Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pacjent - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pacjent - ebook

"Ceniony neurochirurg David Evans zostaje postawiony w potwornej sytuacji: jeżeli jego następny pacjent przeżyje operację, jego córeczka Julia zginie z rąk psychopaty.

Kiedy doktor Evans odkrywa, że pacjentem, który musi umrzeć, aby jego córka przeżyła, jest nie kto inny jak prezydent Stanów Zjednoczonych, rozpoczyna się rozpaczliwe odliczanie.

Juan Gómez-Jurado z typową dla siebie maestrią utkał intrygę, która bezpowrotnie chwyta czytelnika. Pacjent to pasjonująca i poruszająca powieść rozgrywająca się wciągu 63 gorączkowych godzin, która nie daje czytelnikowi odetchnąć i która przedstawia niemożliwy do rozwikłania dylemat moralny, mogący wpłynąć na dzieje świata."

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-548-6
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pamiętnik doktora Evansa

Wszystkim wam się wydaje, że mnie znacie. Mylicie się.

Moją twarz widzieliście mnóstwo razy – od czasu, gdy w telewizji po raz pierwszy pokazano fotografię z mojego prawa jazdy i zaczęła mnie ścigać policja, aż po chwilę, kiedy ława przysięgłych uznała mnie za winnego, na żywo, wobec setek milionów telewidzów. Cały świat wie, jak się nazywam. Cały świat wyrobił sobie opinię o tym, co zrobiłem. Zarówno słowa potępienia, jak i wyrazy uznania są mi obojętne.

W celi śmierci spędziłem już tysiąc osiemset dwadzieścia trzy dni, jedenaście godzin i dwanaście minut. Cały ten czas, o ile tylko nie spałem, poświęciłem rozmyślaniom nad wydarzeniami, które przywiodły mnie w to miejsce. Drugi raz postąpiłbym jednak tak samo.

Może z wyjątkiem tego, co powiedziałem Kate.

Nie jestem ani świętym, ani męczennikiem, ani terrorystą, ani szaleńcem, ani mordercą. Określenia, pod którymi wydaje się wam, że mnie znacie, są nietrafne.

Jestem ojcem. Oto, co się wydarzyło.1

Wszystko zaczęło się od Jamaala Cartera. Jeślibym go nie uratował, sprawy mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej.

Kiedy zadźwięczał pager, z wściekłością potarłem oczy. Pisk urządzenia wystraszył mnie i obudziłem się w złym nastroju. Swoją drogą, otoczenie także robiło swoje. W pomieszczeniu wypoczynkowym chirurgów na drugim piętrze unosiła się woń potu, stóp i seksu. Rezydenci zawsze parzyli się częściej i mocniej niż poranna kawa w McDonaldzie. Ani trochę by mnie nie zdziwiło, gdyby w czasie, kiedy spałem, na górnym łóżku figlowała jakaś para.

Mam ciężki sen. Rachel często żartowała, że aby mnie podnieść, należałoby posłużyć się dźwigiem. Prawidłowość ta nie ma jednak zastosowania w wypadku pagera – przeklęte ustrojstwo budzi mnie już drugim piknięciem. To konsekwencja siedmiu lat rezydentury. Jeśli natychmiast nie reagowałeś na przywołanie pagerem, szef rezydentów robił ci z dupy bęben. Gdy zaś nie potrafiłeś znaleźć okienka, aby podczas trzydziestosześciogodzinnego dyżuru na chwilę się położyć, wówczas również było już po tobie. Jako chirurdzy wykształciliśmy więc wybitną umiejętność zasypiania na zawołanie, podobnie jak godną psa Pawłowa reakcję na dźwięk pagera. Od czterech lat jestem lekarzem na etacie i długość moich dyżurów skróciła się o połowę, ale wyuczona zależność nie odpuszcza.

Pomacałem pod poduszką, aż natrafiłem dłonią na urządzenie. Na ledowym ekraniku widniał numer 342, oznaczający piętro neurochirurgii. Z rosnącą irytacją spojrzałem na zegarek. Do końca mojej zmiany brakowało zaledwie dwudziestu trzech minut, poranek był zaś intensywny – wypadek samochodowy, który wydarzył się na Dupont Circle i znalazł finał na stole mojego bloku operacyjnego. Musiałem przez trzy godziny odtwarzać czaszkę attaché kulturalnego brytyjskiej ambasady. Facet był tutaj od niespełna dwóch dni, a już zdążył przekonać się na własnej skórze, że w Waszyngtonie zjeżdża się z ronda w przeciwnym kierunku niż w Londynie.

Pielęgniarki wiedziały, że odpoczywam, skoro więc ktoś mnie wzywał, oznaczało to, że sprawa jest poważna. Zadzwoniłem pod numer 342, ale linia była zajęta, postanowiłem zatem udać się na miejsce i sprawdzić, co się dzieje. Bez zapalania światła obmyłem twarz wodą z umywalki w głębi pomieszczenia. Był to okres, kiedy starałem się w miarę możliwości unikać spoglądania w lustro.

Wyszedłem na korytarz. Była godzina siedemnasta czterdzieści, słońce zachodziło już za korony drzew w Rock Creek Park. Światło wpadało przez ogromne okna i tworzyło na posadzce pomarańczowe prostokąty. Jeszcze rok temu, nawet biegnąc do windy, napawałbym się tak pięknym widokiem. Teraz jednak nie odrywałem wzroku od podłogi. Człowiek, którym się stałem, nie podziwiał już krajobrazów.

W windzie natknąłem się na Jerry’ego Gonzalesa, jednego z pielęgniarzy przypisanych do mojego oddziału, który wiózł nosze. Uśmiechnął się do mnie nieśmiało, odpowiedziałem skinieniem głowy. Jako człowiek słusznych rozmiarów musiał się odsunąć, aby pozwolić mi wejść. Jeśli jest coś, czego heteroseksualni mężczyźni szczerze nie znoszą, to jest tym ocieranie się o siebie w windzie. Zwłaszcza w sytuacji, gdy – jak w naszym wypadku – od wielu godzin nie mieli okazji wziąć prysznica.

– Doktorze Evans, dziękuję za tę książkę, którą mi pan pożyczył. Mam ją w szafce w szatni, później panu oddam.

– Nie ma sprawy, Jerry, możesz ją zatrzymać – odparłem, gestem ręki odbierając znaczenie całej sprawie. – Mało teraz czytam.

Zapadła niezręczna cisza. Kiedyś przerzucalibyśmy się żartami i dowcipnymi anegdotami. Kiedyś było kiedyś.

Niemal słyszałem, jak przełyka słowa, które chciał już wypowiedzieć. I dobrze – nie znoszę współczucia.

– Panu się trafił ten gangster? – zapytał w końcu.

– To w tej sprawie mnie wzywają?

– W Barry Farm była strzelanina. W wiadomościach mówią o tym już od jakiegoś czasu – powiedział, wskazując swoje ucho, w którym stale miał słuchawkę. – Siedmiu zabitych i wielu rannych. Porachunki gangów.

– Dlaczego nie wiozą ich do MedStaru?

Jerry wzruszył ramionami i się odsunął, aby umożliwić mi wyjście z windy.

Wysiadłem na czwartym piętrze, gdzie znajdował się oddział neurochirurgii. Szpital Saint Claire jest niewielki, prywatny i horrendalnie drogi. Nie słyszała o nim zapewne nawet większość mieszkańców Waszyngtonu. Mieści się na południowym skraju Rock Creek Park, nieopodal mostu Tafta, i jest prawdziwie snobistyczną lecznicą. Gros pacjentów stanowią mieszkańcy dzielnicy Kalorama, wielu z nich to cudzoziemcy i wyżsi rangą pracownicy placówek dyplomatycznych – osoby bez ubezpieczenia medycznego, za których leczenie olbrzymie rachunki płacą nie bez oporów rządy ich krajów. Szpital nie jest szczególnie dostępny w żadnym znaczeniu tego słowa, jest również mało prawdopodobne, żebyś go zobaczył, będąc w okolicy. Aby dotrzeć do jego siedziby w ogromnym wiktoriańskim budynku z czerwonej cegły i z białymi oknami, musiałbyś udać się tam z rozmysłem.

Kierownictwo szpitala – ku mojej odrazie – nie wierzy także w usługi publiczne, akcjonariuszom zależy bowiem na utrzymywaniu niskich kosztów i wysokich dochodów. Na szczęście jednak, podobnie jak w całych Stanach Zjednoczonych, również szpital Saint Claire ma obowiązek zająć się każdym nagłym przypadkiem, jaki pojawi się w pobliżu. W takich właśnie okolicznościach poznałem Jamaala Cartera.

Znajdował się pośrodku korytarza, przed dyżurką pielęgniarek. Towarzyszyli mu policjant i dwaj ratownicy medyczni w kombinezonach upaćkanych krwią. Na odblaskowych elementach ich służbowego ubioru życiodajny płyn pozostawił złowrogie czarne plamy. Na twarzach ratowników było widać wyraźne poruszenie, rozmawiali między sobą ściszonym głosem. Zważywszy na okropieństwa, z jakimi dzień w dzień przychodzi im się mierzyć, ostatnie zgłoszenie musiało dotyczyć naprawdę grubszej sprawy.

Jedna z rezydentek z izby przyjęć stała obok noszy, z obliczem pasującym do nastroju sytuacji. Musiała być nowa, ponieważ jej nie znałem.

– Jesteś neurochirurgiem? – zapytała, gdy nadszedłem.

– Nie, hydraulikiem, ale pożyczyli mi ten odlotowy fartuch, żebym sobie nie zaplamił ciuchów.

Przez chwilę patrzyła na mnie zdezorientowana, musiałem więc puścić do niej oko, żeby zrozumiała, że żartowałem. Zaśmiała się nerwowo. W kontaktach z młodymi osobami zawsze warto rozluźnić nieco atmosferę. Stażyści przeważnie traktują ich jak psie kupy przyklejone do podeszwy, dlatego najdrobniejszy nawet ludzki gest jest dla nich niczym szklanka wody wręczona na środku pustyni.

Wskazała chłopaka na noszach.

– Mężczyzna, szesnaście lat, poziom przytomności piętnaście w skali Glasgow, rana postrzałowa. Ciśnienie sto na sześćdziesiąt, tętno osiemdziesiąt dziewięć. Jest stabilny, ale pocisk utkwił przy piątym kręgu piersiowym.

Rzuciłem okiem na podany przez rezydentkę wynik tomografii, aby zobaczyć dokładne umiejscowienie kuli. Nie wyglądało to dobrze. Nachyliłem się nad pacjentem. Chłopak leżał twarzą do dołu. Miał hiphopowe spodnie i niebieską kurtkę drużyny koszykarskiej Washington Wizards. Ktoś rozciął mu ją nożyczkami, aby opatrzyć powierzchowną ranę pokrytego tatuażami prawego ramienia. Druga ręka rannego była przykuta kajdankami do noszy.

Kurtce brakowało znacznej części pleców. W miejscu, gdzie powinno się znajdować logo stołecznej drużyny, ktoś wyciął wielki fragment tkaniny, odsłaniając nieznacznie krwawiącą ranę po kuli. Trafili go w kręgosłup między łopatkami. Wskaźniki miał stabilne, jego stan nie zagrażał życiu, ale obrażenia mogły zagrozić układowi nerwowemu.

Chłopak wydał z siebie ciche jęknięcie. Przykucnąłem, żeby spojrzeć mu w twarz. Miał delikatne rysy i był otumaniony środkami uspokajającymi. Dotknąłem jego policzka, starając się zwrócić jego uwagę.

– Jak się nazywasz, kolego?

Aby otrzymać odpowiedź, musiałem powtórzyć pytanie kilka razy.

– Jamaal. Jamaal Carter.

– Posłuchaj, Jamaal. Pomożemy ci, ale musisz ze mną współpracować. Możesz poruszyć palcami stóp?

Zdjąłem mu bardzo drogie najki, które przed strzelaniną były białe, teraz zaś przybrały brudny odcień wina. Palce ani drgnęły. Końcówką długopisu przycisnąłem środek podeszwy stopy.

– Czujesz to?

Przestraszony zaprzeczył ruchem głowy. Jeśli ten chłopak miał skończone szesnaście lat, to ja jestem polskim komiwojażerem. Do gangów trafiały coraz młodsze dzieciaki.

„Dureń, dureń, dureń” – pomyślałem.

– Co tutaj robi ten chłopak?! – krzyknąłem do przełożonej pielęgniarek, która właśnie zakończyła rozmowę telefoniczną i wychodziła z dyżurki, żeby do nas podejść. Nerwowo pocierała dłonie.

– Odesłali nam go z MedStaru. Sami mają mnóstwo roboty. Doktorze…

– Nie o to mi chodzi! Pytam, dlaczego, do diabła, nie jest jeszcze na bloku?! Trzeba mu natychmiast wyciągnąć tę kulę – powiedziałem, popychając nosze.

Stanęła z przodu, blokując mi przejazd. Nawet nie zadałem sobie trudu, żeby spróbować ją odsunąć. Nie ma sensu siłować się z szefową pielęgniarek, zwłaszcza gdy waży ona jakieś trzydzieści kilogramów więcej niż ja. Kiedy stoi za ladą dyżurki, wygląda, jakby się w nią ubrała.

– Przepraszam, doktorze Evans, że pana wzywałam. Rozmawiałam właśnie z szefową oddziału. Nie wyraża zgody na operację.

– Margo, o czym ty mówisz? Doktor Wong jest przecież na kongresie w Alabamie!

– Po tym, jak wywołałam pana pagerem, zadzwoniła, żeby zapytać, czy są jakieś nowiny. – Spojrzała na mnie jakby przepraszająco i pokręciła głową. – Kiedy dowiedziała się o tym bandy… o tym chłopcu, poleciła, żeby go ustabilizować, jak tego wymaga prawo. Teraz czekamy, aż jakaś publiczna placówka zgodzi się go przyjąć, i oddamy jej pacjenta.

Wziąłem głęboki wdech i zacisnąłem zęby. Szefowej oddziału bardzo łatwo było wydawać dyspozycje z apartamentu pięciogwiazdkowego hotelu. Tymczasem jednak w realnym świecie mieliśmy chłopaka, który miał być odesłany do jakiegoś przeciążonego ośrodka, gdzie przy dużym szczęściu zająłby się nim wyczerpany rezydent, który miałby podjąć się operacji wysokiego ryzyka z niewielką szansą powodzenia. Jeśli wyrzuciliby tego chłopca z Saint Claire, najprawdopodobniej już nigdy nie stanąłby na nogach.

– W porządku, Margo. Sam zadzwonię do doktor Wong – oznajmiłem, wyciągając komórkę. – Macie mi coś do powiedzenia? – zapytałem ratowników, czekając na połączenie.

– Kula odbiła się rykoszetem od ściany, zanim go trafiła, dlatego nie zginął – odpowiedział jeden z nich, kręcąc głową. – Gdyby go trafiła kilka centymetrów bardziej w prawo, byłoby to ledwie draśnięcie, ale…

„Jego pech jest teraz naszym pechem”.

Uniosłem palec i odsunąłem się od ratowników. Po drugiej stronie linii szefowa właśnie odebrała telefon.

– Evans, nawet nie próbuj!

– Jak tam koktajle, szefowo?

– Nie będziesz go operował.

– Stephanie, to po prostu dzieciak, który potrzebuje pomocy.

– Pomocy, która kosztuje dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów, czego nikt nam nie zwróci.

– Szefowo…

– Evans, i tak już podwoiliśmy nasz tegoroczny budżet pro bono. A mamy dopiero październik. Przykro mi, ale odpowiedź brzmi „nie”.

– Czeka go paraliż. – Tylko tyle byłem w stanie powiedzieć. Jakby sama tego nie wiedziała.

– Mógł o tym pomyśleć, zanim wstąpił do gangu.

Proszę zbyt surowo nie oceniać ordynator Wong za jej słowa. Owszem, to pozbawiona serca suka, ale jednocześnie chirurg jakich mało. Do jej obowiązków należało dbanie o interesy szpitala – i to właśnie robiła. Jeśli zaś chodzi o uprzedzenia wobec członków gangu… My, lekarze, tacy już jesteśmy.

Racjonalizujemy.

Podejmujemy trudne decyzje na podstawie posiadanych informacji i dostępnych zasobów. Mamy tylko jedną nerkę? Damy ją młodszemu pacjentowi, nawet jeśli na liście oczekujących jest kilka osób przed nim. Mimo tych ogromnych napisów z ostrzeżeniami palisz dwie paczki papierosów dziennie? Nie spodziewaj się, że uronimy łzę, gdy przyjdziesz do nas z rakiem płuc. Pijesz jak szewc? Kiedy pokażesz nam swoją marskość wątroby, najprawdopodobniej zaczniemy przerzucać się dowcipami o pasztecie. Rzecz jasna, za twoimi plecami.

Czy sam również taki jestem?

Dobre pytanie. Odpowiedź nie jest prosta. Nie jestem potworem – jestem istotą ludzką, taką jak ty. Tak dużo czasu spędzam jednak, patrząc na przypadkowe cierpienie poczciwych ludzi, że kiedy trafię na kogoś „z uzasadnieniem”, przyjmuję, że sam jest sobie winien. To pierwotny instynkt samozachowawczy ludzkiego mózgu. Pracuję tak, jak mogę, starając się nie traktować poszczególnych przypadków osobiście. Świętoszki i wyznawcy poprawności politycznej powiedzą, że to nieludzkie, ale wierzcie mi, dzięki temu jesteśmy w stanie zapewnić możliwie najlepszą opiekę.

Niemniej jednak czasem się zdarza, że przypadkowy pacjent ma w sobie coś szczególnego. Zjawia się z silnym zapachem wody kolońskiej, który przywołuje na myśl twojego ojczyma, wykonuje jakiś gest, mówi z określonym akcentem. Czy – jak w wypadku Jamaala – ma w oczach strach.

Wówczas wszystkie te przeszkody, które z taką determinacją uznawałeś za niezniszczalne, stają się przepuszczalną bibułką. I robisz coś, czego nie powinieneś robić: angażujesz się.

– Proszę cię, Stephanie… Jak mogę cię przekonać?

– Nijak. Odczekasz jedenaście minut, aż twoja zmiana dobiegnie końca, później zaś pójdziesz do domu. I wtedy ktoś inny będzie się martwił.

W jej głosie było coś, jakiś dziwny ton, którego nie mogłem należycie odczytać. Starając się zrozumieć jego znaczenie, ucisnąłem mocno podstawę swojego nosa.

„Jedenaście minut”.

Nagle pojąłem, co szefowa chciała mi przez to powiedzieć. Przez następnych jedenaście minut odpowiedzialność prawna za losy chłopaka spoczywała na mnie jako najwyższym rangą dyżurnym chirurgu. Wyłącznie na mnie.

– Doktor Wong, muszę kończyć. Stan pacjenta uległ pogorszeniu. Boję się o jego życie. Będę operować, aby usunąć kulę.

– Przykro mi to słyszeć, Evans – powiedziała spiętym głosem na pożegnanie.

Rzuciłem kilka lakonicznych dyspozycji i ratownicy się rozstąpili. Pielęgniarki zawiozły pacjenta na blok operacyjny. Musiałem znaleźć anestezjologa, ale z tym nie powinno być problemu – żaden anestezjolog w tym szpitalu nie byłby w stanie mi niczego odmówić.

Nie po tym, co stało się z Rachel.

Zanim umyłem ręce do operacji, wykonałem ostatni telefon.

– Swietłana, mam w szpitalu nagły przypadek. Nie wrócę na czas na kolację.

– W porządku, doktorze Evans – odpowiedziała mechanicznym słowiańskim tonem. – Położę pańską córkę spać. Chce pan, żebym jej o tym powiedziała?

Obiecałem Julii, że przeczytam jej tego wieczoru bajkę na dobranoc. Tyle razy złamałem już tę obietnicę, że byłoby mi wstyd nie powiedzieć jej tego osobiście.

– Nie, podaj mi ją – westchnąłem.

Usłyszałem, jak Swietłana woła dziewczynkę, starając się przekrzyczeć hałas telewizora.

– Cześć, tatusiu! Kiedy wrócisz? Tęsknię za tobą! Na kolację jest kurczak!

– Cześć, księżniczko. Nie mogę wyjść, mam tutaj chłopca, który ma problem i tylko tato może mu pomóc, wiesz?

– Okej.

Cisza, która następnie zapadła, była tak bardzo brzemienna od poczucia winy, jak tylko może to sprawić siedmioletnia dziewczynka. Była to cisza zimna, lepka i nieprzyjemna.

– Co oglądasz? – zapytałem, usiłując ją ożywić.

– SpongeBoba. O tym, jak Plankton mówi, że już nie chce ukraść przepisu na kraboburgery, i otwiera sklep z upominkami.

– A pan Krab namawia go i namawia, żeby spróbował go ukraść jeszcze raz. Uwielbiam ten odcinek.

– Mama także go lubiła.

Odpowiedź zajęła mi kilka sekund. Miałem w gardle gulę i nie chciałem, żeby Julia to spostrzegła.

– Jak tylko wrócę, przyjdę cię otulić. Ale teraz musisz być grzeczna, dla dobra drużyny.

Julia westchnęła, jasno dając do zrozumienia, że tyle jej nie zadowoli.

– Dasz mi buziaka na dobranoc? Nawet jeśli będę spała?

– Obiecuję. – Przywołałem nasz okrzyk bojowy, który wymyśliła Rachel. – Drużyno Evansów?

– Naprzód! – odpowiedziała bez nadmiernego entuzjazmu.

– Kocham cię, Julio – zdążyłem jeszcze powiedzieć przed wejściem na blok operacyjny.

Rozłączyła się bez słowa.

Była dwudziesta trzecia trzydzieści, ja zaś wlokłem się przez parking, wyczerpany po długiej operacji, kiedy ponownie odezwał się telefon. Dzwoniła szefowa.

– Jak poszło?

Przeciągała samogłoski, z miejsca więc zdałem sobie sprawę, że rachunek za hotelowy minibarek okaże się niemały. Zapewne nie zostanie wciągnięty w koszty szpitala, doktor Wong uiści go bowiem w gotówce. Wszyscy chirurdzy piją. W miarę jak przybywa lat, pijemy coraz więcej. Pomaga to zasnąć i uspokoić drżenie rąk, kiedy się starzejesz. Nigdy jednak, przenigdy nie przyznajemy się do tego publicznie. Chyba że – jak w mojej obecnej sytuacji – nie mamy nic do stracenia.

– Pewien przestępca ponownie zacznie grasować po ulicach Anacostii za trzy do pięciu lat. Albo może trochę wcześniej, gdy wyjdzie za dobre sprawowanie – odparłem, szukając w kieszeni kluczyków od samochodu.

– Będę musiała poinformować radę. Już były skargi na twoje swobodne podejście do dostępnych środków, Evans. Mam nadzieję, że twój późniejszy raport uzasadni decyzję o operacji.

Bez względu na ogromne zmęczenie doskonale pojąłem znaczenie tego zdania.

– Nie martw się, szefowo. Raport będzie bez zarzutu – odpowiedziałem słowami wprost ociekającymi cynizmem. – To będzie arcydzieło literatury medycznej. Ani myślę dawać im okazji do tego, żeby mnie zwolnili.

Stephanie się zaśmiała.

– Jeśli operacja w piątek pójdzie dobrze, będziesz nietykalny. Już na zawsze. Będziesz mógł być ordynatorem dowolnego szpitala w kraju – oświadczyła z zazdrością.

Doceniłem, że nie wspomniała o przeciwnej ewentualności, której rezultat również byłby definitywny.

– Nie przesadzaj. Sukces będzie należał do całego oddziału neurochirurgii.

Ponownie się zaśmiała, nieco zbyt żywiołowo. Była oficjalnie pijana.

– Evans, ja mam dwóch byłych mężów, którzy kłamali lepiej niż ty. A teraz idź do domu i odpocznij. Jutro masz spotkanie z Pacjentem – powiedziała, wyraźnie podkreślając wielką literę.

– Spokojnie, szefowo. Poradzę sobie.

– Evans, ile ty masz lat? Trzydzieści sześć?

– Trzydzieści osiem.

– W takim tempie, chłopcze, nie dociągniesz do czterdziestki.

Rozłączyłem się i przekręciłem kluczyk w stacyjce. Znajomy pomruk silnika lexusa rozbrzmiał pod maską i po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnąłem. Tak naprawdę to po raz pierwszy od wielu dni. Zanim tydzień dobiegnie końca, los wreszcie zacznie się do nas uśmiechać, co nie zdarzyło się od czasu śmierci Rachel. Czeka mnie lepsza praca, lepsze życie. Czas, żeby być z Julią.

„Nietykalny. Ładnie brzmi”.

Niecałą godzinę później wiedziałem już, jak bardzo się pomyliłem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: