doprowadziła mnie do prezbiterium. Tutaj groby były bardzo stare, liszaje wżarły się w to, kim były, i rzędy zapomnianych ludzi patrzyły na mnie z kamieni nagrobnych pochylonych i poprzewracanych jak pogrzebani pijacy.

Usiadłam na świeżo skoszonej trawie, za grobem z wzorkiem w zielone i białe zawijasy. Wiedziałam, że kobiety w kapeluszach mają skłonność do marnowania czasu, więc zaczęłam robić wianuszek ze stokrotek. Dotarłam do piątej stokrotki, kiedy otworzyły się drzwi prezbiterium i pokazał się proboszcz. Wietrzyk podwiał brzeg jego komży i proboszcz nadął się jak prześcieradła na sznurze do bielizny. Patrzyłam, jak idzie przez cmentarz, żeby podnieść pustą torbę po chrupkach, a kiedy wrócił do wejścia, zdjął buty i ostukał je o drzwi, żeby strząsnąć ściętą trawę.

Nie miałam pojęcia, że wolno robić coś takiego.

– Dlaczego ludzie znikają? – zapytałam go zza kamienia nagrobnego. Nie przestał stukać, ale zwolnił i obejrzał się za siebie.

Zrozumiałam, że mnie nie widzi. Wstałam.

– Dlaczego ludzie znikają? – znowu zapytałam.

Proboszcz włożył buty i podszedł do mnie. Był wyższy niż w kościele i bardzo poważny. Zmarszczki na czole miał głębokie i wyraźne, jakby jego twarz poświęcała cały czas na rozwiązanie jakiegoś naprawdę trudnego problemu. Nie patrzył na mnie, tylko na kamienie nagrobne.

– Z wielu powodów – powiedział w końcu.

Byle jaka odpowiedź. Sama bym na to wpadła i nawet nie musiałabym pytać Pana Boga.

– Na przykład jakich?

– Zbaczają ze ścieżki. Schodzą z kursu. – Popatrzył na mnie, a ja zmrużyłam oczy w słońcu i spojrzałam na niego. – Gubią się.

Pomyślałam o Ernestach, Maud i Mabel.

– Albo umierają – powiedziałam.

Zmarszczył brwi i powtórzył moje słowa.

– Albo umierają.

Proboszcz pachniał zupełnie tak samo jak kościół. Wiara uwięzła w fałdach jego ubrania i wypełniła mi płuca zapachem gobelinów i świec.

– Jak zrobić, żeby ludzie nie znikali? – zapytałam.

– Pomóż im znaleźć Pana Boga. – Przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę i żwir zachrzęścił mu pod butami. – Jeśli we wspólnocie jest Bóg, nikt się nie zagubi.

Pomyślałam o naszym osiedlu. Brudne dzieci wybiegające z domów i pijackie kłótnie wytaczające się zza okien. Nie mogłam sobie wyobrazić, żeby Pan Bóg w ogóle spędzał tam czas.

– Jak się szuka Pana Boga? – zapytałam. – Gdzie On jest?

– Jest wszędzie. Wszędzie. – Zamachał rękami na wszystkie strony, żeby mi pokazać. – Wystarczy, że popatrzysz.

– I jeśli znajdę Pana Boga, wszyscy będą bezpieczni? – zapytałam.

– Oczywiście.

– Nawet pani Creasy?

– Jasne.

Z dachu kościoła zleciała wrona, złowrogi krzyk wypełnił ciszę.

– Nie wiem, jak Pan Bóg może to zrobić – powiedziałam. – Jak powstrzyma nas przed znikaniem?

– Grace, wiesz, że Pan jest naszym pasterzem. My jesteśmy po prostu owieczkami. Tylko owieczkami. Jeśli zejdziemy ze ścieżki, potrzebujemy Boga, żeby nas znalazł i sprowadził do domu.

Myśląc o tym, opuściłam wzrok na stopy. Trawa wbiła się w materiał skarpetek i wyżłobiła ostre czerwone linie na nogach.

– Dlaczego ludzie muszą umierać? – spytałam, ale kiedy podniosłam wzrok, proboszcz był już przy drzwiach prezbiterium.

– Idziesz na herbatę do sali kościelnej?

Naprawdę nie miałam ochoty. Wolałam wrócić do Tilly. Jej matka nie wierzyła w zorganizowaną religię i bała się, że proboszcz wypierze nam mózgi, ale musiałam się zgodzić, bo wyglądałoby to trochę jak odrzucenie Jezusa.

– Idę – odparłam i zdjęłam źdźbła traw z kolan.

Szłam za panią Morton dróżką między kościołem a salą. Jej brzegi były gęste od lata: ptasie ziele, jaskry i wysokie naparstnice rozsiewające chmury pyłków z soczystych, purpurowych dzwonków. Wiatr opadł, pozostawiając nas ostremu jak brzytwa upałowi, który wrzynał się w skórę ramion i sprawiał, że trudno było mówić. Szłyśmy rządkiem, milczący pielgrzymi przyciągani do świątyni herbaty i biszkoptów, wszyscy odziani w niedzielne ubrania, przyozdobieni potem.

Kiedy dotarłyśmy do parkingu, Tilly siedziała na murku. Była upaćkana kremem przeciwsłonecznym i nosiła zydwestkę.

– To był jedyny kapelusz, który udało mi się znaleźć – powiedziała.

– Myślałam, że twoja matka nie chce, żebyś stała się religijna? – Wyciągnęłam rękę.

– Poszła ustawiać towar na półkach w spółdzielni – powiedziała Tilly i zsunęła się z cegieł.

Sala kościelna był to niski biały budynek przycupnięty na końcu dróżki. Wyglądał, jakby go tu postawiono, gdy ktoś jeszcze się zastanawiał, co z nim zrobić. W środku grzechotało od filiżanek i aktywności. Niedzielne obcasy stukały o parkiet, a wielkie barowe termosy z nierdzewnej stali pluły i syczały na nas z kąta.

– Chcę bulion wołowy – powiedziała Tilly.

Przyglądałam się uważnie pani Morton, kiedy zamawiała dla nas napoje po drugiej stronie sali. Wczesne wdowieństwo zmuszało ją do utkania sobie życia z resztek po innych ludziach. Piekła, łatała, szydełkowała, aż otoczyła ją aureola niezastąpionej. Zastanawiałam się, kim byłaby pani Morton, gdyby nadal miała męża – gdyby pan Morton nie szukał New Seekersów na podłodze swojego samochodu i nie zderzył się czołowo ze środkową barierą na M4. Pasażerem była kobieta (szeptali ludzie), która pojawiła się na pogrzebie w czerni po kostki i karmazynowej szmince i tak gwałtownie szlochała, że zaniepokojony kościelny musiał wyprowadzić ją z kościoła. Nic z tych spraw nie pamiętałam. Byłam za mała. Panią Morton znałam, odkąd była taka jak teraz, w tweedach, wyszorowana, grzechocząca jak kamyk w życiu na miarę dwojga.

– Bulion. – Pani Morton wręczyła Tilly filiżankę. Wszyscy wiedzieliśmy, że nie będzie piła, ale udawaliśmy, nawet Tilly udawała, podnosząc filiżankę do ust, aż zaparowało jej okulary.

– Proszę pani, czy pani wierzy w Boga? – Spojrzałam na panią Morton.

Czekałyśmy razem z Tilly.

Pani Morton nie odpowiedziała natychmiast, szukała wzrokiem odpowiedzi w belkowaniu sufitu.

– Wierzę, że nie wolno zadawać ludziom głupich pytań w niedzielę rano – odpowiedziała w końcu i poszła rozglądać się za toaletą.

Sala wypełniła się ludźmi. Był w niej znacznie większy tłum niż w kościele i dżinsy mieszały się z niedzielnymi ubraniami. Wychodziło na to, że Jezus przyciągnie znacznie większe tłumy, jeśli dostarczy herbatniki z marmoladą. Byli ludzie z naszej ulicy – Forbesowie i człowiek, który zawsze kosił swój trawnik, i kobieta z domu na rogu otoczona przez gromadkę dzieci. Przywarły do jej bioder i nóg, a ja patrzyłam, jak wsuwa herbatniki do kieszeni. Wszyscy stali z gazetami pod pachą i okularami słonecznymi na czole, a w rogu czyjś szpic kłócił się z collie. Ludzie mówili o niedoborach wody i Jamesie Callaghanie i czy pani Creasy już się odnalazła. Nie odnalazła się.

Nikt nie wspomniał o Jezusie.

Prawdę mówiąc, to myślę, że nikt by nie zauważył, gdyby Jezus wszedł do sali, chyba że przypadkiem miałby lody waniliowe z truskawkami.

– Wierzysz w Boga? – zapytałam Tilly.

Siedziałyśmy w kącie sali, na niebieskich plastikowych krzesłach, które wyciągały pot z naszej skóry. Tilly wąchała swój bulion, a ja podciągnęłam kolana do piersi, jak tarczę. W oddali widziałam panią Morton uwięzioną przez stół na krzyżakach i dwie duże kobiety w fartuchach w kwiaty.

– Chyba – powiedziała. – Myślę, ż Bóg uratował mnie, kiedy byłam w szpitalu.

– Skąd wiesz?

– Moja mama prosiła go o to codziennie. – Zmarszczyła się pod adresem filiżanki. – Dała sobie z Nim spokój, kiedy mi się poprawiło.

– Nigdy mi o tym nie opowiadałaś. Zawsze mówiłaś, że byłaś za mała, żeby pamiętać.

– To pamiętam – powiedziała. – I pamiętam, że było Boże Narodzenie i pielęgniarki miały lametę we włosach. Poza tym nic nie pamiętam.

Nie pamiętała. Pytałam nie raz. To lepiej, jeśli dzieci nie znają wszystkich faktów, powtarzała, a słowa zawsze wychodziły jej z ust kursywą.

Kiedy wreszcie mi powiedziała, wrzuciła to w rozmowę z całkowitą obojętnością, jak kartę do gry. Jeszcze nie spotkałam kogoś, kto prawie umarł, i na początku zaatakowałam problem z gwałtowną ciekawością. Potem zrobiło się z tego coś więcej niż fascynacja. Chciałam wiedzieć wszystko, tak żeby można było zszyć wszystkie szczegóły. Jakby słowa prawdy mogły nas jakoś od tego uratować. Gdybym ja prawie umarła, mogłabym wygłosić całą mowę na poczekaniu, ale Tilly zapamiętała tylko lametę i że coś było nie tak z jej krwią. To było za mało – nawet, kiedy powiązałam wszystkie słowa jak w modlitwie.

Kiedy więc mi powiedziała, przyłączyłam się do jej matki w milczącym spisku czujności. Obserwowałam Tilly, gdy biegłyśmy pod gładkim sierpniowym niebem. Zziajane spojrzenie przez ramię, czekam, aż jej kroki zrównają się z moimi. Od piekącego lata chronił ją parasol do golfa należący do mojego ojca. Życie przeżywała z daleka od kantów krawężników i pęknięć w chodnikach, a kiedy wrzesień przyniósł mgłę i deszcz, sadowiono ją tak blisko gazowego kominka, że nogi miała opalone w kraciastą czerwień tartanu.

Pilnowałam jej bez końca, kontrolowałam jej życie, czy nie pojawiło się najmniejsze zakłócenie albo zmiana, a jednak o tym nie wiedziała. Moje niepokoje były bezszelestne, milcząca obsesja, że jedyna przyjaciółka, jaką miałam, zostanie mi odebrana tylko dlatego, że byłam za mało skupiona.

Hałas w sali zmienił się w bełkot głosów. To była maszyna tykająca w upale, napędzana plotkami i krytyką, a my patrzyłyśmy na „silnik” ugotowanych ciał i stóp tych ludzi. Pan Forbes stał przed nami, balansując wiśniowym puddingiem, wyrażał swoje zdanie, a ciepło wsiąkało w materiał jego koszuli.

– Obudził się w poniedziałek rano, a jej nie było. Zniknęła.

– Zbyt piękne, żeby było prawdziwe – powiedział Eric Lamb, który u dołu spodni nadal miał kawałki skoszonej trawy.

– Żyjmy chwilą, oto co sądzę. – Patrzyłam, jak pan Forbes balansuje kolejnym puddingiem, jakby chciał podkreślić swoje przekonanie.

Pani Forbes nie odzywała się, tylko szurała sandałami po parkiecie i kręciła filiżanką na podstawce. Twarz miała ściągniętą ze zmartwienia.

Pan Forbes przyglądał się jej uważnie, rozprawiając się z wiśniowym puddingiem.

– Dorothy, przestań w tym dłubać. To nie ma z tym nic wspólnego.

– Ma i to wszystko – powiedziała. – Po prostu wiem.

Pan Forbes pokręcił głową.

– Powiedz jej, Eric – rzekł. – Mnie nie posłucha.

– To przeszłość. Tu chodzi o co innego. Jakaś tam drobna sprzeczka i tyle – powiedział Eric Lamb.

Pomyślałam, że mówi łagodniejszym tonem, trochę z ulgą, ale pani Forbes nadal szurała sandałami, a myśli skryła pod zmarszczonym czołem.

– Albo upał – dodał pan Forbes, klepiąc się po brzuchu, żeby upewnić się, że wiśniowe puddingi dotarły bezpiecznie do miejsca przeznaczenia. – Przy takiej pogodzie ludzie robią dziwne rzeczy.

– O, właśnie – potwierdził Eric Lamb. – To przez upał.

Pani Forbes podniosła wzrok znad kręcącej się filiżanki. Uśmiech miała bardzo niewyraźny.

– Ale jeśli jest inaczej, to mamy trochę przerąbane, prawda?

We troje stali w milczeniu. Patrzyłam, jak na siebie spoglądają, a pan Forbes wierzchem dłoni otarł z ust okruszki. Eric Lamb nic nie powiedział. Kiedy spojrzenie dotarło do jego oczu, opuścił wzrok, żeby nie odpowiadać na nie.

Po dłuższej chwili pani Forbes powiedziała:

– Do tej herbaty trzeba dodać więcej mleka. – I zniknęła w ścianie opalonych ciał.

Poklepałam Tilly po ramieniu i trochę bulionu wylało się na niebieski plastik.

– Słyszałaś? – zapytałam. – Pani Forbes powiedziała, że oni wszyscy mają przerąbane.

– To nie bardzo pasuje do sali kościelnej, prawda? – Tilly nadal w zydwestce wytarła rozlany bulion skrajem sweterka. – Ostatnio pani Forbes jest trochę dziwna.

To prawda. Nie dalej jak poprzedniego dnia widziałam, że chodzi po ogródku w nocnej koszuli i długo rozmawia z grządkami.

To przez upał, powiedział pan Forbes, wprowadzając ją z powrotem do środka z filiżanką herbaty i „Radio Timesem”.

– Dlaczego ludzie zwalają wszystko na upał? – zapytała Tilly.

– Tak jest łatwiej – powiedziałam.

– Łatwiej niż co?

– Łatwiej niż powiedzieć wszystkim, jakie są prawdziwe powody.

Pojawił się proboszcz.

Wiedziałyśmy, że przyszedł, zanim go zobaczyłyśmy, bo w całej sali rozmowy przycichły i rozległo się pokasływanie. Przebił się przez tłum, który znów się za nim uformował, jak powierzchnia Morza Czerwonego. Jakby szybował w swojej sutannie, a wokół niego rozciągała się sfera bezruchu i każdy, do kogo się zbliżył, robił się nadpobudliwy i trochę histeryzował. Ludzie z lekka się prostowali, podając mu rękę. Widziałam, jak pani Forbes robi coś jakby lekki dyg.

– I co on takiego mówił w kościele? – zapytała Tilly, przyglądając się proboszczowi chodzącemu po sali.

– Powiedział, że Bóg goni ludzi z nożami, jeśli uważnie Go nie słuchają.

Tilly znowu powąchała bulion.

– Nie wiedziałam, że On się tak zachowuje – odparła.

Czasem musiałam mocno się starać, żeby odwrócić od niej wzrok. Była prawie przezroczysta i krucha jak szkło.

– Powiedział, że jak znajdziemy Boga, to On da nam bezpieczeństwo.

Tilly podniosła wzrok. Na samym koniuszku nosa miała rozmazany krem przeciwsłoneczny.

– Gracie, myślisz, że jeszcze ktoś zniknie?

Pomyślałam o kamieniach nagrobnych, o pani Creasy i o popękanych, pożółkłych trawnikach.

– Czy potrzebujemy Boga dla naszego bezpieczeństwa? Czy nie jesteśmy bezpieczne tak po prostu? – zapytała.

– Już sama nie wiem.

Przyglądałam się jej i nawlekałam swoje zmartwienia jak paciorki.

Proboszcz zakończył obchód pomieszczenia i zniknął za zasłoną obok sceny, jakby był pomocnikiem magika. Silnik rozmów znów ruszył, z początku po cichu i niepewnie, potem coraz silniej, aż wrócił na poprzedni poziom, a powietrze wypełniło się zakazami zużywania wody do podlewania trawników i historiami o znikających sąsiadkach.

I pewnie już by tak było. I pewnie szłoby tak dalej i dalej, aż ludzie poszliby do domów, żeby napchać się brukselką, gdyby pan Creasy nie wpadł przez podwójne drzwi i nie pomaszerował przez całą salę między zaskoczonymi widzami. Po całej sali szła za nim cisza, słychać było tylko stukanie filiżanek o podstawki i odgłos szturchających się łokci.

Zatrzymał się przed panem Forbesem i Erikiem Lambem, twarz miał zniekształconą gniewem. Potem Tilly powiedziała, że myślała, że kogoś uderzy, ale według mnie wyglądał, jakby coś wygnało z niego wszystkie bijatyki.

Te słowa przez kilka sekund widać było w jego oczach, wreszcie odezwał się.

– Powiedziałeś jej, prawda?

Ten szept chciał być wykrzyczany. Potem usta pana Creasy’ego zwinęły się z wściekłości jak do plucia.

Pan Forbes odwrócił się od słuchaczy i poprowadził pana Creasy’ego pod ścianę. Słyszałam, jak mówił: „Chryste”, „uspokój się” i „na litość boską”, a potem:

– Niczego jej nie mówiliśmy.

– To dlaczego miałaby wstać i odejść? – zapytał pan Creasy. Gniew jakby go unieruchomił, zrobił z niego wściekłą kukłę, sztywną i nieruchomą, nie licząc rumieńca, który wypełzł spod koszuli na szyję.

– Nie wiem – powiedział pan Forbes – ale jeśli się dowiedziała, to nie od nas.

– Tacy głupi nie jesteśmy – rzekł Eric Lamb. Spojrzał za siebie na morze ciekawości i filiżanek z herbatą. – Wyjdźmy stąd razem, wypijesz drinka.

– Nie chcę cholernego drinka. – Pan Creasy syknął na nich jak wąż. – Chcę, żeby moja żona wróciła.

Nie miał wyboru. Wyprowadzili go z sali jak więzienni strażnicy.

Patrzyłam na panią Forbes.

Wpatrywała się w drzwi jeszcze długo, kiedy się za nimi zamknęły.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: