Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pacjent zero - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pacjent zero - ebook

Policjant Joe Ledger, mistrz sztuk walki, dawny wojskowy, zdeklarowany brutalny wojownik, jest przerażony. Człowiek, którego zabił przed chwilą, jest tym samym, którego zabił przed tygodniem. Nie spodziewał się zobaczyć go więcej, z pewnością nie żywego, a już z pewnością nie jako element procesu rekrutacji do ściśle tajnej rządowej agencji pod nazwą Wojskowy Departament Nauki. Ale Departament również jest przerażony, gdyż doszły ich wieści o spisku terrorystycznym jak z koszmarnego snu – próbie rozsiania w Ameryce zarazy. Zarazy, która zabija swoje ofiary, a później zmienia je w zombie.

Czasu jest coraz mniej, a Joe udowodnił, że ma umiejętności konieczne, by poprowadzić jeden z ich oddziałów w terenie.

I tak oto rozpoczyna się rozpaczliwa, składająca się z trzech etapów misja – powstrzymać rozprzestrzenianie się epidemii, rozbić odpowiedzialną za nią komórkę terrorystów i odkryć, kto z jego własnych ludzi dał się kupić terrorystom.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7480-931-3
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Większość zawartych w tej powieści informacji dotyczących techniki jest zgodna z obecnym stanem wiedzy. Z bardzo nielicznymi wyjątkami sprzęt szpiegowski, systemy komputerowe i broń wykorzystywane przez fikcyjny Wojskowy Departament Nauki są prawdziwe, choć niektóre z tych sprzętów nie są jeszcze dostępne na rynku.

Choroby prionowe, w tym śmiertelna bezsenność rodzinna, również są prawdziwe. Pasożyty i choroby wykorzystywane przez Gen2000 są jednak całkowicie fikcyjne, choć zainspirowane podobnymi patogenami znanymi obecnej nauce.

Wielu ludzi udzieliło mi pomocy, porad i informacji. Wszelkie błędy, jakie jeszcze pozostały, są moją winą. Poza tym dziękuję: Michaelowi Sicilii z Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego; wspaniałej ekipie z Philadelphia Forensic Science Bureau pod kierownictwem głównego inspektora Keitha R. Sadlera i kapitana Daniela Castro; Kenowi Colussi, dowódcy wydziału policji w Lower Makefield; Frankowi Sessie; dr. Bruno Vincentowi z Institut de Pharmacologie Moleculaire et Cellulaire; dr. Kennethowi Storeyowi z Uniwersytetu Carleton; profesorowi Pawłowi P. Liberskiemu z Zakładu Patologii Molekularnej i Neuropatologii Uniwersytetu Medycznego w Łodzi; i dr. Peterowi Lukacsowi.Rozdział drugi

Ocean City, Maryland, sobota, 27 czerwca, 10:22

Dopadli mnie na plaży. Naprawdę niezła robota. Zostałem otoczony przez trzech facetów – dwaj stanęli z przodu, a jeden wielki z tyłu, dokładnie w chwili, kiedy otwierałem drzwi samochodu. Nie rzucali się w oczy, po prostu trzej masywni goście w szarych garniakach, których nie uszyto na miarę, bardzo pocących się w upale.

Ten na szpicy uniósł swobodnie ręce. Był upalny sobotni poranek, a ja miałem na sobie spodenki kąpielowe i hawajską koszulę w syreny narzuconą na podkoszulek z Tomem Pettym. Do tego japonki i ray-bany. Moja spluwa, z założoną osłoną spustu, pozostała w zamkniętej na klucz skrzynce na narzędzia w bagażniku. Poszedłem na plażę, by sprawdzić, jak w tym roku obrodziły plażowe króliczki. Od czasu strzelaniny miałem wolne, w poniedziałek czekała mnie rozmowa w tej sprawie w wydziale wewnętrznym. Sytuacja w magazynie była naprawdę paskudna, więc dostałem przymusowy urlop, żeby wszystko sobie przemyśleć.

Nie spodziewałem się kłopotów, nie powinienem mieć kłopotów, a ci goście otoczyli mnie w sposób, który miał wywołać jak najmniejsze zamieszanie. Sam bym tego lepiej nie zrobił.

– Pan Ledger...?

– Detektyw Ledger – poprawiłem w imię zasad.

Ani śladu uśmiechu na twarzy gościa na szpicy, jedynie minimalne skinienie. Miał głowę jak wiadro.

– Chcielibyśmy, żeby pan z nami poszedł – powiedział.

– Odznaka albo spadajcie.

Wiadrogłowy spiorunował mnie wzrokiem, ale wyciągnął odznakę FBI i uniósł ją. Skończyłem czytać na inicjałach.

– O co chodzi?

– Czy mógłby pan pójść z nami?

– Nie jestem w pracy, panowie, o co chodzi?

Żadnej odpowiedzi.

– Macie świadomość, że za trzy tygodnie mam zacząć szkolenie w Quantico?

Żadnej odpowiedzi.

– Chcecie, żebym pojechał za wami swoim samochodem?

Nie zamierzałem spróbować im się wyślizgnąć, ale moja komórka została w schowku terenówki, a miałem wielką ochotę zadzwonić do porucznika i sprawdzić, o co chodzi. Cała sytuacja wydawała mi się dziwna. Nie niebezpieczna, ale dziwna.

– Nie, po wszystkim odwieziemy pana na miejsce.

– Po czym?

Żadnej odpowiedzi.

Spojrzałem na niego, a później na jego towarzysza. Wyczuwałem za plecami gościa z tyłu. Byli masywni i dobrze zbudowani – nawet kątem oka widziałem, że Wiadrogłowy opiera ciężar na podeszwach stóp i zachowuje doskonałą równowagę.

Drugi facet z przodu przechylił się lekko na prawo. Miał wielkie kostki dłoni, ale żadnych blizn. Raczej boks niż sztuki walki – bokserzy noszą rękawice.

Robili wszystko niemal idealnie, z jednym wyjątkiem – podeszli zbyt blisko mnie. Nie należy podchodzić tak blisko.

Ale wydawali się autentyczni. Trudno jest podrobić ten charakterystyczny wygląd FBI.

– W porządku – powiedziałem.Rozdział trzeci

Ocean City, Maryland, sobota, 27 czerwca, 10:31

Wiadrogłowy usiadł obok mnie na tylnym siedzeniu, a pozostali dwaj z przodu. Ten, który wcześniej stał z tyłu, teraz prowadził rządowego forda crown victoria. Dwaj na przodzie mówili tak mało, że równie dobrze mogli być mimami. Włączona klimatyzacja, wyłączone radio. Cudownie.

– Mam nadzieję, że nie wracamy do samego Baltimore.

Co by oznaczało ponad trzy godziny jazdy, a ja miałem piasek w kąpielówkach.

– Nie.

Były to jedyne słowa, które Wiadrogłowy powiedział podczas jazdy. Usadowiłem się wygodnie i czekałem.

Wybrzuszenie kabury świadczyło, że jest leworęczny. Usadowił mnie po swojej prawej, przez co poła jego marynarki utrudniłaby mi sięgnięcie po jego spluwę, a on sam mógłby odepchnąć mnie prawą ręką, jednocześnie sięgając po broń. Profesjonalne i dobrze przemyślane. Ja postąpiłbym niemal tak samo.

Ja jednak nie trzymałbym się skórzanego uchwytu nad drzwiami, jak on to robił.

Był to jego drugi niewielki błąd i zastanawiałem się, czy mnie sprawdza, czy też między jego szkoleniem i instynktami jest niewielka luka.

Usadowiłem się wygodnie i próbowałem zrozumieć, co się dzieje. Jeśli to miało coś wspólnego z wydarzeniami w dokach, jeśli z jakiegoś powodu wpakowałem się w tarapaty, na miejscu zamierzałem od razu zadzwonić do prawnika. I przedstawiciela związków zawodowych też. Nie ma mowy, żeby to była standardowa procedura. Chyba że chodziło o Bezpieczeństwo Krajowe, a w takim przypadku wezwałbym prawnika oraz zadzwonił do swojego kongresmena. To, co zrobiłem w magazynie, było całkowicie uzasadnione i nie pozwolę, by ktokolwiek twierdził, że jest inaczej.

Od osiemnastu miesięcy pracowałem dla jednego z tych wspólnych oddziałów specjalnych, które zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu po jedenastym września. Kilku policjantów z Baltimore, paru gości z Filadelfii i D.C., a do tego federalni: FBI, NSA, ATF i parę innych skrótów, które widziałem po raz pierwszy w życiu. Nikt właściwie nic nie robił, ale wszyscy chcieli trzymać palec na pulsie na wypadek, gdyby wydarzyło się coś korzystnego, to znaczy dla kariery.

W pewnym sensie zostałem zwerbowany. Od kiedy przed kilku laty dostałem odznakę, miałem sporo szczęścia i udało mi się zakończyć dochodzenia w ponadprzeciętnej liczbie spraw, w tym dwóch, które miały luźne powiązania z organizacjami terrorystycznymi. Oprócz tego odsłużyłem cztery lata w wojsku, znałem podstawy arabskiego i farsi. Właściwie znałem podstawy wielu języków. Nie mam problemów z językami, przez co byłem najlepszym kandydatem do inwigilacji. Większość ludzi, których podsłuchiwaliśmy, posługiwała się mieszaniną angielskiego i różnych języków Bliskiego Wschodu.

Oddział specjalny zapowiadał się nieźle, ale rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej: umieścili mnie w furgonetce z podsłuchami i przez większość ostatniego roku piłem stanowczo zbyt dużo kawy z Dunkin’ Donuts i czułem, że tyłek mi wiotczeje.

Grupka niezbyt ważnych gości, podejrzanych o terroryzm i luźno powiązanych z szyitami, miała rzekomo planować przemyt potencjalnej broni biologicznej, tak nam w każdym razie powiedziano. Oczywiście nie poznaliśmy żadnych szczegółów, a w takiej sytuacji inwigilacja jest nużąca i zazwyczaj oznacza marnowanie czasu. Kiedy my (to znaczy gliniarze) spytaliśmy ich (to znaczy grube ryby z Bezpieczeństwa Krajowego), czego właściwie szukamy, napotkaliśmy mur milczenia.

Wiecie tylko to, co musicie wiedzieć. Z tego właśnie powodu nie jesteśmy wcale aż tak bezpieczni. Tak naprawdę przyczyna była banalna – gdyby powiedzieli nam coś więcej, moglibyśmy odegrać zbyt istotną rolę przy aresztowaniu, a wtedy oni nie mogliby przypisać sobie tak wielkich zasług.

Przez to wpakowaliśmy się w kłopoty jedenastego września, a na moje oko od tego czasu sytuacja wcale się nie poprawiła.

A później, w poniedziałek, moją uwagę zwróciła pewna rozmowa z komórki, którą podsłuchiwaliśmy. Pojawiło się w niej jedno nazwisko – Jemeńczyka El Mudżahida, całkiem grubej ryby wśród terrorystów – które znajdowało się też na liście najbardziej poszukiwanych. A gość mówił o nim, jakby El Mudżahid był w jakiś sposób powiązany z tym, co robiła ekipa z magazynu. Nazwisko El Mudżahida znajdowało się na wszystkich listach Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego, a w furgonetce miałem tak mało roboty, że przeczytałem je po kilka razy.

Ponieważ to ja przyniosłem wiadomość, mogłem wziąć udział w ataku zaplanowanym na wtorek rano. Trzydziestu gości w czarnych mundurach BDU z kevlarowymi osłonami, kamerami na hełmach i pełnym osprzętem antyterrorystycznym. Cały oddział został podzielony na czteroosobowe drużyny – dwaj goście z MP5, szpica z glockiem kaliber .40 i jeden z remingtonem 870. W mojej drużynie to ja byłem tym ze strzelbą. Błyskawicznie wpadliśmy do portowego magazynu przez wszystkie drzwi i okna. Granaty błyskowo-hukowe, snajperzy na okalających budynkach, liczne punkty wejścia i mnóstwo wrzasku. „Szok i groza” w wydaniu miejscowym – czyli zaskoczenie i przytłoczenie, by ci w środku byli zbyt oszołomieni i zdezorientowani, nie mogąc tym samym stawić oporu. Nikt nie chciał powtórki z OK Corral.

Mojej drużynie przydzielono tylne wejście prowadzące do niewielkiego doku. Stała tam elegancka smukła motorówka. Nie nowa, ale urocza. Kiedy czekaliśmy na sygnał, gość obok mnie – mój kumpel Jerry Spencer z policji DC – cały czas spoglądał na łódź. Nachyliłem się do niego i zanuciłem melodię z Policjantów z Miami, a on się uśmiechnął. Wybierał się na emeryturę, a ta motorówka pewnie wyglądała jak bilet do raju.

Dostaliśmy sygnał i nagle zrobiło się bardzo głośno. Wysadziliśmy stalową zasuwę na tylnych drzwiach i weszliśmy do środka, wrzeszcząc, by wszyscy stanęli nieruchomo i rzucili broń. Podczas służby w policji w Baltimore brałem udział w piętnastu, może osiemnastu tego rodzaju akcjach i tylko dwa razy ktoś był dość głupi, by wyciągnąć broń. Gliniarze się nie popisują, przestępcy przeważnie też nie. Nie chodzi o to, kto ma większe jaja, ale o tak przytłaczającą przewagę, by w ogóle nie trzeba było strzelać. Pamiętam, że kiedy chodziłem na szkolenie jednostek taktycznych, dowódca kazał wygrawerować na płycie cytat z Silverado i powiesił go na sali: „Nie chcę cię zabić, a ty nie chcesz umrzeć”. To chyba powiedział Danny Glover. Tak brzmi motto.

Dlatego źli goście zazwyczaj po prostu stoją z oszołomionymi minami i wszyscy jęczą, że są niewinni, bla bla bla.

Nie tym razem.

Jerry, który był najstarszy w jednostce specjalnej, szedł na szpicy, ja tuż za nim, a za mną dwaj inni goście. Kopniakiem wyważyliśmy drzwi, przebiegliśmy krótkim korytarzem, gdzie na ścianach wisiały oprawione w ramki zaświadczenia, i wpadliśmy do dużej sali konferencyjnej po lewej. Wielki dębowy stół, na nim co najmniej tuzin laptopów. Tuż za drzwiami znajdował się niebieski pojemnik wielkości budki telefonicznej oparty o ścianę. Wokół stołu siedziało ośmiu gości w garniturach.

– Stać! – ryknąłem. – Ręce do góry i...

Więcej nie powiedziałem, bo cała ósemka nagle zerwała się z miejsc i wyciągnęła broń. OK Corral, bez żadnych wątpliwości.

Kiedy ci z wydziału wewnętrznego poprosili mnie, żebym przypomniał sobie, ile pocisków wystrzeliłem i do kogo dokładnie strzelałem, tylko się zaśmiałem.

Dwunastu gości w sali i wszyscy strzelają. Jeśli ten ktoś nie jest ubrany jak twoi kumple – i można z rozsądną dozą pewności stwierdzić, że nie jest też postronnym cywilem – to najpierw się strzela, a później szuka osłony. Wystrzeliłem wszystkie pociski z remingtona, rzuciłem go i wyjąłem glocka. Wiem, że kaliber .40 to standard, ale zawsze sądziłem, że .45 jest bardziej przekonujący.

Powiedzieli, że zabiłem czterech wrogich bojowników. Nie robię nacięć na spluwie, więc wierzę im na słowo. Wspominam o tym, ponieważ jeden z nich był trzynastym mężczyzną na sali.

Tak, wiem, mówiłem, że ich było ośmiu, a nas czterech, ale w czasie wymiany ognia zauważyłem poruszenie po prawej i zobaczyłem, że klapa dużego niebieskiego pojemnika wisi luźno na zawiasach, a zamek został odstrzelony.

Klapa otworzyła się i na zewnątrz wytoczył się mężczyzna. Nie był uzbrojony, więc do niego nie strzelałem, skupiłem się na gościu za nim, który siał dookoła z chińskiego karabinu szturmowego QBZ-95 – wcześniej widziałem go jedynie w gazetach. Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego go miał i skąd, do diabła, wziął amunicję, ale te pociski przebiły tarczę Jerry’ego, który upadł.

– Skurwysyn! – ryknąłem i wpakowałem dwie kule w pierś napastnika.

I wtedy wpadł na mnie ten drugi gość, ten trzynasty facet. Mimo całego zamieszania od razu pomyślałem sobie „narkoman”. Był blady i spocony, śmierdział szambem i patrzył dookoła szklistym wzrokiem.

Chory sukinsyn próbował mnie ugryźć, ale kevlarowe wzmocnienie uratowało mi rękę.

– Złaź! – krzyknąłem i uderzyłem go lewą ręką z taką siłą, że powinien się przewrócić, ale tylko się zachwiał.

Przepchnął się obok mnie i ruszył w stronę jednego z naszych, który blokował drzwi. Pomyślałem, że kieruje się w stronę uroczej motorówki na zewnątrz, więc odwróciłem się i bez trudu wpakowałem mu dwie kulki w plecy. Krew zalała ściany, a on uderzył o ziemię i przeleciał półtora metra, aż zatrzymał się oparty o tylne drzwi. Wróciłem do sali, położyłem ogień osłonowy i wyciągnąłem Jerry’ego zza stołu. Nadal oddychał. Reszta mojej drużyny wciąż siekała salę ogniem automatycznym.

Usłyszałem strzały dochodzące z innej części magazynu, więc zostawiłem swoich, żeby się rozejrzeć. Natrafiłem na trzech wrogów za całkiem niezłą osłoną, zza której zasypywali ogniem jedną z pozostałych drużyn. Wykorzystałem dwa ostatnie pociski w magazynku na dwóch z nich, trzeciego załatwiłem wręcz i nagle było po wszystkim.

W ostatecznym rozrachunku jedenastu rzekomych terrorystów zostało postrzelonych, w tym sześciu śmiertelnie, wliczając w to kowboja z chińskim karabinem szturmowym i tego, któremu strzeliłem w plecy – według dokumentów nazywał się Javad Mustapha. Właśnie zaczęliśmy przeglądać dokumenty, kiedy do środka wparowała banda federalnych w czarnych mundurach i wykopała nas wszystkich na ulicę. Mnie to nie przeszkadzało. Chciałem zobaczyć, co z Jerrym.

Okazało się, że nikt z naszych nie zginął, choć ośmiu musiało trafić do szpitala, głównie z popękanymi żebrami. Kevlar zatrzymuje pociski, ale nie może powstrzymać siły uderzenia. Jerry miał popękany mostek i czuł się żałośnie. Medycy położyli go na szpitalnym wózku, ale był na tyle przytomny, że pomachał do mnie, zanim go zabrali.

– Jak się czujesz, człowieku? – spytałem, kucając obok niego.

– Stary i obolały. Ale wiesz co... ukradnij dla mnie tę motorówkę, a będę się czuł młody i żwawy.

– Niezły plan. Zaraz się do tego wezmę, staruszku.

Wskazał brodą na moją rękę.

– A jak twoje ramię? Medycy powiedzieli, że ten świr cię pogryzł.

– E tam, nawet nie przebił skóry.

Pokazałem mu, miałem tylko paskudny siniec.

Zabrali Jerry’ego, a ja zacząłem odpowiadać na pytania, niektóre z nich zadawali federalni w mundurach bez insygniów. Javad nie był uzbrojony, ja strzeliłem mu w plecy, więc czekało mnie rutynowe śledztwo, ale porucznik powiedział mi, że sprawa jest oczywista. Wszystko wydarzyło się we wtorek rano, a dziś była sobota.

Dlaczego więc znalazłem się w aucie z trzema federalnymi?

Nie odzywali się.

Dlatego usadowiłem się wygodnie i czekałem.Rozdział czwarty

Easton, Maryland, sobota, 27 czerwca, 11:58

Posadzili mnie w pomieszczeniu, w którym znajdowały się dwa krzesła, stół i wielkie okno panoramiczne z zaciągniętą zasłoną.

Pokój przesłuchań, choć wedle szyldu znajdowaliśmy się w Archiwum Baylor. Wylądowaliśmy gdzieś w Easton, kawałek w bok od Route 50, ponad sto kilometrów od miejsca, z którego mnie zabrali. Wiadrogłowy kazał mi usiąść.

– Mogę dostać szklankę wody?

Zignorował mnie i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.

Czekałem ponad dwie godziny. Nie robiłem zamieszania. Znałem tę metodę. Człowieka zostawia się samego, żeby dojrzał. Wątpliwości i nieczyste sumienie robią się szczególnie dokuczliwe w samotności. Ja nie miałem nieczystego sumienia i absolutnie żadnych wątpliwości. Po prostu brakowało mi informacji, więc uważnie rozejrzałem się po pomieszczeniu, a później czekałem zatopiony w rozmyślaniach na temat liczby skąpych bikini, jakie widziałem tego ranka na plaży. Byłem niemal w stu procentach pewien, że liczba ta wynosiła dwadzieścia dwa, z czego co najmniej osiemnaście użytkowniczek miało wszelkie prawo nosić stringi. To był udany dzień na plaży.

Facet, który w końcu się pojawił, był potężny, doskonale ubrany, około sześćdziesiątki, choć bez śladu wiążącej się z wiekiem słabości. Z drugiej strony nie wyglądał na twardziela, fanatyka siłowni czy zawodowego sierżanta.

Nie, po prostu robił wrażenie kompetentnego. Na takich gości zwraca się uwagę.

Usiadł naprzeciwko mnie. Miał na sobie granatowy garnitur, czerwony krawat, białą koszulę i przyciemniane okulary, które nie pozwalały odczytać jego spojrzenia. Pewnie celowo. Do tego krótkie włosy, wielkie dłonie i twarz zupełnie bez wyrazu.

Wiadrogłowy wszedł do środka z korkową tacą, na której znajdowały się dwie szklanki, dzbanek wody, dwie serwetki oraz ciasteczka. Z tego wszystkiego najbardziej zaskoczyły mnie ciasteczka. W takich sytuacjach człowiek zazwyczaj nie dostaje ciasteczek, to musiała być jakaś sztuczka.

Kiedy Wiadrogłowy wyszedł, facet w garniturze się odezwał:

– Nazywam się Church.

– W porządku – powiedziałem.

– A pan to detektyw Joseph Edwin Ledger, policja Baltimore, trzydzieści dwa lata, kawaler.

– Próbuje mnie pan spiknąć ze swoją córką?

– Odbył pan trwającą czterdzieści pięć miesięcy służbę wojskową, po czym odszedł do rezerwy. W czasie służby nie brał pan udziału w żadnych znaczących działaniach i operacjach wojskowych.

– Kiedy byłem w wojsku, nie działo się nic szczególnego, a przynajmniej w mojej części świata.

– A jednak pańscy dowódcy, a szczególnie sierżant prowadzący unitarkę, piszą o panu w samych superlatywach. Dlaczego?

Nie czytał z akt. Nie miał przy sobie żadnych papierów. Wpatrywał się we mnie zza okularów, nalewając nam obu po szklance wody.

– Może jestem mistrzem wazeliniarstwa.

– Nie – sprzeciwił się. – Proszę się poczęstować ciasteczkiem. – Przesunął talerzyk w moją stronę. – W pańskich aktach jest również kilka notatek sugerujących, że jest pan mądralą światowej klasy.

– Naprawdę? Chce mi pan powiedzieć, że przeszedłem przez eliminacje na szczeblu krajowym?

– I najwyraźniej uważa się pan za zabawnego.

– Twierdzi pan, że tak nie jest?

– Decyzja wciąż jeszcze nie zapadła. – Wziął ciasteczko, wafelek waniliowy, i odgryzł kawałek. – Pański ojciec zamierza zrezygnować z funkcji komendanta policji, by ubiegać się o stanowisko burmistrza.

– Mam nadzieję, że możemy liczyć na pański głos.

– Pański brat również jest policjantem w Baltimore, detektywem drugiego stopnia w wydziale zabójstw. Jest od pana o rok młodszy, ale przewyższa pana stopniem. Został w domu, gdy pan bawił się w żołnierza.

– Dlaczego tu jestem, panie Church?

– Jest pan tutaj, ponieważ chciałem poznać pana osobiście.

– Mógłby pan to zrobić w poniedziałek na posterunku.

– Nie.

– Mógłby pan do mnie zadzwonić i umówić się ze mną na spotkanie w jakimś neutralnym miejscu. W Starbucksie też mają ciastka.

– Za duże i za miękkie. – Znów odgryzł kawałek wafelka. – Poza tym tu jest wygodniej.

– Żeby...?

Nie odpowiedział.

– Po odejściu do rezerwy zapisał się pan do akademii policyjnej i ukończył ją z trzecią lokatą. Nie pierwszą?

– Było nas dużo.

– Jak sądzę, mógłby pan być pierwszy, gdyby pan zechciał.

Wziąłem ciastko – oreo – i obróciłem je w palcach.

– W ciągu ostatnich kilku tygodni przed egzaminami końcowymi poświęcił pan kilka nocy na pomoc w nauce innym oficerom – powiedział. – W efekcie dwaj z nich poradzili sobie lepiej od pana, a panu nie poszło tak dobrze, jak powinno.

Zjadłem wierzch. Lubię zjadać je warstwami – ciastko, krem, ciastko.

– I co z tego?

– Po prostu to zauważyłem. Wcześnie przestał pan chodzić na patrole, a jeszcze wcześniej został awansowany na detektywa. Otrzymał pan liczne pochwały.

– Owszem, jestem wspaniały. Tłumy wiwatują na mój widok.

– Są też kolejne notatki na temat pańskiego niewyparzonego języka.

Wyszczerzyłem się, ukazując zęby pokryte kremem oreo.

– Został pan zwerbowany przez FBI i za dwadzieścia dni ma pan rozpocząć szkolenie.

– Zna pan mój rozmiar buta?

Skończył ciastko i sięgnął po kolejnego wafelka. Nie wiedziałem, czy mogę zaufać komuś, kto od oreo woli waniliowe wafelki. To poważna skaza na charakterze, może nawet oznaka prawdziwego zła.

– Pańscy zwierzchnicy z policji Baltimore mówią, że będzie im pana brakować, a FBI wiąże z panem wielkie nadzieje.

– Spytam ponownie: dlaczego pan do mnie nie zadzwonił, tylko od razu wysłał bandę zbirów?

– Aby coś panu pokazać.

– Co?

Church przyglądał mi się przez chwilę.

– Kim nie powinien się pan stać. Co pan sądzi o agentach, których pan dziś poznał?

Wzruszyłem ramionami.

– Trochę sztywni i pozbawieni poczucia humoru. Ale nieźle mnie otoczyli. Przyzwoite podejście, nie dopuścili do eskalacji, dobre maniery.

– Mógłby pan uciec?

– Nie bez trudu. Mieli broń, ja nie.

– Mógłby pan uciec? – Tym razem spytał wolniej.

– Może.

– Panie Ledger...

– W porządku. Tak, mógłbym uciec, gdybym chciał.

– Jak?

– Nie wiem, nie doszło do tego.

Wydawał się zadowolony z mojej odpowiedzi.

– Zgarnięcie z plaży miało być dla pana swego rodzaju oknem na przyszłość. Agenci Simchek, Andrews i McNeill są dobrzy, proszę nie mieć co do tego żadnych wątpliwości. W Biurze nie mają lepszych.

– Innymi słowy... powinienem być pod wrażeniem. Gdybym nie sądził, że FBI to dobry krok, nie przyjąłbym pańskiej propozycji.

– To nie moja propozycja, nie jestem z Biura.

– Niech zgadnę... „Firma”?

Pokazał mi zęby, być może w uśmiechu.

– Proszę spróbować raz jeszcze.

– Bezpieczeństwo Krajowe?

– Właściwa liga, zła drużyna.

– W takim razie nie ma sensu, żebym zgadywał. Czy to jedna z tych agencji „jesteśmy tacy tajni, że nawet nie mamy nazwy”?

Church westchnął.

– Mamy nazwę, ale jest rzeczowa i nudna.

– Mógłby mi pan powiedzieć?

– Co by pan powiedział, gdyby odpowiedź brzmiała: „Ale wtedy musiałbym pana zabić”?

– Poprosiłbym o odwiezienie mnie z powrotem do mojego samochodu. – Ponieważ nie zareagował, dodałem: – Proszę posłuchać, spędziłem cztery lata w wojsku i osiem w policji, z czego ostatnie osiemnaście miesięcy jako chłopak na posyłki w nowym oddziale specjalnym. Wiem, że istnieje wiele poziomów dostępu do informacji. I wie pan co, nie muszę wiedzieć. Jeśli ma mi pan coś do powiedzenia, to proszę przejść do rzeczy albo może mnie pan pocałować w tyłek.

– WDN – powiedział.

Czekałem.

– Wojskowy Departament Nauki.

Przełknąłem resztki ciastka.

– Nigdy o nim nie słyszałem.

– Oczywiście, że nie – odparł. Rzeczowo, bez nuty szyderstwa.

– I mam się spodziewać teraz czegoś w stylu poczciwych Facetów w Czerni? Wąskie krawaty, czarne garnitury i małe świecące urządzonko, które sprawi, że zapomnę o wszystkim?

Prawie się uśmiechnął.

– Żadnych Facetów w Czerni, żadnych prób zrekonstruowania sprzętu z rozbitych UFO, żadnych miotaczy promieni. Jak już mówiłem, nazwa jest rzeczowa. Wojskowy Departament Nauki.

– Banda myślaków grająca w tej samej lidze, co Bezpieczeństwo Krajowe?

– Mniej więcej.

– Żadnych obcych.

– Żadnych.

– Już nie jestem wojskowym, panie Church.

– Owszem.

– I nie jestem naukowcem.

– Wiem.

– Dlaczego więc tu jestem?

Church wpatrywał się we mnie przez prawie minutę.

– Jak na kogoś, kto podobno ma problem z agresją, nie wpada pan łatwo w złość, panie Ledger. Większość ludzi w tym momencie już zaczęłaby wrzeszczeć.

– A czy wrzaski pomogłyby mi szybciej wrócić na plażę?

– Być może. Nie poprosił mnie pan również o skontaktowanie się z pańskim ojcem. Nie zagroził mi pan jego układami jako komendanta policji.

Zjadłem kolejne ciastko. Przyglądał się, jak rozkładam je na części zgodnie z uświęconym rytuałem oreo.

Kiedy skończyłem, przysunął w moją stronę szklankę z wodą.

– Panie Ledger, chciałem, by pan dziś spotkał agentów FBI, ponieważ muszę wiedzieć, czy tym właśnie pragnie się pan stać.

– To znaczy?

– Kiedy spojrzy pan w głąb siebie, kiedy spojrzy pan w swoją przyszłość, czy widzi pan siebie zajmującego się nużącym śledzeniem rachunków bankowych i przeglądaniem plików z nadzieją na złapanie jednego przestępcy na cztery miesiące?

– Płacą lepiej niż w policji.

– Mógłby pan otworzyć szkołę karate i zarabiać trzy razy więcej.

– Jujitsu.

Uśmiechnął się, jakby udało mu się zdobyć punkt, a ja uświadomiłem sobie, że wykorzystał moją dumę i skłonił mnie, bym go poprawił. Przebiegły sukinsyn.

– Niech pan będzie ze mną szczery, naprawdę chce pan być takim agentem?

– Jeśli to ma prowadzić do jakiejś alternatywnej propozycji, niech mnie pan w końcu przestanie brać pod włos i przejdzie do rzeczy.

– W porządku, panie Ledger. – Pociągnął łyk wody. – WDN rozważa zaproponowanie panu pracy.

– Zaraz, zaraz. Nie jestem wojskowym. Nie jestem naukowcem.

– Nieważne. Mamy mnóstwo naukowców. A z wojskiem jesteśmy powiązani jedynie dla wygody. Nie, to by było coś w rodzaju pracy, z którą tak dobrze pan sobie radzi. Śledztwa, aresztowania, trochę pracy w terenie w rodzaju tej, którą wykonywał pan w magazynie.

– Jest pan agentem federalnym. Czy mówimy o kontrterroryzmie?

Odchylił się do tyłu i opuścił wielkie dłonie na kolana.

– „Terroryzm” to interesujące słowo. Terror, groza... – Chyba smakował jego brzmienie. – Panie Ledger, my zajmujemy się właśnie powstrzymywaniem terroru. Dla tego kraju istnieją zagrożenia większe niż cokolwiek, co dotychczas trafiło do mediów.

– „Dotychczas”.

– Powstrzymaliśmy... a kiedy mówię „my”, mam na myśli współpracowników z co bardziej tajnych agencji... wielokrotnie więcej zagrożeń, niż byłby pan skłonny uwierzyć, od walizkowej bomby jądrowej po broń biologiczną.

– Hip, hip, hurra dla naszej drużyny.

– Staraliśmy się również dopracować naszą definicję terroryzmu. Jeśli spojrzeć szerzej, fundamentalizm religijny i idealizm polityczny w rzeczywistości odgrywają w nim o wiele mniej istotną rolę, niż chciałaby sądzić większość ludzi, włączając w to głowy państw, przyjaznych i nie. – Popatrzył na mnie. – Jak pan uważa, co jest najważniejszym podstawowym motywem wszelkich konfliktów, takich jak terroryzm, wojny, nietolerancja... i cała reszta?

Wzruszyłem ramionami.

– Jeśli spytałby pan dowolnego gliniarza, odpowiedziałby panu, że w ostatecznym rozrachunku zawsze chodzi o pieniądze.

Nie odpowiedział, ale wyczułem zmianę w jego nastawieniu do mnie. Na jego wargach pojawił się najdelikatniejszy cień uśmiechu.

– Wszystko to wydaje się bardzo odległe od Baltimore – powiedziałem. – Dlaczego przywieziono mnie tutaj? Co jest we mnie takiego niezwykłego?

– Proszę sobie nie pochlebiać, panie Ledger, wcześniej odbyły się też inne tego rodzaju rozmowy.

– To gdzie są ci goście? Pozwoliliście im wrócić na plażę?

– Nie, panie Ledger, nie do końca. Nie przeszli przesłuchania.

– Chyba nie podoba mi się to sformułowanie.

– Nie miało być uspokajające.

– Jak sądzę, zamierza mnie pan „przesłuchać” jako następnego?

– Owszem.

– Jak to się będzie odbywać? Sterta zadań i testów psychologicznych?

– Nie, znamy pańską dokumentację medyczną i wyniki testów psychologicznych z ostatnich piętnastu lat. Wiemy, że w ciągu ostatnich dwóch lat przeżył pan kilka osobistych tragedii. Najpierw pańska matka umarła na raka, a później pańska była dziewczyna popełniła samobójstwo. Wiem, że kiedy oboje byliście nastolatkami, zostaliście zaatakowani, i że grupka starszych nastolatków pobiła pana niemal na śmierć, a później zmusiła do patrzenia, kiedy ją gwałcili. Wiemy o tym. Wiemy, że w efekcie przeszedł pan krótką fazę derealizacji i że miał pan sporadyczne problemy z agresją, dlatego też regularnie spotyka się pan z psychoterapeutą. Można by powiedzieć, że rozumie pan, czym jest terror, i umie go rozpoznać.

Miło by było, gdybym mógł mu w tej właśnie chwili zaprezentować cały ten problem z agresją, ale sądziłem, że na to czekał. Zrobiłem znudzoną minę.

– W tym momencie powinienem się chyba oburzyć, że pogwałciliście moją prywatność i tak dalej, czyż nie?

– To nowy świat, panie Ledger. A my robimy, co musimy. I tak, wiem, jak to brzmi.

W tonie jego głosu nie było nawet śladu przeprosin.

– Co mam zrobić?

– To całkiem proste.

Wstał, obszedł stół i podszedł do zasłony zakrywającej panoramiczne okno. Bez śladu teatralności odsunął zasłonę i ukazał mi podobne pomieszczenie. Jeden stół, jedno krzesło, jeden człowiek. Mężczyzna siedział pochylony, odwrócony plecami do okna, być może spał.

– Musi pan jedynie wejść tam, po czym skuć i obezwładnić tego więźnia.

– Żartuje pan?

– Ani trochę. Niech pan tam wejdzie, obezwładni podejrzanego, założy mu kajdanki i przymocuje je do pierścienia przyśrubowanego do stołu.

– Gdzie jest haczyk? To jeden facet. Pańska banda zbirów mogłaby...

– Jestem świadom, czego mogłyby dokonać przeważające siły, panie Ledger. Nie o to chodzi w tym ćwiczeniu. – Sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął kajdanki. – Chcę, żeby pan to zrobił.Rozdział piąty

Easton, Maryland, sobota, 27 czerwca, 14:08

Pierwszym, co zwróciło moją uwagę, kiedy otworzyłem drzwi do pokoju przesłuchań, był smród. Śmierdziało jak w oczyszczalni ścieków. Facet się nie poruszył. Był szczupły, pewnie niższy ode mnie, śniady – Latynos albo Arab. Ciemne włosy, przepocone i wiszące w strąkach. Miał na sobie standardowy pomarańczowy kombinezon więzienny i wydawał się zupełnie nieprzytomny, głowa opadła mu prawie do kolan.

Wszedłem do środka świadom wielkiego lustra po lewej. Pan Church mnie obserwował, pewnie pogryzając kolejnego wafelka. Drzwi zamknęły się za mną, a kiedy się obejrzałem, zobaczyłem Wiadrogłowego patrzącego na mnie przez szybę. Sądziłem, że się uśmiecha, ale po chwili do mnie dotarło. Wyraz jego twarzy bardziej przypominał skrzywienie, drgnięcie, jakby spodziewał się, że zaraz rzuci się na niego skorpion. Ten facet przerażał agenta, choć dzieliły ich stalowe drzwi. Cudownie. Trzymałem kajdanki w prawej ręce, a lewą wyciągnąłem lekko do przodu i uniosłem dłoń. Ten gest wydaje się uspokajający, a jednocześnie można szybko zablokować cios, złapać albo uderzyć.

– W porządku, stary – powiedziałem spokojnie. – Potrzebuję pańskiej pomocy. – Uderzenie serca. – Słyszy mnie pan?

Mężczyzna się nie poruszył.

Ostrożnie okrążyłem stół i podszedłem do niego od lewej.

– Proszę pana? Musi pan wstać z rękami na głowie. Proszę pana... proszę pana!

Nic.

Podszedłem bliżej.

– Proszę pana, musi pan wstać...

I zrobił to. Gwałtownie podniósł głowę, otworzył oczy, poderwał się na równe nogi i odwrócił do mnie. Serce zabiło mi szybciej. Rozpoznałem tego gościa. Tę bladą spoconą twarz, wybałuszone szkliste oczy. To był Javad, terrorysta, którego zastrzeliłem w Baltimore. Zasyczał jak kot i rzucił się na mnie. Miał może metr siedemdziesiąt wzrostu i ważył z siedemdziesiąt kilo, ale uderzył mnie w pierś jak kula armatnia. Polecieliśmy obaj przez pomieszczenie, aż walnąłem plecami w tylną ścianę. Uderzyłem się w głowę i zobaczyłem gwiazdy. Javad rzucił się na mnie jak zwierzę, dziwacznie kłapiąc zębami. Chwycił obiema rękami za moją koszulę, próbując przyciągnąć mnie bliżej.

DVD w mojej głowie odtwarzało zapętloną scenę w magazynie, kiedy strzeliłem mu w plecy. Owszem, to nie ja później sprawdziłem jego stan, ale też wpakowałem w niego dwa pociski kaliber .45 z niecałych pięciu metrów. To powinno wystarczyć. Jeśli nie, pora sięgnąć po kryptonit. Ale jak na gościa, który powinien być trupem, wydawał się cholernie dziarski.

Choć wszystko działo się bardzo szybko, i tak zwróciłem uwagę na wyraz jego oczu. Mimo wykrzywionej w dzikim grymasie twarzy i kłapiących zębów, jego spojrzenie było zupełnie puste. Żadnego błysku świadomości, śladu samowiedzy, ani nawet płomienia nienawiści. Nie było to martwe spojrzenie rekina, nic w tym rodzaju. Pasowało raczej do gabinetu osobliwości, bo nie było w nim nic – przypominało spoglądanie przez okno do pustego pokoju.

Chyba przeraziło mnie to bardziej od zębów, które kłapały centymetry od mojej tchawicy. Wtedy właśnie zrozumiałem, dlaczego inni kandydaci nie przeszli przez przesłuchanie. Pewnie byli potężnymi mężczyznami jak ja i może udało im się utrzymać go z dala od siebie – wystarczająco długo, by spojrzeć w to pozbawione duszy spojrzenie. Sądzę, że wtedy zawiedli. Nie wiem, czy Javad rozszarpał im gardła. Nie wiem, czy wtedy zaczęli wołać o pomoc, a Church posłał do środka Wiadrogłowego i jego oddział zbirów z taserami i pałkami. Wiem jedynie, że spojrzenie w te oczy niemal odebrało mi duszę. Czułem wręcz, jak zaciska mi się gardło, czułem przeszywające zimno we wnętrznościach.

Widziałem w nich grozę i beznadzieję. Widziałem śmierć.

Ale widzicie, o to właśnie chodzi. Już wcześniej widziałem te rzeczy. Może nie trafiłem na żadne ze światowych pól bitwy, ale Church miał rację, kiedy powiedział, że widziałem oblicze grozy. Ale wszystko sięgało o wiele głębiej. Nie tylko grozę rozumiałem... Znałem twarz śmierci. Byłem u boku mamy, kiedy umierała na raka szyjki macicy. Byłem ostatnim, co widziała, zanim osunęła się w wielką czarną nicość, i widziałem, jak opuszcza ją światło i życie, widziałem, jak jej oczy z żywych stają się oczyma trupa. Tego się nie da zapomnieć, obraz pozostaje wypalony w umyśle. I to ja znalazłem Helen po tym, jak wypiła pół butelki środka do udrożniania rur. Pozostawiła wiadomość pożegnalną na mojej poczcie głosowej, a kiedy kopnięciem wyważyłem drzwi, już nie żyła. Jej martwe oczy też widziałem.

Patrzyłem również w martwe oczy ludzi, których zabiłem. Dwóch w ciągu ośmiu lat, nie licząc czterech w magazynie.

Innymi słowy, już wcześniej patrzyłem w martwe oczy i wiem, co tam widziałem. Widziałem śmierć, grozę i beznadzieję. Nie mamy, nie Helen, nie zbrodniarzy, których zabiłem – martwota, którą widzę, jest moja, odbita w oczach, które nie mogą pokazać nic własnego. Nie da się udać tego martwego spojrzenia. Wielu wojowników je ma, bo osiągnęli harmonię ze śmiercią. Church pewnie to wszystko wiedział. Wiedział o mnie całą resztę. Znał mój profil psychologiczny. Ten sukinsyn wiedział.

Javad rzucił się do przodu i rozszarpał mi koszulę, a śmierdział jak padlinożerca. Nie... nie tak. Javad śmierdział jak padlina. Śmierdział jak trup. Ponieważ był martwy. Cały ten ciąg myśli przeleciał przez mój umysł w ciągu ułamka sekundy, a groza sprawiła, że myślałem szybciej i wyraźniej.

Groza to dziwne uczucie. Może odebrać ducha i odsłonić gardło przed wilkami. Może rozpalić i doprowadzić do szału, co zazwyczaj prowadzi do śmierci... albo może zwiększyć opanowanie.

Tak się dzieje z wojownikami – tymi prawdziwymi, których życie definiuje walka. Jak ja.

Dlatego zapanowałem nad sobą. Czas zatrzymał się w miejscu, a w całym pokoju zapanowała cisza, którą przerywało jedynie stłumione bicie mojego serca. Przestałem próbować uciec przed czymś, czego nie mogłem uniknąć – byłem wciśnięty w kąt, a Church nie zamierzał przysłać cholernej kawalerii – więc zrobiłem to, co robił Javad. Zaatakowałem.

Zamachnąłem się prawą ręką i uderzyłem go otwartą dłonią tak mocno, że jego głowa poleciała gwałtownie na prawo i usłyszałem zgrzyt kości. Taki cios powstrzymałby każdego – jego powstrzymał nie bardziej niż dwie kulki. Ale dał mi kilka sekund odpoczynku od tych zębów, a w chwili gdy Javad zaczął odwracać twarz w moją stronę, ugiąłem nogę i uderzyłem go w tył kolana.

Może i nie czuł bólu, ale zgięte kolano to zgięte kolano – kwestia grawitacji. Przechylił się, a ja wykorzystałem jego własny ciężar, by go obrócić i pchnąć na ścianę. Chwyciłem go za włosy i uderzyłem twarzą w ścianę, raz, drugi, trzeci. Jego szczęka się rozpadła, ale mimo to chwyciłem go za pozostałości policzka, zacisnąłem palce we włosach, a później przekręciłem biodra najszybciej i najmocniej, jak mogłem, cały czas trzymając jego głowę. Moje ciało obracało się szybciej i dalej niż jego szyja.

Rozległ się głośny wilgotny trzask.

I wtedy Javad odszedł. Jego ciało wyłączyło się, jakby ktoś wyrwał wtyczkę z gniazdka. Osunął się na ziemię. Cofnąłem się i pozwoliłem mu upaść.

Z trudem oddychałem, pot zalewał mi twarz i szczypał w oczy. Usłyszałem odgłos za plecami. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem Churcha opartego o futrynę otwartych drzwi.

– Przedstawiam nową twarz globalnego terroryzmu – powiedział.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: